Życie
postanowiło się ze mnie wyprowadzić. Nie po angielsku, ale tak godnie, z
szacunkiem, bo w końcu spędziliśmy wspólnie odrobinę czasu. Przygotowało jakąś
kolację dla dwojga, z nastrojem i drobiazgami, które tylko kobieta potrafiłaby
w pełni docenić. Te wszystkie detale, serwetki, kwiaty, porcelana, skrupulatnie
dobrane szkło i obrus odprasowany jak na pierwszą komunię. Oświetlenie, muzyka,
i perfumy smużące się delikatnie w drżącym płomieniu świec. Jak na pierwszej
randce. I troszeczkę byłem stremowany, kiedy podało do stołu dania wyszukane,
pracochłonne i udekorowane niczym dzieła sztuki. Niemal grzechem było zabić te
dania widelcem i pozwolić im sczeznąć w trzewiach.
Jedliśmy
w milczeniu zerkając na siebie nieśmiało, bo taką moc miał nastrój tajemnicy i
niedopowiedzenia. Życie milczało, żebym nie stracił apetytu, więc wciąż nie
wiedziałem z jakiej okazji świętujemy wystawnie. Dopiero przy kawie ze
słodkościami i lampce wina, w którym krew wytrawnie krążyła, leniwie uwalniając
aromat Życie przyznało się, że się wyprowadza. Że znudziło mu się ze mną, że
dni są tak do siebie podobne, tak jałowe, bez uniesień i wielkich zdarzeń. Nie
– nie starało się mnie obrażać, wypominać, albo dyktować mi, jak wyglądałoby
jutro, albo co robilibyśmy w najbliższy weekend. Nie chciało mnie pogrążyć.
Podjęło decyzję i grzecznie przyszło się pożegnać.
Oczywiście,
że protestowałem. Każdy się przyzwyczaja do wspólnoty i jej brak gotów zaboleć
największego twardziela, choć trudno mu się do tego przyznać. Zabolało i mnie,
ale we mnie aż tyle sił się nie zmieściło, żebym z kamienną twarzą się
pożegnał, a może i podziękował za wspólną przeszłość. Skamlałem jak szczeniak,
usiłowałem przekonać do pozostania, ale Życie w smutnych oczach miało
zdecydowanie. Współczucie też, jednak niewystarczające do pozostania.
Wyczerpałem argumenty, które bledły w uśmiechu Życiowej determinacji, zużyłem
chowane na czarną godzinę uczucia i pozorne długi wdzięczności, zagrałem każdą,
nawet najlichszą kartą, żeby przegrać z kretesem. Życie położyło mi rękę na
ramieniu, a potem przytuliło z czułością.
Nie
chciałem pozwolić, żeby sobie poszło w noc bezsenną. Żeby wyszło beze mnie i
podążyło w nieznane, zostawiając ukradkiem klucze na szafce w przedpokoju. Nie
chciałem uwolnić tego Życia od kagańca mnie. Bałem się tego, co zobaczę, kiedy
już sobie pójdzie. Rozglądałem się po niewielkiej przestrzeni, o której jeszcze
wczoraj myślałem, że jest nasza, że tu mamy azyl, w którym schować się możemy
bezpiecznie i pozwalać sobie na to wszystko, na co gdzie indziej nie moglibyśmy
bez wzroku pełnego pogardy i niezrozumienia. Na intymność i bezwstyd, na
szczerość i egoizm. Na podłość w myślach i słowach i życzenia nieżyczliwe dla
jadowitego zewnętrza. Patrzyłem na meble pełne wspólnych wspomnień i do głowy
przyszła mi ostatnia nadzieja.
-
Zaczekaj jeszcze chwilę – szepnąłem gorączkowo – pozwól nam pobyć jeszcze
odrobinę. Przecież… Tu tak wiele zostaje… Chyba, zanim wyjdziesz jakoś się
podzielimy, żebyś z pustymi rękami nie poszło. Żebyś mnie pamiętało. Żebyśmy
mogli wspominać jedno i to samo wspomnienie…
A
potem wyciągnąłem stare listy z kartonu. Tak – te listy, które pożółkły już i
stały się kruche. Od pierwszej miłości i kilku następnych. Ostrożnie
otwieraliśmy koperty i śmialiśmy się przez łzy, jakie one były naiwne… Te listy
i te miłości… Jakie czyste i niematerialne. Wspominaliśmy wzdychając jakieś
oczy świecące tak mocno, że nawet noc chowała się po kątach, włosy pachnące
nocą w sianie gdy nad głowami dyskrecja miliarda gwiazd zawróciła w głowie po
raz pierwszy aż tak. Nie dało się ich podzielić. Listy spadały na podłogę, jak
liście jaworów jesienią, a koperty ciężko sfruwały tuż obok. Darliśmy je, żeby
w niepowołane ręce nie wpadły. Czytaliśmy i darliśmy na drobne, a słowa jąkając
się niedopowiedziane wpadały do kartonu. Koperty krzyczały, że je okradam, że
pozbawiłem je płodu, który jest ich, że zabiłem…
Później…
Później było jeszcze gorzej, bo zdjąłem karton z albumami. Na wierzchu mieszkał
kurz. Tak był oswojony z kartonem, że musiałem go siłą spędzić, jak psa z
fotela, gdy postanowi na nim właśnie uciąć poobiednią drzemkę. Oglądaliśmy bez
pośpiechu siedząc na dywanie, bo jakoś wygodniej było na nim, niż przy stole.
