Półmrok tuszuje linie
papilarne, więc dotykam ściany niemal anonimowo. A przecież poznaje mnie i
próbuje się odsunąć, żebym w niej się ukorzenił płaskorzeźbą. Wtulam się bez
uzasadnienia. Dlaczego nie? Był taki czas, kiedy architekt musiał wykazywać się
zdobieniem elewacji. Teraz wystarczy chromowana stal, szkło i polerowany
kamień, żeby płaszczyzną grającą ze słońcem w ping ponga przykryć mozoły
budowniczych, jak maską. Moja ściana jest wiekowa. Ceglana, i choć minęła już
setka lat wciąż szczerzy się pod niebiosa i wygrzewa się, ilekroć słońcu zdarzy
się zajrzeć w ten zapomniany zaułek.
Drobne owady, pająki,
jakieś stworzenia, które oglądać trzeba w powiększeniu, żeby się ich
przestraszyć wędrują swoimi ścieżkami do niezbadanych codzienności. Nie
chciałem iść za nimi, bo wybierały ścieżki pośród fug kruszejącej zaprawy
wapiennej. Szarpana wiatrem pajęczyna schwytała przelatujący w pobliżu suchy,
poskręcany, wierzbowy liść na lasso i teraz walczy, żeby się nie zerwał z
uwięzi. Liść szarpie się w milczeniu, choć wykonuje ewolucje niepowtarzalne
wręcz. Ja ręką sięgam ściany już odważniej.
Spękane tynki
odsłaniają tartanowe wyspy o kształtach fantastycznych. Patrzę z politowaniem,
że ktoś dawno temu usiłował serią karabinową odtworzyć kształt Polinezji
Francuskiej bardzo nieumiejętnie. Może nie uważał na geografii? W zakamarku
ktoś zdusił niedopałek, w innym walczy o życie nasionko brzozy. Ma już ze trzy
ramiona i chociaż jedną zimę za sobą. Nie skarży się i nauczyło się karmić tym,
co spłynie łaskawie po elewacji. Parę wyznań miłosnych, kilka oskarżeń, jakaś
groźba karalna upiększona wulgaryzmem gorącą dłonią wymalowane spray’em
dopełniają obrazu.
Nie! Nie dopełniają,
ale współtworzą. Ściana staje się miękka, lekko zdyszana od emocji, ale
zaprasza nadal moje dłonie o zanikających liniach życia i miłości. Tę od
pieniędzy pożarła od razu, żeby było jasne. Tu nie ma co liczyć na luksusy i
wyrafinowane przestrzenie do podziwiania. Tu się dzieje ubóstwo podkreślane
pięścią lub cegłą. Butem nie, bo gotów pęknąć z rozpaczy, a o nowe nie jest
łatwo. Żałośnie skamle prostokąt ściany żarówką zbyt słabą, żeby rozproszyć
nawet niedostatek. W tym świetle nie widać, jak bardzo tapczan zgryzły mole,
cegłówki naśladującej zagubioną nogę, wilgotnych plam, których pochodzenia nikt
znać nie chce. Wysiedzianych, wielopokoleniowych dziur, bo sprężyny dawno już
jęczeć nie potrafią ze wstydu.
Głaszczę tę porowatą
ścianę pełną liszai, a ona wzdycha wilgocią piwnic. Smrodem. Nie zna innych
zapachów, bo skąd. To gnije tekturowe pudło pełne zapomnianych, mokrych
książek. Jakieś szmaty, które grzech wyrzucić, a strach trzymać, potłuczone
słoiki z nie-wiadomo-czym, węgiel pomieszany z kurzem i tynkiem, szczurze i
ludzkie bobki obok niegrzecznych, niedorosłych śladów z przeszłości. Mocz wspina
się po ścianie jednobarwną tęczą, bo żeby kolor uzyskać trzeba więcej materiału
i słońce poczekać musi jeszcze na inaugurację. Zardzewiały gwóźdź żebrze o
zauważenie i prosi, abym mu przypomniał w jakim celu tam tkwi, lecz kiedy go
dotknąłem, to się pokruszył. I już nie tkwi. Teraz wiatr lekko popycha go w
stronę piwnic, żeby tam się wyżalił już do końca.
Ściana wciąż uprzejma,
więc wklejam się w nią plecami. Mocno, jak w ciało które we wspólnym łóżku dopomina
się o bliskość. Wtulam się w tę ścianę i jestem. Nią jestem. Ściana dzieli się
ze mną wszystkim, jak z własną rodziną. Pokazuje mi, gdzie boli najbardziej, a
gdzie wiatr łaskocze po zagojonych bliznach. Niedyskretnie zaprasza mnie do
wszystkich mieszkań po kolei i sapiąc wspina się na najwyższe kondygnacje, bo
tam akurat przyjęcie i śmiech jeszcze nie schrypnięty tłucze się po zakamarkach.
Palcem pokazuje intymności nieoczywiste, albo grzeje się na kocim grzbiecie
ukrywającym się za kanapą z siedzącą staruszką robiącą dwusetny szalik na
drutach dla syna, który nie przyjdzie już nigdy.
Wspinam się i ja.
Między oknami, przeskakując gzymsy i parapety, ostrożnie omijając ubytki i
plantacje grzybem porażonych powierzchni. Zaczepiłem o jakąś antenę i podarłem
spodnie, więc wtuliłem się głębiej w ścianę. Na trzecim piętrze dziewczęta zza
wschodniej granicy sprzedają pulchne, niedorosłe ciała, więc się odwracam
plecami, choć cała ściana drży ich sztucznym, walutowym entuzjazmem. Patrzę na
zewnątrz studząc emocje. Ściana coś mamrocze do mnie cichutko i niepewnie. Nie
spodziewałem się po niej nieśmiałości. Musiała widzieć niejedno i słyszeć
wiele. Skąd wstyd?
Na plecach czułem, jak
wtula się we mnie, jak obejmuje i sprawdza dotykiem, czy krzywda mi się nie
dzieje. Rozluźniam mięśnie. Dobrze mi. W takiej doświadczonej ścianie nie
przystoi się spieszyć. Denerwować. Można uczyć się historii, albo filozofii
stoickiej. Pochopności się wyzbyć i gorączki. Partię GO grać można ze trzy
dekady na płaszczyznach odsłoniętych cegieł, albo podglądać cykle życiowe
okolicznej przyrody. Podglądać tubylcze życiorysy nawet wielopokoleniowe.
Ściana mruczy, że owszem, opowie, że pomoże i wesprze, ale znów zaczyna się
jąkać i w niepewnościach pąsowieć. Nerwowo spytałem o co chodzi, bo mnie
ciekawość podgryzała.
- Wiesz? Herosi i anioły nie strzegą domów w kurtkach.
Jeśli chcesz zostać… One… No cóż… One muszą być nagie…
Mieszkam w mieście, gdzie o takie ściany nietrudno ...
OdpowiedzUsuńja również. nawet daleko chodzić nie muszę.
UsuńWspinanie po ścianach od piwnic po piętrach ma tę zaletę, że człowiek choćby nie chciał, to zawsze dojrzy coś ciekawego, bo nawet minuty mogą zaskakiwać, a co dopiero godziny. A resztę wyobraźnia podpowie.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam
miejski alpinista... to chyba nielegalne.
UsuńUwielbiam takie stare ściany i mury. Ileż w nich historii najróżniejszych...
OdpowiedzUsuńgorzej, gdybyś musiała pomiędzy takimi dożywocie spędzić.
Usuń