niedziela, 9 września 2018

Zbieg.


Nitka asfaltu bledła gdzieś daleko z przodu wijąc się pośród pól wciąż jeszcze zielonych, a widnokrąg szczerzył się zębatym uśmiechem szpiczastych kłów białych od śniegu szczytów łańcucha gór. Tu, na nizinach wiosna już szykowała się do odejścia, żeby miejsce latu zrobić, kiedy tam na horyzoncie góry nadal marzły w porywistym wietrze kryjąc się pod grubą puchową pierzyną. Wiatr lizał asfalt od niechcenia podnosząc kurze i jakieś drobne foliowe strzępy wytarte o szorstką nawierzchnię i rosnące na poboczach zarośla składające się głównie z dzikiej róży, jeżyn i chwastów o łodygach twardych, ostrych kolcach i żywotności nawykłej do przetrwania w ekstremalnych warunkach.

Droga nie należała do głównych i często uczęszczanych, żadna z niej autostrada, ot – łącznik pomiędzy miejscowościami, o których słyszeli wyłącznie tubylcy, ale nawet oni z rzadka korzystali z tej drogi, którą od wielu już lat kąsały zimy powodując wciąż nowe ubytki. Jeśli pozwolić naturze na jeszcze kilka lat niekontrolowanej swobody, to zapewne pożre ją bez reszty, spacyfikuje i osiedli się na niej zawłaszczając bez litości. Już dzisiaj widać pierwsze osady traw moszczące się coraz śmielej na skruszonych obrzeżach, w dziurach i spękaniach wodą i mrozem rozszarpywanych każdego roku.

Żeby podziwiać horyzont trzeba było się zatrzymać, bo w marszu trudno było się skupić na widokach, gdy każdy krok należało dobrze zważyć, nim się go zrobiło. Stanąłem na środku, gdzie spłowiał pas dzielący szosę na połowy w powtarzającym się metrum równego taktu przerywanej linii. Nie musiałem się obawiać, że zaspany, bądź nietrzeźwy kierowca rozdepcze mnie w osi jezdni, bo nikt nią nie jechał od dawna, a pośród bezkresu ciszy warkot silnika nie zdoła ukryć się przed zmysłami nawet zamyślonego piechura. Po obu stronach drogi pieczołowicie obsadzone jęczmieniem pola falowały dyrygowane podmuchami ciepłego wiatru. Pojedyncze tyraliery drzew sugerowały lokalizację rowów i polnych ścieżek, a najbliższy las rozsiadł się skromnie gdzieś bardzo daleko i stanowił ledwie ciemną plamę pomiędzy zielenią pól, a niebem na którym leniwie pasły się nieliczne, białe baranki. Droga, niczym strzała wbiła się w podnóże jeżących się na widnokręgu szczytów, aż się zdeformowała i meandrując wiodła mnie nie najkrótszą trasą pomiędzy dwa spore wierzchołki połączone siodłem przełęczy. Ani jedna dachówka, żaden traktor; poza tą drogą nie widziałem śladu działalności człowieka.

Postawiłem plecak obok siebie i wyjąłem zeń butelkę wody. Ciepłej, bo słońce od rana opiekowało się zawartością plecaka i suszyło beznamiętnie wszystko, co niosłem. Upiłem łyk i wrzuciłem butelkę z powrotem. Gdzieś przede mną miała się zacząć przyszłość. Dobrze widzieć cel, nawet, jeśli jeszcze odległy. Przede mną pasmo górskie zawładnęło już horyzontem, a ja z każdym krokiem skracałem dzielący mnie od niego dystans. Znacznie bliżej dostrzegłem jakiś strumień przecinający drogę, który niesłyszalnym jeszcze szemraniem zapraszał na odpoczynek.

Obejrzałem się. Słońce usiłowało przedrzeć się przez rozproszoną żółtą chmurę kurzu zawieszoną nad miastem. Tylko po tym mogłem poznać, skąd przyszedłem. Żadna z kościelnych wież nie kaleczyła już nieba, żaden komin elektrociepłowni nie był dostrzegalny z poziomu szosy. Chmura, odświeżana non stop, zasilana spalinami zdawała się karmić odpadami produkowanymi przez ludzkie mrowisko i wisiała spasiona, lecz nieustająco głodna, niczym burek łańcuchem z budą zespolony dożywotnio. Sporo musiałem przejść, żeby upić się powietrzem wolnym od drobin spod klosza miejskiego, żebym wykichał to wszystko, co spadając z deszczem potrafi wyżreć dziury w polimerowych rajstopach, albo przegryźć blachę karoserii.

