niedziela, 2 września 2018

Alternatywna historia urbanistyczna.


Ilekroć patrzę na mapę dopada mnie myśl, że miasto otorbiło się wokół jądra, żeby je odciąć od zdrowej materii. Nie poradzę nic na to podejrzenie i nawet jego zdezynfekować nie potrafię, gdyż płyny do dezynfekcji wydają mi się podejrzanie toksyczne. Przynajmniej te stężone, bo rozwodnione z kolei, zamiast dezynfekować, powodują raczej wzmożone parcie na pęcherz i o innych efektach można wyłącznie pomarzyć w trakcie niekontrolowanego, przymusowego zrzutu.

Miasto tymczasem rozsiadło się przed wiekami właśnie tu, gdzie dzisiaj najgłupszy rząd na świecie nie zdecydowałby się osiedlać własnego gatunku, chyba, żeby to miał być naród wybrany. I to z premedytacją - do cierpień za miliony (oni cierpieliby za darmo nawet, gdyby nikt ich nie uświadomił). W każdym bądź razie, jakiś kmiotek cwańszy od pobratymców zajmował się tym, czym zajmują się wszyscy, którym uczciwa praca nie służy. Miał do wyboru prostytucję, albo rozbój, co trzeba przyznać zasadniczo stawiało go pod ścianą. Brudny i śmierdzący brodacz na jakieś barokowe napiwki nie mógł liczyć, a i udawanie orgazmów schrypniętym basem gotowe wypłoszyć klientelę wraz z dzikami, niedźwiedziami i innym rogatym tałatajstwem czającym się w krzakach, czyli standardową prehistoryczną kolację, co doprowadziłoby do klęski nieurodzaju.

Został więc rozbój, do którego schrypnięty bas wydawał się być stworzonym, a walorami zapachowymi mógł sobie głowy nie zaprzątać, kiedy napadnięci popuszczali ze strachu w to coś, co nosili aby ukryć erekcję, względnie okres. Łupy jednakowoż trzeba było gdzieś składować, plany planować, a gar zupy zostawić w bezpiecznym miejscu, żeby choć gar przetrwał, jeśli już zupę wyżrą padlinożercy, bo w końcu nie on jeden stawał przed dylematem prostytucja kontra rozbój i nie on jeden śmierdział basowo. Jak więc (poniekąd przypadkowo) widać prostytucja była zajęciem ekskluzywnym, żeby nie powiedzieć, że dla wysoko urodzonych, których stać było na przynajmniej pobieżną higienę osobistą

Jako jednostka chytra wykoncypował sobie, że o jakości kryjówki świadczyć będzie łatwość jej obrony nikczemnymi siłami, bo na porządną eskortę komandosów nie miał co liczyć. Znaczy liczyć mógł, jednak stan posiadania nie predestynował go do zakupów wojsk zaciężnych na skalę wystarczającą do obrony Fortu Knox pośród stepowych nieskończoności. Dlatego poszukiwał lokalizacji, która posiada góra jedną stronę świata, niechby dwie, byle kuso skrojone. Alpy, a nawet Tatry wydawały się poza zasięgiem, poza tym klimat mu nie sprzyjał i to łażenie góra-dół było mocno upokarzające, kiedy sobie popił – bo kto to widział po pijaku wracać do domu pod górę? Święty może i dojdzie, ale rozbójnik? Mowy nie ma!

Z przyczyn zawodowych często pracował w delegacjach, gdyż łupy same jakoś nie chciały grawitować ku orbitom dostrzegalnym jego kaprawym okiem, więc chcąc nie chcąc okolice poznał wystarczająco, aby jego przodkowie mogli zostać taksówkarzami, pilotami wycieczek zagranicznych, czy przewodnikami. Niechby choć półprzewodnikami, bo wiadomo, że genetyczne odchylenia w kierunku przemytu i drobnych nieporozumień w kwestiach interpretacji kodeksu karnego uniknąć nie byli w stanie. Schodząc ze ścieżek dygresji powiem tylko, że znalazł wymarzoną lokalizację, choć drapał się nie tylko po głowie i nie tylko z powodu wszy.

