Siedziała
tam, przy stole, jednym z bardzo wielu w bibliotece. Ani na środku, ani przy
autostradzie, którą wędrowali studenci szukający wsparcia obsługi i jeszcze
jednej pozycji, w której być może znajdą rozwiązanie problemu, by na wczoraj
sporządzić sprawozdanie. Nie. Siedziała tak, jakby szukała zaścianka.
Najbardziej skrytego miejsca w całej czytelni. I chyba znalazła, bo tam, gdzie
siedziała nawet światło zaglądało niechętnie i wstydziło się własnej obecności.
Zupełnie tak, jakby czuło się niechciane. Po czubek głowy zanurzona była w półmrok i niemal niewidzialna na tle stron rozświetlonych
punktowym światłem. Nie sposób było
wyczytać z mimiki jakichkolwiek uczuć, bo mimika niknęła poza kręgiem białego
światła załamującego się w czerni druku chciwie wysysającego tło liter. Dla
mnie była konturem, cieniem, grafiką pociągniętą kawałkiem węgla na tynku.
Ale
przecież była i ściągała mój wzrok częściej, niż obojętność pozwalała
czynić to bezkarnie. Może nawet wysłała do mnie ostrzegawcze spojrzenie, że
widzi i nie życzy sobie tego zainteresowania nią. Speszyłem się trochę, bo sam
nie potrafiłem określić dlaczego zaintrygowała mnie właśnie ona. Przewracałem
kartki czegoś, co jeszcze przed chwilą stanowiło powód mojej obecności tutaj, a
teraz zaledwie alibi pozwalające podglądać nieznajomą. Szczęściem byłem sam i
ona również, więc obracając kartki bezmyślnie czekałem aż wyjdzie,
żeby dołączyć. Pustka w głowie nie rokowała, że się uda, bo wypadałoby zagaić
jeśli miałbym wyjść z nią, a mi do głowy nie przychodziło dokładnie nic. Jak
zaczepić, żeby nie zrazić, żeby zaciekawić i pozwolić jej łaskawie zgodzić się
na moją obecność tuż obok.
Tak
samo jak udawałem że czytam, udawałem że myślę. A przecież nie myślałem wcale,
tylko uczyłem się zmysłami widzianego konturu i buńczucznie stwierdziłem przed
samym sobą, że poznałbym, gdyby jej cień minął mnie gdzieś w zaułku oświetlonym
gazową latarnią. Łatwo mniemać na własny temat, bo kto miałby zweryfikować
takową zapowiedź, skoro nawet ustami nie poruszyłem ubierając myśl w zdanie.
Grzałem się więc bezkarnie, że nie pozwolę temu istnieniu przemknąć obok bez
zauważenia. A istnienie złożyło książki, spakowało torbę i ruszyło w moją
stronę…
W
MOJĄ! W gardle suchość, we łbie pustka, a na tle punktowych świateł przy
zajętych stołach szedł do mnie kontur i w oczach rósł. Pośród bibliotecznej
ciszy obraz rósł z każdym miękkim krokiem wystukanym nieodwołalnym, ostrym i
bezwzględnym rytmem. Tuk, tuk, tuk – z każdym kolejnym echem obcasa na
kamiennej podłodze coraz wyraźniej rysowałem w głowie obraz sinusoidy bioder
dyktujących stopom metrum by dopełnić kolejny cykl gładką amplitudą. MUSIAŁA przejść
obok mnie, nawet jeśli tylko zdawało mi się, że dostrzegła moje zainteresowanie
nią i było jej nie w smak, że ktoś odkrył jej obecność w czytelni. Tuk, tuk,
tuk… Świat zamknął się w tym dźwięku – dla mnie się zamknął i nie słyszałem nic
więcej. Ręce powtarzały ostatni świadomy ruch i przewracały bezsensownie kartki,
a kontur wynurzał się z cienia w stronę lepiej oświetlonych fragmentów czytelni.
- Zostań. Proszę
– mijając mnie położyła mi dłoń na ramieniu i widząc moją minę pełną żalu i
niemej skargi pogłaskała mnie po policzku – Zostań, dziś nie jest dobry dzień,
żebyś się odezwał, bo każde słowo będzie złe.
