A dziś, to już taki
dzień nastał, że nawet czas ode mnie uciekał w popłochu, żeby się bezruchem nie
zarazić. Napisałem nastał, bo on nie nadchodził, nie zbliżał się, nie mijał,
tylko trwał i udawał, że jest tu od zawsze i nigdzie się stąd nie ruszał. Miałem
zamiar chrząknąć znacząco, ale poskromił moją pochopność tym swoim beznamiętnym
trwaniem. Takim szarym, niezdecydowanym i uporczywym. Odbierającym wolę i
chęci. Przytłaczającym monotonią i niepowtarzalnością – bo powtarzalność
kojarzy się z czymś, co się zaczyna i kończy. Z czymś, co ma gabaryt, kubaturę,
fakturę, smak, rozmiar… „Trzeba było uważać”… - Flinto uśmiechnął się całkiem
nierealnie, epicko chowając ustnik trąbki w kieszeń.
Poczułem się… (a może
od zawsze się tak czułem?) jak monument - wiekowy, wygasły, antyczny wulkan,
który stracił nadzieje na erupcję czegokolwiek tak dawno, że już bólu straty
nie czuje. Zużyty, rachityczny i z przyszłością równie niepewną, jak pamięć
jednostkowa. Kiwałem się w odruchu sierocym i wzrokiem bezkrwawym, obojętnym,
może nawet tępym, malując mizerną oś braku zainteresowania z grubsza
prostopadle do krawędzi oddzielającej ścianę od podłogi. Nieciekawą, typową,
nudną. Może trochę skurzoną, ale i ta krawędź udawała, że jest tam od zawsze.
Dzień trwał…
Trwałem i ja bez
uzasadnienia, gdyż uzasadnienie również odwołuje się do pamięci historycznej,
albo ma nadzieje każdego, najdrobniejszego nasienia na ciąg dalszy. Kto wie –
może nawet rokuję… Tymczasem (i jest to słowo jak najbardziej zasadne, gdyż dojrzałem
już do myśli, że stałem się wieczną tymczasowością) trwałem i byłem
niespełnionym potencjałem. Białkiem, w którym jeszcze nie zadrżała iskra życia.
Talentem, który nie olśnił jeszcze sceny publicznej i już nie zamierza. Czyżby
domniemanym? Pchniętym w ścieżki tryumfu przez rozbuchane ego własnych przodków?
Ideą namaszczony zbyt wielką, żeby ludzki rozum mógł stanąć w szranki chociaż z
ułudą sukcesu?
Teraźniejszość została
przygwożdżona w przypadkowym miejscu mozołem - ciężkim, podkutym buciorem,
rażona reumatyzmem i ubolewając spontanicznie, gotowa była w chwilach drgnięcia
emocji eskalować skargą zająknioną tak rozpaczliwie, że aż samozachłystującą
się w niedopowiedzeniu. Nie daj Bóg, w takiej chwili spazmu, zapragnąć
powołania do życia słowa mającego trzy sylaby. Bieżący świat nie zna
wystarczająco pojemnych płuc, żeby mogły przeżyć podobną lekkomyślność. Byłbym
zaklął i furią nieprzebytą się wykazał. Znam wystarczająco wiele magicznych
słów, choć nie w domu mnie uczyli. Drugi fakultet kończyłem wieczorowo, poza zasięgiem
karzącej ręki sprawiedliwości ludowej. Oparty plecami o mojżeszowe tablice z
tej mniej czytelnej strony, pobierałem słowa gorące, mogące przepalić łańcuchy,
jeśli modlitwa żarliwa rozpali płomień w pochopnej głowie. Byłbym zaklął… W
rewolucji kaprali słowa spoza słownika wspinają się nawet na urojone
piedestały.
Zrezygnowałem, bo
wygasłym wulkanom rezygnacja przychodzi z wiekiem coraz łatwiej.
Niepostrzeżenie. Ich intymność bezczeszczona wielokrotnie, zdeptana, zbrukana,
zelżona, przestaje zauważać cudze namiętności i pożądliwe spojrzenia.
Przestaje? Przepraszam – zapomina odczuwać i wydaje się jej, że owo zawsze i
teraz, to synonimy. Że nie istnieje alternatywa. Czas, jak złodziej, jak
kochanek przyłapany, nim w ekstazę popadnie, ucieka pod pachą unosząc
siedmiomilowe buty pożądania i pozostawia za sobą niespełnienie. Obietnicę
zapieczętowaną tak wymyślnie, że trudno ją w ogóle znaleźć.
Wstrzymałem oddech.
