piątek, 18 stycznia 2019

Spektakularna kariera.


Wstawałem i wstawałem i „wstaniętym” czuć się jakoś nie umiałem. Czyżby depresja? Na wszelki wypadek podlałem ją kawą czarną, żeby zabłądziła w myślach, albo przefiltrowana nerkami spłynęła w czeluści kanalizacji. Bezskutecznie. Niemal czułem, jak mi się broda naciąga, a za oknem dzień równie ponury i zaspany. Solidaryzuje się niechybnie. Malkontenci uwielbiają się gromadzić, żeby w skupiskach i skupieniu poddawać się martyrologii własnej i wzajemnej, eskalować i kolaborować w nieszczęściach. Napędzać się i dramatyzować. Wywyższać się. Zerknąłem podejrzliwie, bo dzień chyba miał zamiar popełnić samobójstwo, zanim w ogóle dojrzał. Jakby aborcję. Jeszcze niepoczęty, a już wyskrobki i resztkami, ochłapami krwistymi zwisa z żywopłotów i masztów antenowych.

Szukając wytchnienia i natchnienia oddałem się rozpuście porannej prasówki i niebacznie wpadłem na pomysł, żeby błyskawiczną karierę zrobić. Przykłady chłostały mnie po oczach rozmaitością. Tak bywa, że z braku rozsądku człowiek oddaje się mrzonkom bezpłatnie i bezterminowo. Jak zwykle, powiedzieć było łatwiej, niż zrealizować. Podglądałem zdolnych i utalentowanych licząc lekkomyślnie, że zarażę się talentami, ale to prawdopodobnie nie jest choroba zakaźna. Już prędzej dziedziczna. Wiem, bo przytulałem się do monitora i nic. Może nie ta płeć? Zwierzenia z dzieciństwa czytałem i autobiografie ilustrowane. Nie pomogło, choć wiolonczelę zdążyłem pokochać platonicznie i warsztat samochodowy, gdzie spawały się dzieła sztuki niezrozumiałej, konserwowanej w blasze ze skwarkami nagaru. Nic. Nawet wysypki nie dostałem, chociaż starałem się i byłem pełen zapału – ostatnie resztki entuzjazmu poświęciłem na ołtarzu nadziei. Czarna, bezdenna rozpacz.

Rodziny o dziedziczność wolałem nie pytać, bo mogłaby się okazać wstydliwa, a przecież nie chcę stać się rodzinnym konfesjonałem, albo grabarzem, co z dębowej szafy trupy wyjmie, odkurzy i z precjozów okradnie, nim w sosnowym meblu poświęci je w ziemi. Cóż - rozgrzeszać nie umiem nawet siebie. Po nieudanym szczepieniu talentu byłem odrobinę większym sceptykiem i przodkom postanowiłem nie zakłócać wiecznego odpoczynku, a pradziadkowa umiejętność dmuchania w okarynę nie wydała mi się szczególnie godna reinkarnacji. Może nawet perwersyjnie poddałbym wiwisekcji jakieś zapieczone, szlacheckie przeszłości z domniemanego drzewa genealogicznego, lecz w trakcie jego pobieżnego przeglądania z jakiejś gałęzi zaćwierkało do mnie szyderstwo, że wszelkie uzdolnienia raczyłem we własnym kadłubie zdeformować i spotworzyć. Weźmy takie pływanie – przodkowie pływali w poziomie, podczas gdy ja, z wątpliwym wdziękiem, kursuję wyłącznie w pionie. Odważny przy tym jestem bardziej, niż zawodowy nurek głębokościowy – bez sprzętu potrafię osiągnąć dno nie pytając nawet, jak bardzo jest odległe. Tylko opowiedzieć o rekordzie nie miałbym już sił, bo płuca mam zbyt skromnie skrojone i na powrót do świata żywych już ich nie wystarcza.

