wtorek, 8 stycznia 2019

Cichosza.


Słońce zerka w kałużę i spija z niej brudną, mętną wodę. Właśnie pożarło ostatnią kostkę lodu i pazernie rozgląda się za kolejną. Chyba jest spragnione. Zaganiane. A ja chciałem napisać zimę. Taką, żebyś po przeczytaniu sięgnęła po gorącą herbatę, a zimne stopy pod koc ciepły schowała. Żebyś na stoliku obok położyła aspirynę, bo być może będzie potrzebna, by ją zgrabiałymi rękami włożyć w sine usta patrząc, jak odfruwa z nich obłoczek stygnącej pary udając aniołka, czy smoka, może nawet wesołego, kosmatego baranka, który będzie pierwszym z tych, co je policzyć trzeba, aby spokojnie zasnąć.

Wertuję w pamięci, bo nie chcę opowiedzieć ci obcej zimy, która mieszkała daleko, za siedmioma górami, albo i dalej. Ale taką, którą spotkać można niedaleko. Swojską, mówiącą po naszemu i modlącą się do tego samego Boga. Odkładam na bok zimy nieudane, byle jakie, szarobure, pstre i błahe. Szukam dalej, ale zbyt głęboko sięgać nie chcę żeby choć odrobina prawdy mieszkała jeszcze w pamięci, a nie tylko słowa wydumane i puste. Zamyśliłem się nad kilkoma, bo one snem były niemal, pełne wykrochmalonej bieli, sztywnej jak prosto z magla i trzeszczące siarczyście. Zimy, kiedy oddech wyrastał brodą srebrną na szaliku, a policzki szczypały kurcząc się do kresu wytrzymałości.

Składam w pamięci puzzle, choć ci nie powiem, z ilu pudełek wysypałem klocki. Tak powinno być. Z kilku drobnych prawd utkam jedno większe kłamstwo wymaluję je na szybie, niczym mróz paprociowe gaje, bez umiaru, bez końca i tylko zbyt mały rozmiar szyb sprawi, że dalej nie mogły urosnąć. Wyjmę z geografii i chronologii, ale… Po co ci opowiadam, skoro i tak z własnej głowy wyjmuję obrazy przechowywane bez zastanowienia. I nawet porządku w nich robić nie chcę, bo tak porozrzucane dają mi radość, gdy się o nie potykam niespodzianie. Miałem napisać ci zimę. Taką, która wymaga czapki i wełnianych skarpet. Ognia w kominku, albo chociaż świecy mrugającej filuternie.

Cisza pęczniała całą noc, aż w końcu dojrzała i mnie obudziła. Zima przysiadła na parapecie grubym kożuchem i podglądała mój sen cierpliwie i bezwstydnie. Otworzyłem okno i zanurzyłem dłonie w miękkiej, grubej wyściółce. Zachrzęściło, a dłonie obudziły się natychmiast. Poczerwieniały i chciały się wtulić pod moje pachy. Aż się zaśmiałem. Nawet miasto potrafi ze zdumienia ucichnąć, kiedy śnieg je przydusi grubą, puchową pierzyną. Poprosiłem szeptem, żeby na mnie poczekała, bo nie jestem jeszcze gotowy. Zima zjadła echo moich słów i czekała w milczeniu.

Łykałem kawę w pośpiechu się ubierając, pakowałem plecak i śpiwór, a zza okna mrugały do mnie nieprzeliczone iskierki wciąż mnie ponaglając. Przecież ciemno być powinno, lecz śnieg niczym lusterka odbijał światło latarni stojących przy krawężnikach i kiwających się niczym pijak, który nie może się zdecydować, jaką ścieżką wczorajszy wieczór zakończyć. Noc się zgarbiła i po kątach zaczęła się chować wstydliwie, a śnieg roznosił światło niczym wiatr zarazę. W końcu wyszedłem, a zima wzięła mnie pod rękę i w oczy zerknęła z szelmowskim błyskiem. Poszliśmy już razem na pociąg. Miał nas zawieźć tam, gdzie moglibyśmy zostać razem na całą noc. Patrzyłem, jak usiłuje wsiąść do pociągu, ale konduktor ją wygnał, więc wyła za oknami, lecz biegła wytrwale. Nawet się nie zasapała, nim dojechaliśmy.

