- Dam
radę – szeptała każdego wieczora w fotelu obejmując ramionami własne kolana, z
brodą na nich, żeby nie pozwolić słowom wypłynąć z ust głośniej – dam radę…
muszę…
Światło
uznawała za zbytek, przeszkodę w rozmowie z własną głową, bo świat jakoś nie
miał ochoty jej słuchać. Nigdy. Nawet, kiedy udawał, że pyta o jej zdanie,
jeśli przychodził po wsparcie, lub bezczelnie podrzucał jej do rozwiązania
cudze problemy, którym nie umiała odmówić. Wstydziła się wyłączyć telefon i
czasami pół nocy poświęcała, żeby wyprostować cudzy życiorys, tak, jakby jej
był prosty i poukładany. Popatrzyła na ciemny ekran leżącego obok telefonu i z
żalem pomyślała, że ona nie ma do kogo zadzwonić, żeby wypłakać mijający dzień.
W zasadzie mogłaby wypłakać każdy i to osobno, bo dni rozpoznawała już tylko z
planu lekcji. W pamięci przeszukała listę kontaktów i nie znalazła nikogo, komu
mogłaby powierzyć choć część tego, co odbierało jej sen.
Dziś
też siedziała przytulona do siebie, a w kuchni stygł garnek z zupą na następne
dwa, może trzy dni i nie pozwalał nawet pomarzyć o łóżku, bo przecież trzeba będzie
go schować, żeby nie skisło. „Może wystawić na balkon”? – Przez głowę
przeleciała myśl, że dopiero rano z balkonu wyniesie zupę do lodówki, bo nocami chłód już potrafił dotknąć. Wiedziała sporo na ten temat; czasem, gdy udawanie ją zmęczyło,
kiedy pościel kłuła kantami, a kołdra dusiła i zabierała oddech uciekała na
balkon w półprzeźroczystej piżamie, żeby ochłonąć pośród przekwitających, lub
więdnących pelargonii… Do rana, do chwili, kiedy słońce zaczynało się wspinać
na budynek naprzeciw, żeby z dachu podglądać ją siedzącą samotnie na balkonie.
Rano – czysta kpina, kiedy budzik warczy nieżyczliwie już o czwartej rano, żeby
zdążyła zatuszować szkody, jakie czyniła bezsenność.
- No
właśnie – westchnęła – pelargonie… trzeba je podlać, bo przecież nie wytrzymają
jeszcze jednego dnia zapomnienia, jeszcze jednej doby bez opieki i zauważenia.
Kiedy ostatnio je napoiłam? Pięć dni? Nie – muszą dziś dostać, bo będę siedzieć
na pogorzelisku.
Wstała
ciężko. Bosa i brzydka, schowana w noc, żeby nikt nie widział jak głęboko
potrafią wgryźć się łzy w policzki. Jeszcze trochę i trzeba będzie je
wypełniać, kiedy koryta strumieni wyrzeźbią trwałą ścieżkę ku brodzie. Sól
potrafi rzeźbić głęboko, agresywnie. Bose stopy zbierały kurz z dywanu dla
którego także zabrakło czasu na pielęgnację w tym tygodniu, później cicho zaklaskały
na kaflach kuchni. Kiedyś te kafle zdawały się szczytem szczęścia. Pamięta, jak
je wybierała, jak pierwszy raz bosą stopą pośród nocy szła dziwiąc się, że
chłód potrafią zachować nawet w środku lata. Teraz nie cieszą już. Zimno spłyca
oddech, więc idzie na palcach. Odkręca kran z zimną wodą i nabiera dzbanek –
nie do pełna, bo ręce już słabe i gotowa upuścić. Kto to widział, żeby woda
była tak ciężka?
Drzwi
balkonowe skrzypnęły z wyrzutem, że im też wypadałoby zawiasy naoliwić, ale
zignorowała je, firana podrapała łokcie i twarz – jej też wypadałoby już spotkać
się z proszkiem do prania. Przechyliła dzbanek i wypiła łyk, jakby sprawdzała,
czy nie zaszkodzi pelargoniom i skrzywiła się. Bez smaku. Zimna. W sam raz dla
kwiatów, ale nie dla niej. Przechyliła dzbanek, a ziemia piła łapczywie.
Zamyśliła się znów – coraz częściej ją dopadało takie zamyślenie, w którym
pogrążała się bez reszty i coraz trudniej było się z tego stanu wyrwać. W domu,
to jeszcze pół biedy, ale w pracy? Chwilowo kierowniczka się tylko śmieje, ale
kiedyś trafi na jej gorszy humor – może na okres boleśniejszy niż zwykle, może
na dzień po kolejnej awanturze domowej, gdy przeciwsłoneczne okulary i gruba
warstwa pudru maskować będą nieudolnie fakt, że rządzi tylko w pracy, a w
domu pokutuje za tę chwilową przewagę. Woda zaczęła przeciekać na podłogę
balkonu i rozpryskując się dosięgła stóp, co wytrąciło ją z zadumy.
Zaklęła
cicho. Nikt z jej otoczenia nie podejrzewa nawet, że potrafi kląć, że zna słowa
spotykane w podrzędnych knajpach i samotnymi nocami używa ich z wprawą i pasją. Poszła do kuchni
po szmatę i z drugim dzbankiem, żeby podlać pozostałe rośliny – begonie, wrzosy
i jakąś skarlałą różę, której kwiaty w tym roku zmieniły kolor z różowego na
pomarańczowy. Ledwie to zauważyła, ze zmęczenia, a już płatki zsypują się w
podstawkę i wiatr wywiewa je do sąsiadów, albo przez okno chowa pod jej łóżkiem.
