Nitka
asfaltu bledła gdzieś daleko z przodu wijąc się pośród pól wciąż jeszcze
zielonych, a widnokrąg szczerzył się zębatym uśmiechem szpiczastych kłów
białych od śniegu szczytów łańcucha gór. Tu, na nizinach wiosna już szykowała
się do odejścia, żeby miejsce latu zrobić, kiedy tam na horyzoncie góry nadal marzły
w porywistym wietrze kryjąc się pod grubą puchową pierzyną. Wiatr lizał asfalt
od niechcenia podnosząc kurze i jakieś drobne foliowe strzępy wytarte o
szorstką nawierzchnię i rosnące na poboczach zarośla składające się głównie z
dzikiej róży, jeżyn i chwastów o łodygach twardych, ostrych kolcach i
żywotności nawykłej do przetrwania w ekstremalnych warunkach.
Droga
nie należała do głównych i często uczęszczanych, żadna z niej autostrada, ot –
łącznik pomiędzy miejscowościami, o których słyszeli wyłącznie tubylcy, ale
nawet oni z rzadka korzystali z tej drogi, którą od wielu już lat kąsały zimy
powodując wciąż nowe ubytki. Jeśli pozwolić naturze na jeszcze kilka lat niekontrolowanej
swobody, to zapewne pożre ją bez reszty, spacyfikuje i osiedli się na niej
zawłaszczając bez litości. Już dzisiaj widać pierwsze osady traw moszczące się
coraz śmielej na skruszonych obrzeżach, w dziurach i spękaniach wodą i mrozem
rozszarpywanych każdego roku.
Żeby
podziwiać horyzont trzeba było się zatrzymać, bo w marszu trudno było się
skupić na widokach, gdy każdy krok należało dobrze zważyć, nim się go zrobiło. Stanąłem
na środku, gdzie spłowiał pas dzielący szosę na połowy w powtarzającym się
metrum równego taktu przerywanej linii. Nie musiałem się obawiać, że zaspany,
bądź nietrzeźwy kierowca rozdepcze mnie w osi jezdni, bo nikt nią nie jechał od
dawna, a pośród bezkresu ciszy warkot silnika nie zdoła ukryć się przed
zmysłami nawet zamyślonego piechura. Po obu stronach drogi pieczołowicie
obsadzone jęczmieniem pola falowały dyrygowane podmuchami ciepłego wiatru. Pojedyncze
tyraliery drzew sugerowały lokalizację rowów i polnych ścieżek, a najbliższy
las rozsiadł się skromnie gdzieś bardzo daleko i stanowił ledwie ciemną plamę
pomiędzy zielenią pól, a niebem na którym leniwie pasły się nieliczne, białe
baranki. Droga, niczym strzała wbiła się w podnóże jeżących się na widnokręgu
szczytów, aż się zdeformowała i meandrując wiodła mnie nie najkrótszą trasą pomiędzy
dwa spore wierzchołki połączone siodłem przełęczy. Ani jedna dachówka, żaden
traktor; poza tą drogą nie widziałem śladu działalności człowieka.
Postawiłem
plecak obok siebie i wyjąłem zeń butelkę wody. Ciepłej, bo słońce od rana opiekowało
się zawartością plecaka i suszyło beznamiętnie wszystko, co niosłem. Upiłem łyk
i wrzuciłem butelkę z powrotem. Gdzieś przede mną miała się zacząć przyszłość.
Dobrze widzieć cel, nawet, jeśli jeszcze odległy. Przede mną pasmo górskie zawładnęło
już horyzontem, a ja z każdym krokiem skracałem dzielący mnie od niego dystans.
Znacznie bliżej dostrzegłem jakiś strumień przecinający drogę, który
niesłyszalnym jeszcze szemraniem zapraszał na odpoczynek.
Obejrzałem
się. Słońce usiłowało przedrzeć się przez rozproszoną żółtą chmurę kurzu zawieszoną
nad miastem. Tylko po tym mogłem poznać, skąd przyszedłem. Żadna z kościelnych
wież nie kaleczyła już nieba, żaden komin elektrociepłowni nie był dostrzegalny
z poziomu szosy. Chmura, odświeżana non stop, zasilana spalinami zdawała się
karmić odpadami produkowanymi przez ludzkie mrowisko i wisiała spasiona, lecz
nieustająco głodna, niczym burek łańcuchem z budą zespolony dożywotnio. Sporo
musiałem przejść, żeby upić się powietrzem wolnym od drobin spod klosza
miejskiego, żebym wykichał to wszystko, co spadając z deszczem potrafi wyżreć
dziury w polimerowych rajstopach, albo przegryźć blachę karoserii.