Otóż w granicach jego kompetencji zawodowych mieściło się rozbuchane, bezimienne pięciorzecze, spacyfikowane pierwotnie przez dziczyznę marki łoś. Pogłowie solidne, gdyż dolina rozległa, wyspy, mokradła, torfowiska, bagna i każdy inny rodzaj gruntu spragniony wiekuistej kąpieli. Lenistwo wody jest ogólnie znane, więc nic dziwnego, że z zewsząd spłynęła niczym w odpływ i mościła się wygodnie na dnie doliny. Z klanem łosiów dogadać się nie było sposobu, jednak wojna partyzancka, zasadzki i nękanie ustawiczne, które dzisiaj nazwalibyśmy wojną totalną, na wyniszczenie, choć bez użycia broni chemicznej, biologicznej i masowego rażenia (nie licząc onuc jaśnie nieumytego przyszłego ziemianina) przyniosła efekty w postaci pełnej spiżarni łatwo psującego się mięsa, ścian zdobionych trofeami kolejnych wypraw safari i bezpańską wreszcie posiadłością gotową i chętną do posiąścia (ależ wybryk słowny!) i zagospodarowania na chwałę narodu wybranego, A jedynie słuszny pan i władca mógł już założyć na głowę naczynie nocne, któremu przepaliło się dno (co on chlał, to do dzisiaj nie wiadomo) wystarczająco zgrabnie, by imitować papieskie nadanie. Jurysdykcja papieża co prawda sięgała owej krainy wyłącznie w pogróżkach i płonnych obietnicach krucjaty, jednak z powodu braku najmniejszej wzmianki o grobach pańskich, złotych arkach pełnych cudownych relikwi, lub innych złożach godnych krucjaty (ropa, diamenty, ławice szprotek) jak zwykle przepadała, gdy przyszło układać papieski budżet na kolejną dekadę.

Pośród terenów trwale przez wodę zajętych mieściły się drobne enklawy położone wystarczająco wysoko, żeby dało się osiedlić i korzystając z łaski niełaskawego bardzo otoczenia poczuć smrodek w pełni zasłużonego bezpieczeństwa, nad którym czuwały nieprzebrane eskadry komarów i niezmordowane flotylle pijawek końskich, ludzkich, łosich, psich, a nawet pijawek pijawkowatych – zgodnie z zasadami olimpijskiej demokracji i wolnorynkowej konkurencji. W takich warunkach garnek co prawda rdzewiał zdecydowanie szybciej, jednak jego lokalizacja pozostawała niezagrożona.

Uporczywość uprawiania zawodu, spowodowana brakiem jednostek nadzoru pokroju ZUS, PIP, US, tudzież pozostałych paramilitarnych ugrupowań ucisku społecznego nie pozwoliły bezkarne przejść na emeryturę, czy też w stan spoczynku w sposób mniej dosłownie określony niż ostateczny. W związku z powyższym łupież (nowotwór językowy związany z łupieniem i oznaczający trofea łupieskie) bez końca i bez szemrania trafiał w dolinę, gdzie był hałdowany pośród ścian z błota trawionego słońcem i zadaszonego dachówkami podobnego pochodzenia.

Jak wiadomo, nie samym łupieniem człowiek żyje, więc kiedy rozeszła się fama o wypłacalności gospodarza pojawić się musiała zarówno prostytucja, jak i lichwa, mafia i inne organy administracji państwowej. Kacyk z króla został prezydentem, a mafia rozsiadła się na taboretach. Pod stołami szczekały psy, karawany wciąż zwoziły łupież do ośrodka.

Jądro, niczym rtęć ściągało zewsząd kruszec i kurestwo, szlachetne kamienie i mniej szlachetne towarzystwo. Magazyn rozmaitości puchł w takim tempie, że ziemia uginała się pod ciężarem pozyskanych od niechętnych darczyńców dóbr, co wyciskało wodę gruntową na poziom posadzek i sprawiało, że trzewiki przemakały. Nikt jeszcze nie poznał gumy, ani kaloszy, bo konkwista na kauczukonośne tereny nie została jeszcze obwieszczona, a może i została, jednak nikt nie przyszedł, bo nie umiał czytać. Przyszło wziąć się do uczciwej roboty, żeby tę paskudną, wszędobylską wodę wygnać spod nóg chociaż, w związku z czym ogłoszona został krucjata, tym razem jednak ustnie, aby nie podnosić poziomu stresu pośród potencjalnych najemników, którym nogi miękły w wodzie, co rozcieńczało niepowtarzalny aromat hodowany od urodzenia.