Nie zaglądała pod nie od tak dawna, że mogło się tam rozwinąć jakieś życie
tajemne. Zbyt wielu rzeczy nie zdążyła w tym roku zrobić i zapewne nie zdąży.
Ponuro pomyślała, że zaczyna przywykać do bylejakości, do nieustannego
ograniczania życia do priorytetów.
A ten
był jeden – spał właśnie za zamkniętymi szczelnie drzwiami małego pokoiku, żeby go nie
zbudziła własną bezsennością. Spał nastoletnim snem, głodny życia za dnia i tak
żywy, że nie szło za nim nadążyć. Kiedy za rękaw szarpał i w żywiole krzyczał:
-
Mamo, mamo, chodź, pójdziemy, zobaczymy, posiedzimy i loda mi kupisz, albo
zjemy na mieście, w tej knajpie, gdzie dają gruzińskie frykasy, całkiem tanio i
takie pyszne, wiem, bo koledzy już byli i chodźmy razem do kina, nad rzekę, po
książkę…
Nie
znajdowała siły, żeby odmówić. Przecież… Jeszcze rok, może dwa i zacznie się
wstydzić czułości, maminej ręki pilnującej, żeby krzywda się nie stała.
Przestanie przytulać się jedyny facet w jej życiu. Jedyny, dla którego jest
piękna i dobra. Teraz śpi i tylko czasem mamrocze coś przez sen – nikomu nie
przyzna się, że siada czasami po drugiej stronie zamkniętych drzwi i słucha.
Tych słów, oddechu spokojnego, którego tak bardzo mu zazdrości. Raz tylko
wpadła, kiedy zachwycona tym oddechem zaczęła go naśladować i zasnęła. Co tam
zasnęła – zaspała i obudziło ją dziecko szarpiące za ramię, zapłakane, bo
się wystraszyło, że umarła w przedpokoju. A potem płakali oboje ze szczęścia, że jednak
nie, że się udało i znów dzień cały spędzili razem, a w pracy wymyśliła jakieś
nieprawdopodobieństwo. Ostatnie wagary z własnym synem. Bo on do szkoły też nie
poszedł i przytulali się cały dzień i robili dla siebie nawzajem niespodzianki.
Wtedy
namalował jej ten obrazek przyczepiony do dziś na drzwiach lodówki magnesami z
zabytkami z miejsc odległych, których ona już chyba nie zobaczy, a on… Może? Boże!
Śniadanie do szkoły… Czy zrobiła mu śniadanie? Bez udziału zmysłów odniosła do
kuchni pusty dzbanek, sprawdziła, że jednak tak i wróciła na balkon.
Przycupnęła pod oknem ale beton okazał się zbyt niegościnny i atakował nerki
chłodem od którego poczuła, że musi iść do łazienki. Znów stopami zebrała na
dywanie okruchy z bieżącego tygodnia, znów stopy wspięły się na palce, kiedy
kafle zapragnęły odebrać im ciepło. Znów po ciemku, bo własne mieszkanie znała
podświadomością lepiej, niż wzrokiem. Wracając zabrała garnek z zupą na balkon,
skoro beton taki chętny do współpracy, a dla siebie ściągnęła z łóżka kołdrę i
rozścieliła ją obok. Kołdra doskonale znała to miejsce, a choć za nim nie
przepadała, to jednak bez protestu pozwoliła się ułożyć.
Usiadła
z poduszką za plecami i bezmyślnie liczyła ciemne okna budynku naprzeciw. Wszystkie
dwanaście w pięciu wierszach, którym symetrię odbierały okna czterech klatek
schodowych rozmieszczone w pół drogi pomiędzy tymi, zaglądającymi w śpiące
wnętrza mieszkań. Jak wiele potrafiła o tych oknach powiedzieć, to aż wstyd się
przyznać. Drugie i trzecie od lewej na najwyższej kondygnacji właśnie zgasły –
północ. Starszy facet uporządkowany co do sekundy o północy gasił światło i
kładł się spać. Za pół godziny powinien zaświecić się korytarz środkowej klatki
schodowej, bo będzie wracała…
Nie
utrzymała powiek. Opadły wpół myśli. Nawet westchnąć nie zdążyła kolejny raz. I
już nie zdąży. Nie doczeka, kiedy klatka schodowa rozbłyśnie światłem dla wracającej.
Stygła teraz tuż obok garnka, a noc zachłannie pożerała ich ciepło. Róża pachniała
oszałamiająco i płakała więdnącymi płatkami. Wiatr wstrzymał oddech, jakby
poczuł się winny i ostatnim tchnieniem przymknął drzwi balkonowe. W mniejszym z
pokoi trwał beztroski sen. Ostatni z kolorowych.
Dlaczego napisałeś o mnie?...
OdpowiedzUsuńprzepraszam. nie wiedziałem - musi fluidy krążą po świecie i zaraziłem się.
UsuńZbyt wiele zajmowania się cudzym życiem. Zbyt wiele martwienia się. Zbyt wielka chęć powierzenia się komuś. Niepotrzebne zwracanie uwagi na kontrastowość z dzieckiem. Autodestrukcyjni misz-masz opisałeś.
OdpowiedzUsuńNie lubię płytek podłogowych...
tylko życia za mało.
UsuńTak po prostu? Ale co się dziwię, słyszałam wiele takich historii...
OdpowiedzUsuńnie wszyscy się męczą. niektórzy w pół słowa/myśli gasną.
Usuń