Poszła
nie zmieniając rytmu. Odłożyła na ladę wypożyczone książki, uśmiechnęła się
leciutko i kiwnęła głową na do zobaczenia, po czym wyszła. Siedziałem,
rozkoszując się własną pamięcią, która skupiła się na policzku dopiero co
polizanym delikatnością opuszków palców nieznajomej. Ona nieśmiała i ja pełen
zapału w tym jednym momencie zamieniliśmy się rolami i zostałem z niczym, kiedy
poszła w swoje jutro. Bezwładnie siedziałem. Bez pomysłu na ciąg dalszy
popołudnia, a książka, przestała stanowić wartość. Zamknąłem i oddałem – niech
poczeka na lepszy dzień do czytania.
Zaglądałem
później i nawet zdążyłem zlekceważoną literaturę wypożyczyć ponownie, ale stół
w zaścianku ani razu już nie zaświecił punktowym światłem w obecności konturu.
Byłbym kłamcą, gdybym udawał, że przypadek mnie tam sprowadza, albo potrzeba.
Zbyt rzadko miałem potrzebę, za to nadzieja pchała mnie tam częściej i
wynajdowałem preteksty, żeby spędzać więcej czasu w tym wnętrzu, gdzie woń
książek przypominała mi o przemijaniu. Stary papier pachnie zupełnie inaczej,
niż egzemplarz wprost z drukarni. Pachnie kurzem, tajemnicą i obietnicą
niemożliwego. Pieściłem dłonie gładkością okładek, minioną ostrością grzbietu i
poszarzałą bielą kartek. Tylko lampka nad stołem w kącie czytelni wciąż
doczekać nie mogła kolejnej wizyty konturu.
Czas.
Miał leczyć, a nie eskalować tęsknoty. A jednak zachowywał się niestandardowo i
skazał mnie na szukanie czegoś, co nie zdążyło się dopełnić, albo dopowiedzieć.
Chciałem. Wiedzieć, zrozumieć, zaznać, a tymczasem pozostałem skazańcem któremu
nawet wyroku nie odczytano. Może sam się skazałem i dobrowolnie odbywam karę?
Ścieżkę własną wydreptałem do biblioteki. Jeszcze trochę i mnie adoptują tam,
albo zameldują przynajmniej czasowo. Nadaremnie, bo nie ścian szukam.
Nasiąknąłem starym papierem jakbym był pracownikiem. I wszystko na nic. Kontur
albo mnie omijał, albo był wtedy przypadkiem. Turystyczną jednostkową
obecnością. Ale przecież… Powiedział "nie tym razem", więc kolejne spotkanie było
czymś więcej niż wymysłem.
- Chodź, dzisiaj
nie chcę być sam, a i tobie przyda się towarzystwo – jeden z pracowników biblioteki
właśnie kończył pracę. Znaliśmy się z widzenia na tyle, że w zasadzie mogłem o
nim powiedzieć, że to stary dobry nieznajomy.
Z
braku lepszych pomysłów poszedłem z człowiekiem, o którym wiedziałem tyle, że
pojawia się w pracy i z naturalną sympatią obsługuje zaglądających do
biblioteki gości bez względu na wiek i płeć. To wystarczyło, żebyśmy spędzili
wieczór, choć bez wylewności typowej dla znajomości dłuższych od historii
świata. Przypadkowy znajomy nie usiłował przytłoczyć mnie własnymi problemami,
więc wieczór płynął dość żwawo i atmosferze pozwalającej na szczery uśmiech.
Najwyraźniej chciał uniknąć stagnacji, bo sugerował wciąż nowe lokale, gdy
tylko udało się pierwsze szkło opróżnić z zawartości, a znajomością okolicy
wykazywał się wręcz doskonałą – pojęcia nie miałem, że w zasięgu wzroku mieści
się tak rozległa sieć gastronomiczna i różnorodnością potrafiąca dostosować się
do bardzo specyficznych gustów.
Wieczór
postarzał się gdy schodziliśmy po schodach opakowanych w bordowy dywan w
czeluści jakiejś piwnicznej knajpy. Na dole muzyka rozpływała po
pomieszczeniach i chyba było jej duszno, bo wspinała się tymi schodami na górę.