Ech ta moja skromność. Nie tylko płuca z resztek mam szyte. Żałość we mnie zaczyna skowytać, więc chwytam się drastycznych rozwiązań. Mógłbym zostać milionerem. Nie – nie takim z telewizyjnego teleturnieju, który zaczyna się jąkać, gdy pytają o kraj pochodzenia, albo równie fascynujące tajemnice umysłu. Bank bezlitośnie poinformował mnie, że nie był uprzejmy pomylić się na moją korzyść, a uskładane środki wystarczą na utopienie niecnej nadziei w czteropaku piwa z dolnej półki (na falach krótkich odbieram znaczące, ironiczne chrząknięcia suflera z wyraźną sugestią – raczej z palety), chyba że trafi się promocja w markecie, to może nawet ze środkowej. Zer za mało! Coś takiego… Nawet cyfra dumnie na przedzie stała i tylko zer zabrakło. A przecież każdy wie, że przewodnik stada musi mieć autorytet, a za nim, to już mogą wędrować te zera nieskończone i dowolnie upośledzone. Zazwyczaj o zera łatwiej niż o sternika. A tu taki afront na rachunku! Na mostku wódz sterczy samotnie niczym…. (pomińmy to drobne niedopowiedzenie milczeniem), żeby zejść jako ostatni, zgodnie z etyką zawodową.

Dzień się rozpłakał widząc jak pogrążam się w szaleństwie i desperacji. A ja przecież rozwiązań szukam, które mogę dogonić. A może warto zerknąć na takie, które są w stanie dogonić mnie? O! Wreszcie! Powiłem myśl płodną i wartą pielęgnowania. Ortodoksyjną, skrojoną na miarę mojego umysłu. Bo przecież czekać już umiem! A przypływ kiedyś nadejść musi! Tak samo, jak podatki, Alzheimer, czy kometa Halley’a. Rzuciłem się na prasówkę jak głodny rekin w obliczu ławicy sardynek i najpierw teleskopowo, a później nieco dogłębniej poszukuję precedensu. Jest! Są! O Boże – ile ich! Więc jednak – można! Można być sławnym nierobem. Beztalenciem utalentowanym. Można być. Niesamowite. Jest tłok, ale wciąż nie taki, jak na pierwszomajowych pochodach przed obliczem. Wcisnę się. Zmieszczę… Chyba…

Studiuję osiągnięcia jednostek mi obcych. Wsłuchuję się w głoszone idee. Ekstrawaganckie… W piaskownicy powiedziałbym, że głupie, ale głupi, to jestem ja, bo dziaduję w mrącym poranku, kiedy tam kwitnie życie pełne euforii i wyrafinowanych krajobrazów. Jak ktoś sugestywnie powiedział – „zima, to nie kwestia kalendarza, tylko geografii – zawsze gdzieś jest!” Zerkam na panie kręcące tyłeczkami w pogoni za nieustającą wiosną, podglądam z lekkim zawstydzeniem wiecznie letnie piersiątka faszerowane masą polimerową, porzuconą odzież jednorazowego użytku tulącą się do dywanów z rozpaczy za ciepłem idealnego ciała, gadżety, których przeznaczenia nie jest pewien nawet producent, lecz pięknie wyglądające w otoczeniu boskości jednodniowej.

Ogarnia mnie zapał bojowy. Knuję strategię, szturm, inwazję, albo kolonizację. Pacyfikuję niepoznane dotąd przestrzenie i myślą w posiadanie je biorę. Wzwód poranny symbolicznie identyfikuje akceptację ciała i gloryfikuje myśli nieskromne. Naśladuję, a przynajmniej mam zamiar. Szkoda wysilać się, skoro gotowe sukcesy aż się proszą o kolejne kopie. Z salonu przytargałem palmę. Może nie całkiem palmę, ale palemkę… Fotoszop dorobi brakujące fragmenty. Z morzem był niejaki kłopot, ale ugotowałem prześcieradło z kałamarzem i trochę się zaraziło kolorem. Od biedy ujdzie. Początki są trudne. Kotu zabrałem żwirek z kuwety i udrapowałem słoneczną plażę. Nawet jak kot się upomni i przyjdzie, to wilgotna plama na plaży uzasadni się samorzutnie i bez słowa. Egzotyczne otoczenie już prawie miałem. Przydałyby się jeszcze wodorosty. W lodówce miałem por i pęczek koperku, a w sypialni geranium od babci – musi wystarczyć. Na wszelki wypadek dołożyłem rybie truchło – mrożony filet z mintaja zagęścił atmosferę. Jeszcze tylko stolik, parasol i kolorowy drink w egzotycznym opakowaniu… Pognałem do „Biedronki” po ananasa i słomki, z piwnicy wyciągnąłem parasol z reklamą jakiegoś piwa, a na plastikowe krzesło rzuciłem słomiankę ze ściany, żeby udawała bambusowe meble. Na rattan pozwolę sobie, jak zacznę zarabiać. A teraz trzeba improwizować. Zapaliłem energooszczędne słońce półtora tysiąca lumenów z górką, trzy razy powielone jak każe pismo, żeby piasek zaskwierczał tropikiem.