Jako, że łatwiej pracować cudzymi rękami, krucjata poszła w las i na gościńce, żeby pozyskać łup nieco bardziej hałaśliwy, czyli niewolników do prac hydrotechnicznych. Personel mógł być niewykształcony, bo i kadra pojęcia o robotach nie miała bladego, jednak w przypadku kadry za niekompetencję można było otrzymać wielkopańskiego kopniaka rycersko umięśnionego buta rozmiar czterdzieści sześć i pół, a pośród personelu najniższego szczebla, w ramach dezaprobaty, w najlepszym razie ucinano uszy, względnie perforowano jamę brzuszną niesterylizowanym ostrzem o szacunkowej długości trzydziestu pięciu cali. W ramach krucjaty udało się spacyfikować nieodległe kamieniołomy i nałożyć na nie lenno, w ramach którego do osady docierał granit uformowany w tłuste kości dziś zwane kocimi łbami.

Oczywiście, że jedna wyprawa krzyżowa, to było za mało, kiedy gospodarz ma aspiracje mocarstwowe, więc za nią poszła kolejna i kolejna, i dopiero obawa, że lotne sotnie zmienią barwy klubowe i przejdą do konkurencji powstrzymała aspiracje. Odrobinę za późno, gdyż część nieusatysfakcjonowanych etatem postanowiła porzucić pracę bez wypowiedzenia, albo wręcz z winy pracodawcy, obrazić się i założyć konkurencyjny zakon krzyżacki, a przy okazji awansować o kilka szczebli w zakonnej hierarchii, nie czekając na lata awansowe, albo szczególne osiągnięcia ku chwale ojczyzny wynagradzane pośmiertnym medalem virtuti militari. W wyniku walk frakcyjnych część krzyżaków zanim się zaprzysięgła zmieniła po raz kolejny barwy klubowe i zawiązała zakon kawalerów maltańskich, co powodowało, że kluczowym zagadnieniem dla nomen-omen członków zakonu stało się rozwiązanie problemów prokreacyjnych poprzez znalezienie tzw. drugiej połówki jabłka, jednak dzięki kolejnym błyskawicznym awansom (szarża łatwiej wkrada się w łaski pogromczyń stanu kawalerskiego) wydaje się, że problem ten został globalnie rozwiązany ku satysfakcji wszystkich stron, poza oczywiście ogłoszeniodawcą krucjaty pozbawionym części wyspecjalizowanego personelu, tudzież bieżącej łupieży.

Miasto, bo po wybrukowaniu piekła tak jęło się mówić o kryjówce jego ekscelencji łupieżcy, rozwijało się dość prężnie, gdy tylko udało się wycisnąć nadmiar wody i zepchnąć ją w pogłębiane i udrażniane niewolniczym wysiłkiem koryta rzeczne. Wreszcie można było włoskie trzewiki założyć i skrajem sukien z Piątej Alei szeleścić po kocich łbach bez obawy, że opiją się wody, czy błota. Dalsza historia wydaje się już trywialna, encyklopedyczna i nudna jak debata nad pakietem ustaw które nie mają prawa zaistnieć, bo nawet jej propagator zamierza głosować przeciwko.

Ważne jest to, że kryjówka zbójcy stanowi do dzisiaj jądro ponad tysiącletniej historii, a wokół niej miasto rozrasta się niczym zaburzenie, jak kręgi na wodzie, gdy kamień w nią rzucić. I dokądkolwiek by to miasto nie poszło, to wciąż będzie siedzibą malarii, gdyż środek ciężkości wbija się w rzeczny muł tak długotrwale, że i na peryferiach wilgotność względna przewyższa dopuszczalne standardy, a kopanie studni kończy się z chwilą podjęcia decyzji i oznaczeniu lokalizacji obcasem. Zanim pomysłodawca dokończy zdanie ślad obcasa wypełni się łypiącą na niego nieufnie ciemną, błotnistą mazią. A ja wciąż patrzę na mapę… Z podziwem…

20 komentarzy:

  1. Uśmiechnęłam się tu i ówdzie, ale monitora nie oplułam jak przy panu idealnym i jego tyradzie. Łupieżca chyba zbyt na materii skoncentrowany, zamiast na problemach egzystencjalnych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. kto tam za nim trafi. ale zostawił spuściznę.