Wstrzymałem? Przecież to bez znaczenia, skoro trwa we mnie nicość, która nie
zna żadnych interwałów. Wobec rezygnacji z erupcji, czymże jest rezygnacja z trwogi
i niepokoju trudnego do zmierzenia narzędziami pyszniącymi się sąsiedztwem
absolutu? Czas też wstrzymał oddech – najwyraźniej opacznie odczytał aluzję, że
może być przydatny, że może moje chętne uda, ramiona, usta, czy powieki
rozwierają się właśnie, żeby przyjąć go w siebie niczym niepokalany sakrament,
żeby się oddać do końca, bez granic postawionych defektem rozumu, albo
przesądem wyćwiczonym pod chłostą otoczenia. Nawet barierą głupoty dotąd ponoć
niezmierzonej. Skubaniec – muszę to z pokorą przyznać, że oddech wstrzymuje
idealnie. Potrafił przeczekać na bezdechu Wiosnę Ludów, Rewolucję
Październikową i jej następstwa, nie zżyma się, gdy każą mu poczekać
siedemdziesiąt wiosen, aby przeczytać akta spraw zamkniętych w sejfach bardziej
niedostępnych niż Strefa 51. Cierpliwością zawstydził nawet Bieszczady, które
karleją po młodzieńczych ekscesach i z pobłażliwością kiwa głową nad życiem
dawno już zapomnianym, odciśniętym w wapieniach niegdysiejszych mórz.
A teraz? Teraz
przycupnął gdzieś w zapomnianym kącie i zerka na mnie. Udaje, że go nie ma. Wiem,
że mnie pożre, gdy tylko oczy zamknę, by już więcej ich nie otworzyć. W tej
chwili? Kopię nogami ze strachu. Bodę powietrze, które uchyla się niczym
torreador. Ole! Ole! Krzyczę! Krzyczę? Ja? Skoro krzyczę, to chyba żyję? Czy
znów mi się coś wydaje? Nie sądziłem, że potrafię krzyczeć, a jednak.
- To jakiś sen – myślę sobie i faktycznie. Czas wgryza
się we mnie i usiłuje zdeterminować teraźniejszość pchając ją w przyszłość. Rozbił
szkło i wszedł we mnie ponoć niezbywalnym prawem zdobywcy. Boli. Sapie lepiej,
niż sapał Syzyf popełniając karnie własną wieczność. Pewnie za dużo pali, albo
o kondycję przestał dbać. Może utyło mu się i teraz pracuje nad formą? Gwałci
mnie, który hantlem bezwolnym się stałem? Może entuzjazm wreszcie mu zgaśnie i
ktoś nadepnie go, choćby nieświadomie, jak niedopałek porzucony na zatłoczonym
chodniku.
"Wciąż tak trwam z pustką sam na sam..."
OdpowiedzUsuńi jak się podoba towarzystwo?
UsuńAni widu, ani słychu... Co ma się podobać?
Usuńpustka - skoro z nią trwasz...
UsuńTo nie ja, to wulkan wygasły tak trwa.
Usuńno tak. i niech trwa. lepiej tak, niż, jakby przypomniał sobie młodzieńcze ekscesy.
UsuńJuż się nie odstanie...jak zapisał Leśmian.
Usuń"Jak niewiele ma znaków to ubogie ciało,
Gdy chce o sobie samym dać znać, co się stało...
Stało się, bo się stało! Już się nie odstanie!
Patrzę ciągle i patrzę, jak gdyby w otchłanie,
I ciągle nasłuchuję, czy kto puka w ciszę?...
Nie dlatego, że widzę, nie przeto, że słyszę.
I usta moje bledną, a to ten ból biały
Nie dlatego, że zmarły, lecz bardzo kochały,
I uśmiech nie dlatego trwa na nich przelotem,
Żeby się uśmiechały... sam uśmiech wie o tem.
A gdy ciebie wspominam - świat mi cały gaśnie,
Bo tak oczom potrzeba - tak chce się im właśnie!
A dłonie załamując, wiem, że nie z rozpaczy,
Lecz nie mogę inaczej - nie mogę inaczej."
Leśmian mi służy. dziękuję, że go przywołałaś.
UsuńA czas ucieka...
OdpowiedzUsuńGdybym miała pociągnąć zakreślaczem te słowa, które mi się najbardziej podobają, musiałabym zakreślić cały tekst...
to miłe. oby zdarzało się częściej.
UsuńDoskonale oddałeś to, co sama nieraz czuję...
OdpowiedzUsuńno proszę... taki czas chyba do każdego się wdzięczy podobnie.
UsuńDylematy egzystencjalne, niuchronność pędzącego czasu, niespełnienie - każdemu to się zdarza, byle nie za często.
OdpowiedzUsuńdylematy to chyba coś, co mnie spotyka na każdym kroku - może za słabo znam reguły, albo (co jest wysoce prawdopodobne) nie znam ich wcale. dobrze chociaż, że nogi wiedzą jak iść do przodu.
UsuńJeśli ktoś ma dykematy to tylko dobrze o nim świadczy, bo to znaczy, że myśli, że rozważa, zastanawia się, szuka odpowiedzi.
OdpowiedzUsuńi nie ma za wiele czasu na całą resztę. np na życie...
Usuń