To było łatwe. Teraz pora na transformację obiektu, który ma ozdobić ów pejzaż zaprojektowany z rozmachem. Obiektu westchnień, czyli mnie. Niczym boski wiatr porwałem sąsiadce z balkonu stringi. Trudno było wymagać, żeby w styczniu suszyła bikini. Machnąłem ręką – wystąpię topless. W końcu blitzkrieg ma być, a nie pełzająca wojna pozycyjna. Uuuh… Nie sądziłem, że mam takie biodra… Poczucie wartości we mnie wzrosło, kiedy usiłowałem się wbić w odzież tak skromną. Wciągnąłem brzuch, wypuściłem powietrze (nie przyznam się którędy) i wreszcie się udało. Wąski pasek materiału wśliznął się w przedziałek bezlitośnie, dzięki czemu moje oczy nabrały szklistego połysku, a pośladki charakteru. Nooo… Pośladki mam teraz jak młody Bóg… Chyba przyjdzie się kłaniać sąsiadce i razem z nią na zakupy chodzić. Kto wie – może i szybki kurs makijażu? Albo depilacja wzajemna? Hmm… Może się rozpędziłem, ale w pozyskaniu sławy nie chciałem już się ograniczać. Mam zawojować świat, to może i sąsiadkę uwiodę. No przecież widzę jak elegancko potrafię wypiąć się na rajskiej plaży. Żaden homar tego nie potrafi. Hamer? Humor? Homer? A kogo to interesuje – grunt, że portfolio zaczyna się mocnym akcentem!

10 komentarzy:

  1. Pięknie. Zazdroszczę Ci, ale nie pójdę w Twoje ślady. Zajmę się czteropakiem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. rozumiem, że balkon sąsiadki, to wyzwanie ekstremalne, na które (jeszcze) nie jesteś gotów.

      Usuń
  2. Zamiast stringów proponuję brazyliany:-) Oczy tak nie cierpią, a pośladki nic nie tracą ze swej boskości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. obiecuję się dokształcić, ale chwilowo ciemny jestem. nie tracą? nic? a doznania związane z jawną niedyskrecją sznureczka?

      Usuń
  3. Oko - to jest świetne. :) Umiliłeś mi, a właściwie ON, ponury poranek. Ten gość ma MOC!
    A ze stringami to trzeba uważać, bo niedoświadczeni po paru godzinach na słońcu mogą spokojnie konkurować z pawianami, jeśli chodzi o kolor tyłków. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. cóż... sesje zdjęciowe trzeba synchronizować z odpornością na słońce. na kaprysy stać dopiero po spektakularnym sukcesie, a na początku trzeba cierpieć... podobno kwaśne mleko łagodzi objawy...

      Usuń
  4. Teraz nawet porządnego kwaśnego mleka nie ma, ale za to o sukces łatwiej.;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dla wiekuistej chwały można pocierpieć. a różowy tyłek gotów napędzić lajki w tłustych milionach. może warto ryzykować?

      Usuń
    2. Wątpię czy chwała będzie wiekuista, ale pocierpieć niektórzy chcą, a nawet pragną.

      Usuń
    3. nie poradzę. apetyty są tak różne, jak ludzie.

      Usuń