- Koniec drogi!
Wysiadka! – kierowca tryskał entuzjazmem, jakby wysadzał mnie w epicentrum raju
z widokiem na Panteon Gwiazd.
A
tymczasem było to szczere pole, a wręcz rżysko po lewej, a po prawej smętnie
chwiały się na wietrze schnące smutnie kukurydziane wiechcie. Środkiem droga.
Nitka asfaltu tak zabiedzona, że dwa samochody musiałyby wykazać się maksimum
asertywności, żeby nie nadwyrężyć wzajemnie stref osobistych. Podobno historia
zna takie przypadki, że na jednej zabiedzonej drodze, w tym samym czasie, aż
dwa krążowniki usiłują okiełznać przestrzeń i to w przeciwnych kierunkach. Z
jednej strony widzenia chudnąca wstążka szosy dotykała spadającego słońca
zaczerwienionego z tej asfaltowej bezczelności. Taki czerwony lizak na czarnym
patyku. Z tyłu? Obejrzałem się bez wiary, że za mną horyzont wygląda
atrakcyjniej. I miałem rację poskramiając nadzieje. Za plecami po kres
widzialności falowały zapomniane, kukurydziane pola, albo rżało rżysko
naśmiewając się z absurdu sytuacji.
Zeskoczyłem
z paki i nawet drzwiami nie mogłem trzasnąć na do-widzenia, bo ich nie było.
Kierowca pożegnalnie pokazał mi spocone wnętrze dłoni i sobie tylko znanym
sposobem zjechał z tego asfaltu w coś jeszcze bardziej mikrego. No! Tamta droga
wieść już do raju nie mogła, chyba, że na raj zasługuje jedna tylko jednostka,
a kierowca nie za bardzo wyglądał na naród wybrany. Plandeka zatrzepotała na
wietrze, a silnik mruczał cichnąc gdzieś pomiędzy kolbami na wpół ususzonej
kukurydzy smętnie chwiejącej się stadnie. Plecak, kiedy zorientował się w
topografii terenu, to się przewrócił i bezwzględnie wymagał transportu i
reanimacji. Ale dokąd miałem go transportować, skoro czarna wstęga przecięła
wszechświat na dwie połowy – jedną żółtą od rżyska, a drugą zieloną od
kukurydzy?
Zerknąłem
w niebo, bo to łatwiejsze do osiągnięcia niż zerknięcie pod nogi. Nic
ekstremalnego. Lato w pełni, a na nim jeden kożuszek barani rozstrzępiony po
całym niebie. Musiał być bardzo mały, bo pomiędzy fragmentami zmieścić się
mogły życiorysy jętek jednodniowych, a może i wojna trzydziestoletnia. Wyszło
na to, że mieszczę się ja, rżysko i kukurydza. Na poziomie ziemi, bo powyżej
niebiańska rozpusta obejmowała wszystko, z jednym małym wyjątkiem tej baranicy
podartej na miliard ledwie widzialnych fragmentów. Otworzyłem plecak i wyjąłem
butelkę wody ze złośliwą satysfakcją zauważając, że pole kukurydzy zerka na
mnie z zazdrością. Jak psiak pod stołem siedzący z nadzieją, że komuś serduszko
zmięknie i podzieli się – tak patrzyło na mnie to nieskończone pole. Co miałem
zrobić? Wysikałem się, bo na więcej mnie nie było stać, a pole przyjęło tę
lichotę bez mrugnięcia okiem. Po atomie na kolbę nie miało prawa się nazbierać,
choćbym uzurpował sobie nie wiedzieć jakie możliwości. I nawet nie oczekiwałem
wdzięczności znając miałkość przedsięwzięcia.
Woda
spływała we mnie ścieżkami pustymi od wilgoci i szczęściem była, bo bez wody
miałbym się z pyszna w tej nieskończoności. Paszę też miałem ze sobą. Traper
powinien. Chyba, że pości pod wpływem siły wyższej lub uporczywej
nieprzychylności natury. Plecak rozwalił się pod kukurydzą i drzemał, a ja
wyciągałem z niego pęto podsuszonej upałem kiełbasy i chleb równie skwapliwie
oddający świeżość słonecznym promieniom. Zapaliłbym ogień, ale najbliższe
drzewo nie mieściło się w widnokręgu, kukurydza zielonością wyrażała
dezaprobatę dla takiego pomysłu, a rżysko… Cóż – rżysko mogłem rozpalić, ale
wyłącznie w poziomie – na dodatek bez możliwości dogonienia płomienia, który
zapewne rozbiegłby się we wszystkie strony świata okazując zainteresowanie
kiełbasą na mgnienie oka zaledwie, więc zjadłem zimną (letnią w zasadzie, bo
przecież lato w pełni).
Kierowca
i samochód już od dawna wydawali się być mrzonką i snem, a żaden inny pojazd
nie zakłócił tańca kłosów kukurydzianych i nie skalał moich uszu podejrzeniem,
że być może w dobrą stronę zmierzać zamierza. Położyłem się obok plecaka, który
najwyraźniej był wytrawnym włóczęgą i nie marnował energii na darmo. Ziemia
przytuliła się do moich pośladków i nie tylko. Chyba spijała ze mnie wilgoć,
jak czynią to motyle, z tą drobną różnicą, że motyle chleją punktowo, a ziemia
mnie uważa za punkt i to taki, który nie wydaje się być dystrybutorem, a co
najwyżej protezą. Cała moja woda temu polu nie pozwoliłaby przetrwać nawet
jednej minuty więcej podczas klęski żywiołowej polegającej na niedoborze
płynów.
