wtorek, 1 stycznia 2019

Przyspieszony kurs anielski.


Półmrok tuszuje linie papilarne, więc dotykam ściany niemal anonimowo. A przecież poznaje mnie i próbuje się odsunąć, żebym w niej się ukorzenił płaskorzeźbą. Wtulam się bez uzasadnienia. Dlaczego nie? Był taki czas, kiedy architekt musiał wykazywać się zdobieniem elewacji. Teraz wystarczy chromowana stal, szkło i polerowany kamień, żeby płaszczyzną grającą ze słońcem w ping ponga przykryć mozoły budowniczych, jak maską. Moja ściana jest wiekowa. Ceglana, i choć minęła już setka lat wciąż szczerzy się pod niebiosa i wygrzewa się, ilekroć słońcu zdarzy się zajrzeć w ten zapomniany zaułek.

Drobne owady, pająki, jakieś stworzenia, które oglądać trzeba w powiększeniu, żeby się ich przestraszyć wędrują swoimi ścieżkami do niezbadanych codzienności. Nie chciałem iść za nimi, bo wybierały ścieżki pośród fug kruszejącej zaprawy wapiennej. Szarpana wiatrem pajęczyna schwytała przelatujący w pobliżu suchy, poskręcany, wierzbowy liść na lasso i teraz walczy, żeby się nie zerwał z uwięzi. Liść szarpie się w milczeniu, choć wykonuje ewolucje niepowtarzalne wręcz. Ja ręką sięgam ściany już odważniej.

Spękane tynki odsłaniają tartanowe wyspy o kształtach fantastycznych. Patrzę z politowaniem, że ktoś dawno temu usiłował serią karabinową odtworzyć kształt Polinezji Francuskiej bardzo nieumiejętnie. Może nie uważał na geografii? W zakamarku ktoś zdusił niedopałek, w innym walczy o życie nasionko brzozy. Ma już ze trzy ramiona i chociaż jedną zimę za sobą. Nie skarży się i nauczyło się karmić tym, co spłynie łaskawie po elewacji. Parę wyznań miłosnych, kilka oskarżeń, jakaś groźba karalna upiększona wulgaryzmem gorącą dłonią wymalowane spray’em dopełniają obrazu.

Nie! Nie dopełniają, ale współtworzą. Ściana staje się miękka, lekko zdyszana od emocji, ale zaprasza nadal moje dłonie o zanikających liniach życia i miłości. Tę od pieniędzy pożarła od razu, żeby było jasne. Tu nie ma co liczyć na luksusy i wyrafinowane przestrzenie do podziwiania. Tu się dzieje ubóstwo podkreślane pięścią lub cegłą. Butem nie, bo gotów pęknąć z rozpaczy, a o nowe nie jest łatwo. Żałośnie skamle prostokąt ściany żarówką zbyt słabą, żeby rozproszyć nawet niedostatek. W tym świetle nie widać, jak bardzo tapczan zgryzły mole, cegłówki naśladującej zagubioną nogę, wilgotnych plam, których pochodzenia nikt znać nie chce. Wysiedzianych, wielopokoleniowych dziur, bo sprężyny dawno już jęczeć nie potrafią ze wstydu.

Głaszczę tę porowatą ścianę pełną liszai, a ona wzdycha wilgocią piwnic. Smrodem. Nie zna innych zapachów, bo skąd. To gnije tekturowe pudło pełne zapomnianych, mokrych książek. Jakieś szmaty, które grzech wyrzucić, a strach trzymać, potłuczone słoiki z nie-wiadomo-czym, węgiel pomieszany z kurzem i tynkiem, szczurze i ludzkie bobki obok niegrzecznych, niedorosłych śladów z przeszłości. Mocz wspina się po ścianie jednobarwną tęczą, bo żeby kolor uzyskać trzeba więcej materiału i słońce poczekać musi jeszcze na inaugurację. Zardzewiały gwóźdź żebrze o zauważenie i prosi, abym mu przypomniał w jakim celu tam tkwi, lecz kiedy go dotknąłem, to się pokruszył. I już nie tkwi. Teraz wiatr lekko popycha go w stronę piwnic, żeby tam się wyżalił już do końca.

Ściana wciąż uprzejma, więc wklejam się w nią plecami. Mocno, jak w ciało które we wspólnym łóżku dopomina się o bliskość. Wtulam się w tę ścianę i jestem. Nią jestem. Ściana dzieli się ze mną wszystkim, jak z własną rodziną. Pokazuje mi, gdzie boli najbardziej, a gdzie wiatr łaskocze po zagojonych bliznach. Niedyskretnie zaprasza mnie do wszystkich mieszkań po kolei i sapiąc wspina się na najwyższe kondygnacje, bo tam akurat przyjęcie i śmiech jeszcze nie schrypnięty tłucze się po zakamarkach. Palcem pokazuje intymności nieoczywiste, albo grzeje się na kocim grzbiecie ukrywającym się za kanapą z siedzącą staruszką robiącą dwusetny szalik na drutach dla syna, który nie przyjdzie już nigdy.

Wspinam się i ja. Między oknami, przeskakując gzymsy i parapety, ostrożnie omijając ubytki i plantacje grzybem porażonych powierzchni. Zaczepiłem o jakąś antenę i podarłem spodnie, więc wtuliłem się głębiej w ścianę. Na trzecim piętrze dziewczęta zza wschodniej granicy sprzedają pulchne, niedorosłe ciała, więc się odwracam plecami, choć cała ściana drży ich sztucznym, walutowym entuzjazmem. Patrzę na zewnątrz studząc emocje. Ściana coś mamrocze do mnie cichutko i niepewnie. Nie spodziewałem się po niej nieśmiałości. Musiała widzieć niejedno i słyszeć wiele. Skąd wstyd?

Na plecach czułem, jak wtula się we mnie, jak obejmuje i sprawdza dotykiem, czy krzywda mi się nie dzieje. Rozluźniam mięśnie. Dobrze mi. W takiej doświadczonej ścianie nie przystoi się spieszyć. Denerwować. Można uczyć się historii, albo filozofii stoickiej. Pochopności się wyzbyć i gorączki. Partię GO grać można ze trzy dekady na płaszczyznach odsłoniętych cegieł, albo podglądać cykle życiowe okolicznej przyrody. Podglądać tubylcze życiorysy nawet wielopokoleniowe. Ściana mruczy, że owszem, opowie, że pomoże i wesprze, ale znów zaczyna się jąkać i w niepewnościach pąsowieć. Nerwowo spytałem o co chodzi, bo mnie ciekawość podgryzała.

- Wiesz? Herosi i anioły nie strzegą domów w kurtkach. Jeśli chcesz zostać… One… No cóż… One muszą być nagie…

6 komentarzy:

  1. Mieszkam w mieście, gdzie o takie ściany nietrudno ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja również. nawet daleko chodzić nie muszę.

      Usuń
  2. Wspinanie po ścianach od piwnic po piętrach ma tę zaletę, że człowiek choćby nie chciał, to zawsze dojrzy coś ciekawego, bo nawet minuty mogą zaskakiwać, a co dopiero godziny. A resztę wyobraźnia podpowie.
    Serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam takie stare ściany i mury. Ileż w nich historii najróżniejszych...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. gorzej, gdybyś musiała pomiędzy takimi dożywocie spędzić.

      Usuń