Zostawiłem
papierowy świat za sobą. Zamknąłem betonową klatkę, porzucając wirtualny
labirynt, nierzeczywisty i udawany świat. Plątanina kabli, powiązań pozornie
istotnych, tras szybkiego ruchu i pobieżnego postrzegania. Zostawiłem gdybanie
i problemy wyższego rzędu. Abstrakcję w której pielęgnowany byłem od urodzenia,
hodowany, wykluty, kształtowany i wymodelowany, żebym pasował do szablonu i
zajął miejsce przewidziane schematem ideowym. Pośród robotów tak podobnych do
mnie, że krzyczałem, aby rozpoznać siebie. Uciekłem. Porzuciłem mikroprocesory,
baterie słoneczne i akumulatory. Zatarłem ślady, żeby nie znalazł mnie prąd,
ani gaz. Żeby parkomat zwiądł z niespełnionej tęsknoty za mną. Spuściłem w
łazience piny i kody dostępu, plastikowe karty zmieliłem na wiór. Chipy
wysłałem na emeryturę, a siebie skazałem na banicję.
Teraz
idę bez trwogi, choć przede mną świat obcy, którego dopiero muszę się nauczyć.
Świat, w którym wciąż pokutują proste potrzeby. Zwierzęce. Naturalne. Nie wiem,
czy potrafię być naturalny, czy dam radę żyć bez GPS, wspomagaczy, bez systemu
podtrzymania funkcji życiowych, bez ułatwień i udogodnień. Specjalizacji,
dostaw „to door”, monopolu 24/7, telefonu zaufania, albo rozkoszy. Bez bełkotu
i taksówek i karetek pogotowia. Ale się dowiem już wkrótce. Chwilowo kusi mnie
ten strumień, który udało się zlokalizować bez dronów, nagonki z helikoptera i penetracji
otoczenia w podczerwieni. Może w nim woda będzie chłodniejsza niż ta, której
łykiem spłukałem milczenie we mnie?
Zarzuciłem
plecak na ramię. Niedaleko. Dam radę. Może tam stanę obozem? Nie potrzebne
hasło dostępowe, pozytywna identyfikacja siatkówki, ani karta kredytowa.
Wystarczy chęć. To tak niezwykłe, że się zachłystuję. Chcę, więc mogę! Więc
robię! Nikt nie musi akceptować, zatwierdzać, ustalać priorytetów w ramach
telekonferencji, czy burzy mózgów… Ja i moje chcenie w prawdziwym świecie
oczyszcza mnie ze zmęczenia. Idę zaprzyjaźnić się ze strumieniem. A potem nakryję
się nocą, albo pójdę za księżycowym uśmiechem dalej. Nie wiem – nie chcę
układać dalekosiężnych planów – zobaczę. Góry szczerzą do mnie swoje trójkątne
kły w uśmiechu tak szerokim, że zanim go poznam, życie minie.
Też bym tak chciała...wsiąść do pociągu byle jakiego.
OdpowiedzUsuńdopiero co wysiadłaś...
Usuńłapczywa na podróżowanie jesteś niezwykle.
o tak, zamiast do pracy wolałabym w drogę...
Usuńczyli za szybko wróciłaś. bo wracać trzeba wtedy, kiedy się zatęskni za domem.
UsuńIdę z Tobą :)
OdpowiedzUsuńjuż wyszedłem.
Usuńszukaj nad strumieniem. albo od razu w górach.
Mówisz... za księżycowym uśmiechem?
Usuńszukaj. plecami do miasta.
UsuńTrzeba odwagi i determinacji żeby uciec tak całkiem. Na chwilę owszem, na dłużej nie dałabym rady.
OdpowiedzUsuńniechby na dzień. dla higieny psychicznej.
UsuńJakaś część ludzkości twierdzi, że nie istnieję - nie mam konta na Facebooku. A ja myślę, że istnieję bardziej niż oni...
OdpowiedzUsuńpopatrz - to już jest nas dwoje - też mam tę skazę genetyczną...
UsuńUtopia, drogi Oko, utopia. Zostawiłeś betonowy świat za sobą, ale on już czeka na Ciebie przed Tobą. Od betonu, papierów i czipów nigdzie nie uciekniesz.
OdpowiedzUsuńja wiem, że nie wszyscy zmieszczą się w Bieszczadach... ale pomarzyć można.
UsuńMusiałbyś je sobie chyba kupić na własność:))
Usuńi poszczuć wilkami, albo niedźwiedziami.
Usuńbo przecież nie szpakami...