Wstawałem i wstawałem
i „wstaniętym” czuć się jakoś nie umiałem. Czyżby depresja? Na wszelki wypadek
podlałem ją kawą czarną, żeby zabłądziła w myślach, albo przefiltrowana nerkami
spłynęła w czeluści kanalizacji. Bezskutecznie. Niemal czułem, jak mi się broda
naciąga, a za oknem dzień równie ponury i zaspany. Solidaryzuje się niechybnie.
Malkontenci uwielbiają się gromadzić, żeby w skupiskach i skupieniu poddawać
się martyrologii własnej i wzajemnej, eskalować i kolaborować w nieszczęściach.
Napędzać się i dramatyzować. Wywyższać się. Zerknąłem podejrzliwie, bo dzień
chyba miał zamiar popełnić samobójstwo, zanim w ogóle dojrzał. Jakby aborcję.
Jeszcze niepoczęty, a już wyskrobki i resztkami, ochłapami krwistymi zwisa z
żywopłotów i masztów antenowych.
Szukając wytchnienia i
natchnienia oddałem się rozpuście porannej prasówki i niebacznie wpadłem na
pomysł, żeby błyskawiczną karierę zrobić. Przykłady chłostały mnie po oczach
rozmaitością. Tak bywa, że z braku rozsądku człowiek oddaje się mrzonkom
bezpłatnie i bezterminowo. Jak zwykle, powiedzieć było łatwiej, niż
zrealizować. Podglądałem zdolnych i utalentowanych licząc lekkomyślnie, że
zarażę się talentami, ale to prawdopodobnie nie jest choroba zakaźna. Już
prędzej dziedziczna. Wiem, bo przytulałem się do monitora i nic. Może nie ta
płeć? Zwierzenia z dzieciństwa czytałem i autobiografie ilustrowane. Nie
pomogło, choć wiolonczelę zdążyłem pokochać platonicznie i warsztat
samochodowy, gdzie spawały się dzieła sztuki niezrozumiałej, konserwowanej w
blasze ze skwarkami nagaru. Nic. Nawet wysypki nie dostałem, chociaż starałem
się i byłem pełen zapału – ostatnie resztki entuzjazmu poświęciłem na ołtarzu
nadziei. Czarna, bezdenna rozpacz.
Rodziny o
dziedziczność wolałem nie pytać, bo mogłaby się okazać wstydliwa, a przecież
nie chcę stać się rodzinnym konfesjonałem, albo grabarzem, co z dębowej szafy
trupy wyjmie, odkurzy i z precjozów okradnie, nim w sosnowym meblu poświęci je
w ziemi. Cóż - rozgrzeszać nie umiem nawet siebie. Po nieudanym szczepieniu
talentu byłem odrobinę większym sceptykiem i przodkom postanowiłem nie zakłócać
wiecznego odpoczynku, a pradziadkowa umiejętność dmuchania w okarynę nie wydała
mi się szczególnie godna reinkarnacji. Może nawet perwersyjnie poddałbym
wiwisekcji jakieś zapieczone, szlacheckie przeszłości z domniemanego drzewa
genealogicznego, lecz w trakcie jego pobieżnego przeglądania z jakiejś gałęzi
zaćwierkało do mnie szyderstwo, że wszelkie uzdolnienia raczyłem we własnym
kadłubie zdeformować i spotworzyć. Weźmy takie pływanie – przodkowie pływali w
poziomie, podczas gdy ja, z wątpliwym wdziękiem, kursuję wyłącznie w pionie.
Odważny przy tym jestem bardziej, niż zawodowy nurek głębokościowy – bez
sprzętu potrafię osiągnąć dno nie pytając nawet, jak bardzo jest odległe. Tylko
opowiedzieć o rekordzie nie miałbym już sił, bo płuca mam zbyt skromnie
skrojone i na powrót do świata żywych już ich nie wystarcza.
Ech ta moja skromność.