Człowiek
się źle czuje, kiedy jest nieumiejscowiony. W takim rozkroku pomiędzy niczym, a
niczym. Zaczynałem powątpiewać w zasadność istnienia, nawet w istnienie jako
takie. Bo niby czym miałoby się ono różnić, gdybym zaistniał pięć kilometrów
dalej, albo zaprzestał istnienia tu właśnie? Paranoja. W takie miejsca nawet
fiskus nie zagląda ze strachu, że mógłby stracić immunitet. Ziemia ssała ze
mnie soki, a ja dumałem nad ostatnią konkluzją. Skoro tak, to ja mogę WSZYSTKO!
Niebo spoglądało na mnie zdumione odkryciem, a kukurydza potakiwała
niespiesznie. Mogę! A pewnie, że mogę, bo kto zabroni?
Plecak
odrobinę grymasił, kiedy ciągnąłem go pod głowę, ale postanowiłem sprowadzić
jego rolę do funkcji poduszki utrzymującej mój wciąż nawodniony mózg poza
zasięgiem łapczywości ziemskiej. Nogę na nogę założyłem nonszalancko i
wyzywająco spojrzałem w tę część nieba, z której zdążyło uciec słońce. Po kres
widnokręgu panowała cywilizacyjna pustynia, a architektoniczna nieciągłość
drogi tylko ją podkreślała. Świat niemal tak analogowy, jak bo Bóg wymyślił.
Może mniej doskonały, bo przecież droga do raju nie kończyła się napisem:
„Serdecznie witamy Szanownych Gości”, albo czymś równie pretensjonalnym. No i
kierowca – on odjechał, jakby tęsknił do tego, co wciąż przed nim. I przede
mną. Ech! Przede mną wieczór, a może nieskończoność? Może koniec świata, albo
początek nowego porządku? Kto mógłby podeprzeć teorią, albo mądrością ludową,
kiedy wokół nicość? Leżę… Nade mną dzień więdnie i zamiast blednąć szarzeje.
Zawał? Czarnowidztwo? Leżę…
- I co? Kto
bogatemu zabroni? A ja dzisiaj najbogatszy na świecie.
A żebyś wiedział, że najbogatszy, cóż więcej nam potrzeba do szczęścia? ten chleb i kiełbasa...apetycznie zabrzmiało.
OdpowiedzUsuństary chleb i kiełbasa byle jaka. ale na powietrzu smakuje lepiej niż cuda w wykwintnej restauracji.
UsuńO to chodzi, niech żyje piknik !
Usuńniech żyją zapasy. mi się zdarzyło zostać na stopie gdzieś w Polsce i na kolację i śniadanie została garść irysów.
UsuńI dlatego nigdy nie pojadę do USA. Tam bycie pomiędzy "niczym, a niczym" jest codziennością, a tego bym chyba nie zniósł. Tak sobie przynajmniej myślę:) PS. Wybacz Oko, że nie komentuję wszystkiego, ale po porostu za Tobą nie nadążam:)))
Usuńprzecież nie o ilość chodzi. głupio byłoby, gdyby to był obowiązek. nie w tym rzecz chyba.
Usuńa pomiędzy niczym, albo pośrodku niczego można być na oceanie lub w Arktyce. że o prozaicznej Rosji nie wspomnę już ani słowem.
Można też w Polsce. Znam takie miejsca i unikam, jak ognia. Niestety z jakiegoś powodu lubi je gŁoś, więc mamy z tym nielichy problem:))
Usuńczyżbyś miał na myśli tzw "czatownię"?
UsuńPiękny obraz, a rżysko rżące - mistrzowskie.
OdpowiedzUsuńna stopie takie miejsca się trafiają i jak się ma pecha, to można z głodu umrzeć - tu chociaż kukurydza dawała nadzieję na przetrwanie. rżysko aż się prosiło o rżenie i bez namysłu się zgodziłem.
UsuńWręcz nie wypadało się nie zgodzić!
Usuńbył taki czas,m kiedy w ramach zauważenia niespodziewanie dla mnie samego udała mi się taka fraza: niestrawiona potrawa na trawniku. takie marnotrawstwo. ktoś upuścił i nie doniósł. to się zdarza.
UsuńLubię być nieumiejscowiona. Lubię bezkresy.
OdpowiedzUsuńchyba nie takie. za to góry lubię, że tam zawsze się jest pomiędzy czymś. czyli jest się gdzieś, a nie pośrodku niczego.
UsuńPośrodku morza, sawanny ani pustyni nigdy jeszcze nie byłam, ale ta myśl mnie pociąga.
Usuńludzie bez granic - niech się zdarzy, żebyś poczuła satysfakcję. może wręcz szczęście?
UsuńAutostop....na tym niegdysiejszym na ogół nie wysiadało się w bezkresie, tylko czekało w rowie na następną okazję.
OdpowiedzUsuńPerspektywa spędzenia nocy w takiej scenerii może być kusząca.
mi się zdarzyło trafić kurs donikąd i zostać na asfalcie. było lepiej, bo był las. i gorzej, bo żarcia nie dowieźli.
Usuń