Zostawiłem papierowy świat za sobą. Zamknąłem betonową klatkę, porzucając wirtualny labirynt, nierzeczywisty i udawany świat. Plątanina kabli, powiązań pozornie istotnych, tras szybkiego ruchu i pobieżnego postrzegania. Zostawiłem gdybanie i problemy wyższego rzędu. Abstrakcję w której pielęgnowany byłem od urodzenia, hodowany, wykluty, kształtowany i wymodelowany, żebym pasował do szablonu i zajął miejsce przewidziane schematem ideowym. Pośród robotów tak podobnych do mnie, że krzyczałem, aby rozpoznać siebie. Uciekłem. Porzuciłem mikroprocesory, baterie słoneczne i akumulatory. Zatarłem ślady, żeby nie znalazł mnie prąd, ani gaz. Żeby parkomat zwiądł z niespełnionej tęsknoty za mną. Spuściłem w łazience piny i kody dostępu, plastikowe karty zmieliłem na wiór. Chipy wysłałem na emeryturę, a siebie skazałem na banicję.

Teraz idę bez trwogi, choć przede mną świat obcy, którego dopiero muszę się nauczyć. Świat, w którym wciąż pokutują proste potrzeby. Zwierzęce. Naturalne. Nie wiem, czy potrafię być naturalny, czy dam radę żyć bez GPS, wspomagaczy, bez systemu podtrzymania funkcji życiowych, bez ułatwień i udogodnień. Specjalizacji, dostaw „to door”, monopolu 24/7, telefonu zaufania, albo rozkoszy. Bez bełkotu i taksówek i karetek pogotowia. Ale się dowiem już wkrótce. Chwilowo kusi mnie ten strumień, który udało się zlokalizować bez dronów, nagonki z helikoptera i penetracji otoczenia w podczerwieni. Może w nim woda będzie chłodniejsza niż ta, której łykiem spłukałem milczenie we mnie?

Zarzuciłem plecak na ramię. Niedaleko. Dam radę. Może tam stanę obozem? Nie potrzebne hasło dostępowe, pozytywna identyfikacja siatkówki, ani karta kredytowa. Wystarczy chęć. To tak niezwykłe, że się zachłystuję. Chcę, więc mogę! Więc robię! Nikt nie musi akceptować, zatwierdzać, ustalać priorytetów w ramach telekonferencji, czy burzy mózgów… Ja i moje chcenie w prawdziwym świecie oczyszcza mnie ze zmęczenia. Idę zaprzyjaźnić się ze strumieniem. A potem nakryję się nocą, albo pójdę za księżycowym uśmiechem dalej. Nie wiem – nie chcę układać dalekosiężnych planów – zobaczę. Góry szczerzą do mnie swoje trójkątne kły w uśmiechu tak szerokim, że zanim go poznam, życie minie.

16 komentarzy:

  1. Też bym tak chciała...wsiąść do pociągu byle jakiego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dopiero co wysiadłaś...
      łapczywa na podróżowanie jesteś niezwykle.

      Usuń
    2. o tak, zamiast do pracy wolałabym w drogę...

      Usuń
    3. czyli za szybko wróciłaś. bo wracać trzeba wtedy, kiedy się zatęskni za domem.

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. już wyszedłem.
      szukaj nad strumieniem. albo od razu w górach.

      Usuń
    2. Mówisz... za księżycowym uśmiechem?

      Usuń
    3. szukaj. plecami do miasta.

      Usuń
  3. Trzeba odwagi i determinacji żeby uciec tak całkiem. Na chwilę owszem, na dłużej nie dałabym rady.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jakaś część ludzkości twierdzi, że nie istnieję - nie mam konta na Facebooku. A ja myślę, że istnieję bardziej niż oni...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. popatrz - to już jest nas dwoje - też mam tę skazę genetyczną...

      Usuń
  5. Utopia, drogi Oko, utopia. Zostawiłeś betonowy świat za sobą, ale on już czeka na Ciebie przed Tobą. Od betonu, papierów i czipów nigdzie nie uciekniesz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja wiem, że nie wszyscy zmieszczą się w Bieszczadach... ale pomarzyć można.

      Usuń
    2. Musiałbyś je sobie chyba kupić na własność:))

      Usuń
    3. i poszczuć wilkami, albo niedźwiedziami.
      bo przecież nie szpakami...

      Usuń