Nie tylko płuca z resztek mam szyte. Żałość we mnie zaczyna skowytać, więc
chwytam się drastycznych rozwiązań. Mógłbym zostać milionerem. Nie – nie takim
z telewizyjnego teleturnieju, który zaczyna się jąkać, gdy pytają o kraj
pochodzenia, albo równie fascynujące tajemnice umysłu. Bank bezlitośnie
poinformował mnie, że nie był uprzejmy pomylić się na moją korzyść, a uskładane
środki wystarczą na utopienie niecnej nadziei w czteropaku piwa z dolnej półki
(na falach krótkich odbieram znaczące, ironiczne chrząknięcia suflera z wyraźną
sugestią – raczej z palety), chyba że trafi się promocja w markecie, to może
nawet ze środkowej. Zer za mało! Coś takiego… Nawet cyfra dumnie na przedzie
stała i tylko zer zabrakło. A przecież każdy wie, że przewodnik stada musi mieć
autorytet, a za nim, to już mogą wędrować te zera nieskończone i dowolnie
upośledzone. Zazwyczaj o zera łatwiej niż o sternika. A tu taki afront na
rachunku! Na mostku wódz sterczy samotnie niczym…. (pomińmy to drobne
niedopowiedzenie milczeniem), żeby zejść jako ostatni, zgodnie z etyką
zawodową.
Dzień się rozpłakał
widząc jak pogrążam się w szaleństwie i desperacji. A ja przecież rozwiązań
szukam, które mogę dogonić. A może warto zerknąć na takie, które są w stanie
dogonić mnie? O! Wreszcie! Powiłem myśl płodną i wartą pielęgnowania. Ortodoksyjną,
skrojoną na miarę mojego umysłu. Bo przecież czekać już umiem! A przypływ
kiedyś nadejść musi! Tak samo, jak podatki, Alzheimer, czy kometa Halley’a. Rzuciłem
się na prasówkę jak głodny rekin w obliczu ławicy sardynek i najpierw teleskopowo,
a później nieco dogłębniej poszukuję precedensu. Jest! Są! O Boże – ile ich!
Więc jednak – można! Można być sławnym nierobem. Beztalenciem utalentowanym.
Można być. Niesamowite. Jest tłok, ale wciąż nie taki, jak na pierwszomajowych
pochodach przed obliczem. Wcisnę się. Zmieszczę… Chyba…
Studiuję osiągnięcia
jednostek mi obcych. Wsłuchuję się w głoszone idee. Ekstrawaganckie… W
piaskownicy powiedziałbym, że głupie, ale głupi, to jestem ja, bo dziaduję w
mrącym poranku, kiedy tam kwitnie życie pełne euforii i wyrafinowanych
krajobrazów. Jak ktoś sugestywnie powiedział – „zima, to nie kwestia
kalendarza, tylko geografii – zawsze gdzieś jest!” Zerkam na panie kręcące
tyłeczkami w pogoni za nieustającą wiosną, podglądam z lekkim zawstydzeniem wiecznie
letnie piersiątka faszerowane masą polimerową, porzuconą odzież jednorazowego
użytku tulącą się do dywanów z rozpaczy za ciepłem idealnego ciała, gadżety,
których przeznaczenia nie jest pewien nawet producent, lecz pięknie wyglądające
w otoczeniu boskości jednodniowej.
Ogarnia mnie zapał
bojowy. Knuję strategię, szturm, inwazję, albo kolonizację. Pacyfikuję
niepoznane dotąd przestrzenie i myślą w posiadanie je biorę. Wzwód poranny
symbolicznie identyfikuje akceptację ciała i gloryfikuje myśli nieskromne. Naśladuję,
a przynajmniej mam zamiar. Szkoda wysilać się, skoro gotowe sukcesy aż się
proszą o kolejne kopie. Z salonu przytargałem palmę. Może nie całkiem palmę,
ale palemkę… Fotoszop dorobi brakujące fragmenty. Z morzem był niejaki kłopot,
ale ugotowałem prześcieradło z kałamarzem i trochę się zaraziło kolorem. Od
biedy ujdzie. Początki są trudne. Kotu zabrałem żwirek z kuwety i udrapowałem
słoneczną plażę. Nawet jak kot się upomni i przyjdzie, to wilgotna plama na
plaży uzasadni się samorzutnie i bez słowa. Egzotyczne otoczenie już prawie
miałem. Przydałyby się jeszcze wodorosty. W lodówce miałem por i pęczek koperku,
a w sypialni geranium od babci – musi wystarczyć. Na wszelki wypadek dołożyłem rybie
truchło – mrożony filet z mintaja zagęścił atmosferę. Jeszcze tylko stolik,
parasol i kolorowy drink w egzotycznym opakowaniu… Pognałem do „Biedronki” po
ananasa i słomki, z piwnicy wyciągnąłem parasol z reklamą jakiegoś piwa, a na
plastikowe krzesło rzuciłem słomiankę ze ściany, żeby udawała bambusowe meble.