      Usuń
    2. Piękną, dodam. Wciąż nie mogę ochłonąć z rozkoszy.

      Usuń
    3. A, nie, przepraszam, bo ja cały czas o panu idealnym, a Ty o łupieżcy. A co tam, jego spuścizna urbanistyczno-pięciorzeczno-wielomostowa też ładna przecież.

      Usuń
    4. chyba zabłądziłem - mówisz teraz o spuściźnie, czy panu idealnym (prawie)?

      Usuń
    5. ok - teraz już się posklejałem percepcyjnie i złapałem łączność z treściami.
      cóż - pan idealny trafia się rzadko, a łupieżcy są zjawiskiem więcej pospolitym. nie co dzień będzie święto.

      Usuń
    6. Ostatnia kwestia dotyczyła spuścizny łupieżcy z łupieżem i łupieżą.
      Posklejanie percepcyjne mnie rozśmieszyło i przypomniało diagnozę dzieciątka, że jestem niezintegrowana sensorycznie.

      Usuń
    7. i dobrze, bo trzeba pielęgnować przejawy dobrego humoru.
      z kim/czym miałaś się integrować wg dzieciątka? miałaś powody, żeby zaburzyć procesy integracyjne?
      czy sensoryka odmówiła kolaboracji?

      Usuń
    8. To ostatnie. Zbuntowała się, skórkowana i nie będzie się integrować!

      Usuń
    9. zostaw w domu. po co nosić nieprzydatne gadżety? będzie lżej się przemieszczać.

      Usuń
    10. Przemyślę to. Po co ma mi ciążyć jutro w pracy?

      Usuń
    11. albo nie daj Bóg podjąć działania niezależne, samorządne i oflagować się państwowo

      Usuń
    12. Odpukaj w niemalowane!...

      Usuń
    13. historia lubi się powtarzać.

      Usuń
  2. Stworzyć taki obraz patrząc na mapę? podziwiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ta myśl we mnie mieszka od bardzo dawna, tylko jakoś nie miała okazji wypłynąć w takim wymiarze.
      gdybyś raz zerknęła, to zrozumiałabyś.

      Usuń
  3. Kur ... kurczę! A u nas jakiś Jan z Łajs wziął założył kiedyś Olsztyn i ... to by było w zasadzie na tyle. I weź tu człowieku konkuruj z miastem założonym przez brodatą prawiedziwkę i złodzieja w jednym. A tak na marginesie, pomnik jakiś mu postawiliście? Albo tablicę chociaż lub rondo jego imieniem nazwaliście?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wojciechu Od Gotkiewiczów... historia niniejsza jak w tytule zaznaczono jest historią alternatywną. niepotrzebne emocje i zazdrość. równie niecnie możesz opracować alternatywną historię Olsztyna.
      miejskie pomniki wymagają poety, żeby im ponadawać nazwy - surrealistyczni malarze popełnili precedens, więc chyba trzeba rozpisać przetarg na poetę nadwornego, który je ponazywa w mieście całym - może odnajdzie brodatą prawiedziwkę i złodzieja w jednym (osobiście wysłałbym bo na Wyspę Bielarską, bo stoi tam hobbitopodobny Sokrates, który znakomicie nadawałby się na owego domniemanego założyciela - na Yeti również zresztą, bo figura jest uniwersalna)

      Usuń
    2. Alternatywna, ale aż się prosi, by taką nie była! Olsztyn jest trochę za nudny, by mu w ten sposób chwały przydawać, albo może i odwrotnie, gdyż wtedy przystałby być byle jakim. PS. Więc może zaproponuj rajcom/Rajcom swoje usługi? Miasto zyska, Ty zyskasz, Yeti zyska i ja zyskam, gdy kiedyś (jasne!) zawitam.

      Usuń
    3. toteż już zaproponowałem, na blogowej stronie w końcu wisi i ograniczeń żadnych w dostępie nie ma. niech korzystają z gotowych rozwiązań. teraz nie ma co proponować, bo wybory idą i nie wiadomo, kto do koryta się dopcha. więc trzeba przeczekać, albo pod jakiś sztandar dać się uwieść obietnicom. a ja nie lubię się zrzeszać.

      Usuń