Dolewałem wina, żeby nie skisło nadaremnie, a pod palcami migotały często
czarno-białe wspomnienia. Ludzie, których już nie ma i miejsca odmienione przez
czas i upór rąk pracowitych. Nostalgie zagłuszane udawaniem, i miejsca odległe.
Świąteczne, wakacyjne. Obrazy, które pamiętają nawet sweter, który zmókł w
deszczu, kiedy… Patrzyłem na życie i miałem w oczach blask z tamtych dni, kiedy
poznałem smak pocałunku. Kiedy słowa niezgrabne plątały język w ustach i nie
umiały powiedzieć najprostszej świętej prawdy.
Nie
wiedziałem, że papier może się aż tak bronić. Darliśmy zdjęcia, żeby ich nie
zostawić na pastwę ignorancji. Dedykacje w pół urwane dołączały do listów.
Karton pełen wspomnień. Nieodtwarzalny, zmarnowany, ale już ukryty przed
ciekawością świata. Miałem nadzieję, że będzie mu żal, że mnie powstrzyma, ale
Życie patrzyło, jak znika nasza przeszłość, jak przeszłość nas dogania, bo pustka
czasu nie dostrzega, a przecież z każdym podartym prostokątem papieru dystans
pomiędzy początkiem, a dziś kurczył się. Niemal czułem jak znikają granice, jak
w jednym drgnięciu powieki mieści się cała nasza tymczasowość. Życie patrzyło niewzruszenie.
Może nawet uspokajało się widząc, że nasza wspólnota rozpada się i traci
wspólne wątki jak rozplatamy się, jak złudzenie przechowywane w zapomnianych
pudłach niknie bez śladu.
Wziąłem
Życie za rękę i prowadziłem po mieszkaniu. Zdejmowaliśmy ze ścian obrazy, żeby
przyjrzeć się im na nowo, dotykaliśmy tanich pamiątek przywożonych z
nie-wiadomo-kąd, jakieś egzotyczne muszle, kamienie pełne urody, oryginalne fragmenty
drzew, porcelanowe figurki, zdjęcia wyglądające jak abstrakcje. Chciałem pójść
w te wszystkie miejsca, gdzie razem potrafiliśmy przesiadywać, kiedy wieczór
ciepły, albo w te, gdzie wspominaliśmy z rozczuleniem bieg pośród burzy, kiedy
z nieba spłynął cały wodospad ciepłej wody malując nam kolory naszych ubrań na
ciele. Albo usiąść w ogródku piwnym i pozwolić nocy wybrzmieć wszystkie możliwe
tony.
Życie
znów położyło mi rękę na ramieniu, popatrzyło głęboko w oczy i westchnęło.
-
Pójdę już. Wezmę te kartony, żeby nie przeszkadzały nikomu i wyrzucę. Nie
odprowadzaj mnie, znam drogę równie dobrze jak ty. Zatrzasnę drzwi za sobą,
więc zostań… Odpocznij… Nie szukaj mnie, bo to beznadziejne zajęcie. Nam już
część wspólna minęła. Zostań… Zostań czysty i nienapisany jeszcze… Znów
nienapisany.
I
poszło zabierając podarte wspomnienia. Jakby zabrało mój czas.
Paradoks życia polega na tym, że to ono - a nie my - decyduje kiedy odejdzie. Nam przychodzi się tylko z tym pogodzić...
OdpowiedzUsuńPiękny tekst dziś napisałeś. Niezwykle wzruszający.
ja wierzę, że skoro potrafi odejść, to i wrócić jest w stanie. w końcu, to tylko zmiana kierunku, a droga ta sama...
UsuńNaturalnie. Tylko niekoniecznie w to samo ciało.
Usuńmoże to i lepiej, bo życie dość mocno zużywa ciała.
Usuńczyli co? amnestia czy reinkarnacja?
OdpowiedzUsuńpo co pustemu życiu amnestia?
UsuńI tak właśnie chciałbym!
OdpowiedzUsuńto pogadaj z życiem. a nuż przychyli się do wniosku.
UsuńPróbowałem. Nie odbiera telefonu.
Usuńtrzeba czymś zanęcić... to chyba już wiesz. duży chłopczyk jesteś.
UsuńTo znaczy, że co? Pozostała reinkarnacja?
OdpowiedzUsuńa skąd ja mogę to wiedzieć? ja mogę mieć tylko nadzieję, albo się łudzić.
Usuń