Na rattan pozwolę sobie, jak zacznę zarabiać. A teraz trzeba improwizować.
Zapaliłem energooszczędne słońce półtora tysiąca lumenów z górką, trzy razy
powielone jak każe pismo, żeby piasek zaskwierczał tropikiem.
To było łatwe. Teraz
pora na transformację obiektu, który ma ozdobić ów pejzaż zaprojektowany z
rozmachem. Obiektu westchnień, czyli mnie. Niczym boski wiatr porwałem sąsiadce
z balkonu stringi. Trudno było wymagać, żeby w styczniu suszyła bikini.
Machnąłem ręką – wystąpię topless. W końcu blitzkrieg ma być, a nie pełzająca
wojna pozycyjna. Uuuh… Nie sądziłem, że mam takie biodra… Poczucie wartości we
mnie wzrosło, kiedy usiłowałem się wbić w odzież tak skromną. Wciągnąłem
brzuch, wypuściłem powietrze (nie przyznam się którędy) i wreszcie się udało.
Wąski pasek materiału wśliznął się w przedziałek bezlitośnie, dzięki czemu moje
oczy nabrały szklistego połysku, a pośladki charakteru. Nooo… Pośladki mam
teraz jak młody Bóg… Chyba przyjdzie się kłaniać sąsiadce i razem z nią na
zakupy chodzić. Kto wie – może i szybki kurs makijażu? Albo depilacja wzajemna?
Hmm… Może się rozpędziłem, ale w pozyskaniu sławy nie chciałem już się
ograniczać. Mam zawojować świat, to może i sąsiadkę uwiodę. No przecież widzę
jak elegancko potrafię wypiąć się na rajskiej plaży. Żaden homar tego nie
potrafi. Hamer? Humor? Homer? A kogo to interesuje – grunt, że portfolio
zaczyna się mocnym akcentem!
Pięknie. Zazdroszczę Ci, ale nie pójdę w Twoje ślady. Zajmę się czteropakiem...
OdpowiedzUsuńrozumiem, że balkon sąsiadki, to wyzwanie ekstremalne, na które (jeszcze) nie jesteś gotów.
UsuńZamiast stringów proponuję brazyliany:-) Oczy tak nie cierpią, a pośladki nic nie tracą ze swej boskości.
OdpowiedzUsuńobiecuję się dokształcić, ale chwilowo ciemny jestem. nie tracą? nic? a doznania związane z jawną niedyskrecją sznureczka?
UsuńOko - to jest świetne. :) Umiliłeś mi, a właściwie ON, ponury poranek. Ten gość ma MOC!
OdpowiedzUsuńA ze stringami to trzeba uważać, bo niedoświadczeni po paru godzinach na słońcu mogą spokojnie konkurować z pawianami, jeśli chodzi o kolor tyłków. ;)
cóż... sesje zdjęciowe trzeba synchronizować z odpornością na słońce. na kaprysy stać dopiero po spektakularnym sukcesie, a na początku trzeba cierpieć... podobno kwaśne mleko łagodzi objawy...
UsuńTeraz nawet porządnego kwaśnego mleka nie ma, ale za to o sukces łatwiej.;)
OdpowiedzUsuńdla wiekuistej chwały można pocierpieć. a różowy tyłek gotów napędzić lajki w tłustych milionach. może warto ryzykować?
UsuńWątpię czy chwała będzie wiekuista, ale pocierpieć niektórzy chcą, a nawet pragną.
Usuńnie poradzę. apetyty są tak różne, jak ludzie.
Usuń