Usiedliśmy przy stoliku. Ktoś coś podał, przypadkowy towarzysz postanowił przed
konsumpcją zwiedzić tutejszą łazienkę, więc zostałem sam przy stole. Półmrok ciepły
otoczył mnie dyskretnie, a z niewidocznych głośników popłynęła muzyka. Wraz z
nią napłynęła do mnie jakaś fala melancholii i patrzyłem na blat stołu pomiędzy
szklankami pełnymi i jeszcze oszronionymi. Gwiazdy iluminacji sceny tańczyły
jakiś chorobliwy taniec na polakierowanej powierzchni. Patrzyłem bezmyślnie,
ale światła zniknęły nagle. Jakiś cień zdjął je ze stołu i zawładnął całą
powierzchnią. Zachłysnąłem się – cień nie był obcy!
Podniosłem
wzrok. Na podwyższeniu sceny, niczym na talerzu, w rytm muzyki wyginała się ze
smutnym uśmiechem właścicielka cienia, którego tak długo szukałem. Kolorowe
światła zniekształcały ruch i kształty, a ona tańczyła zdejmując w tańcu
nieliczne elementy garderoby, aż w końcu była ubrana jedynie w chromowaną rurę,
za którą nawet nie próbowała się ukryć, by dotrwać do końca utworu. Patrzyłem
zachłannie na zgubę, a ona niewidzącym wzrokiem omiatała wnętrze knajpy. Nie
wiem, czy cokolwiek była w stanie dostrzec, bo wszędzie poza sceną oświetlenie
było ledwie zaznaczone.
Nim
zeszła, zerknęła w moją stronę i zdawało mi się że drgnęła, lecz chwilę później
już jej nie było, bo znikła gdzieś poza sceną. Patrzyłem tępo w to miejsce,
gdzie umknęła, jednak daremnie. Na scenie pojawiła się kolejna tancerka, żeby w
przerysowanych ruchach spleść się z muzyką w udawaną ekstazę. Opuściłem wzrok.
Nie tak wyobrażałem sobie nasze spotkanie. Nie tak chciałem poznać to ciało. W
głowie kłębiły się myśli rozmaite i same ze sobą się spierały. Szukały przyczyn
i racjonalnego wyjaśnienia. Apetyt na zabawę minął mi bezpowrotnie. Nie
wiedziałem, czy wyjdzie na scenę jeszcze raz, a może i pięć, lecz nie chciałem
stresować jej własnym widokiem. Pożegnałem towarzysza wymyślając pierwszy
lepszy pretekst i wyszedłem w noc.
Ulica
pustoszała. Gdzieniegdzie ostatnie, małe grupy przemieszczały się do lokali
otwartych dłużej od innych, ale poza czujnym wzrokiem taksówkarzy wypatrujących
gestu przywołania okolicę zwiedzał już tylko wiatr. Stanąłem, bo wyszedłem pod
wpływem impulsu nie wiedząc, co mam zamiar dalej zrobić ze sobą. Wbiłem ręce w
kieszenie i już miałem pójść do domu, kiedy usłyszałem za sobą kroki i ktoś
chwycił mnie lekko za ramię.
- Już uwierzyłam,
że się uda – powiedział cień patrząc mi prosto w oczy – Dziś był ostatni dzień
i gdybyś poczekał chociaż te pięć minut… Moje ostatnie pięć minut tutaj. Możesz
uwierzyć, albo nie. Dziś odebrałam właśnie ostatnie pieniądze. A jutro chciałam
cię odnaleźć.
- Wiesz? Jutro
właśnie się zaczęło…
Życie bywa brutalne jak jasny gwint.
OdpowiedzUsuńto prawda. i wybory stawia niełatwe przed każdym.
UsuńLudzie spotykają się dwa razy, dwa razy dzisiaj i dwa razy jutro.
OdpowiedzUsuńdwa razy w życiu.
Usuńi dlatego trzeba uważać za pierwszym razem, żeby za drugim na kolanach nie chodzić
Uważać, żeby czegoś nie zepsuć?
Usuńżeby nie nagrzeszyć.
Usuńludziska są pamiętliwe bardzo.
Moje jutro, także zaczęło się dzisiaj. Przypadek?
Usuńmoże.
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuńA Wisia Szymborysia twierdziła, że:
"Nic dwa razy się nie zdarza
i nie zdarzy. Z tej przyczyny
zrodziliśmy się bez wprawy
i pomrzemy bez rutyny."
A tu całość:
https://www.youtube.com/watch?v=EKpqIJMCkqM
Pozdrawiam:)
dziękuję.
Usuńkażdy ma swoje prawdy. ja wciąż uważam, że człowieka spotyka się dwa razy i trzeba z tego korzystać najlepiej jak się potrafi.