Pociąg gwizdnął ochryple na pożegnanie i po chwili zostaliśmy sami. Skostniała budka dróżnicza łypiąca jednym żółtym okiem, zepsutymi drzwiami ziewająca z nudów poczekalnia, jakaś ławka, na której zima rozłożyła się z kramem, smutna lampa bezskutecznie usiłująca dosięgnąć światłem peronu. Sapiący z wysiłku pług usiłował wydłubać asfalt schowany głęboko pod śniegiem, więc uciekliśmy czym prędzej. Od jego krzyku bolały uszy. Chrzęściłem beztrosko i swawolnie, wpadałem w miękkość, kiedy szlak skręcał niepostrzeżenie, a ja nieświadomie wpadałem w objęcia niewidzialnego rowu. Drzewa wyciągały do nieba ramiona i lepiły wiele, śnieżne kule, żeby je wiatr porywał z tych zgrabiałych, iglastych rąk i rzucał w puch. Wydawały ostatnie głuche tchnienie tonąc bez śladu w bezkresie bieli. Miękkość dziewicza, nietknięta. Aż dziw, że nikt wcześniej tędy nie szedł. Krzaki w ciężkich, białych kufajkach przyczaiły się po obu stronach drogi i niemal było widać jak ciężko im się oddycha. Mógłbym dokopać się do nich, ale to zajęcie zostawiłem lisom, zającom i innej drobnicy, żeby mogła się schować przed apetytem myszołowa pod baranicą.

Wyszedłem na przełęcz, żeby tam przystanąć. Zima rwała mi oddech, kradła każde westchnienie i słowa starała się układać z moich myśli rosnących ulotnym obrazem. Dopiero tu widać było, że wiatr był monotonny i zawiewał wciąż w jednym kierunku. Obrośnięte śniegiem drzewa, drogowskazy, parkany chorągwiami wyrzeźbionymi boskim tchnieniem pokazywały niezawodnie gdzie mieszka wiatr, zanim na hulanki wyjdzie poślizgać się na rzece. Przymknąłem oczy, ale nie do końca, bo bałem się, że zamarzną i już ich nie rozewrę. Wspominałem śmiech, którym ślizgałem się podobną rzeką, a wiatr zachęcał mnie do jeszcze większych fanaberii, do krzyku szczęścia nieskrępowanego żadnym kagańcem. Żadnym przeręblem, czy wodospadem rzeka mnie nie skarciła. Za to drogę wskazała wygodniejszą, niż oferowała szosa. I krótszą o połowę. Gładszą, wysprzątaną do czysta i wypolerowaną na błysk.

Tu, gdzie obecnie stałem dalsza droga była wyłącznie iluzją. Jakimś nieuprawnionym domysłem. Przede mną rozpościerała się nieskończoność bieli i tylko psich zaprzęgów zabrakło. Amundsena za przewodnika. Przeniosłem ciężar ciała na drugą nogę, a śnieg zmarszczył się pod naciskiem z głośnym protestem. Skrzypiałem idąc przed siebie, starając się unikać pieszczoty drzew, jakby to było realne. Świerki pochylały się nad moimi śladami i zastanawiały się, czy je od razu zasypać poświęcając własne czapki, czy lepiej nie rozbierać się, bo noc dopiero miała nadejść.

No właśnie! Dość było dumania, bo droga wciąż długa i niepewna. Ruszyłem, nim flanelowa koszula ostygła na grzbiecie od bezruchu, idąc tam, gdzie podejrzewałem, że pod śniegiem wije się droga. Gdy doszedłem dzień właśnie zamierzał życzyć mi dobrej nocy, a ja przecież miałem ognisko zapalić. Póki jeszcze niewidzialne słońce usiłowało wykroić z pejzażu kształty i biel wszechobecną podzielić na mniejsze fragmenty poszukałem patyków, gałęzi. Pod skalną ścianą, wśród rumoszu i bukowych liści ktoś łaskawie zostawił kilka grubszych polan, a w ognisku tkwiły niedopalone przez poprzedników resztki. Mokre. Przesycone żywicą i dymem. Były niezłą podwaliną, więc nie grymasiłem, tylko skorzystałem, żeby mieć ciepło i światło, zanim dzień się na świat obrazi.

Oparty plecami o ścianę piaskowca rosnącego wysoko nade mną szczytem wyrastającym wyżej niż najodważniejsze drzewa patrzyłem jak gaśnie dzień i śnieg bierze w posiadanie widnokrąg. Jak gasi krzyk dnia i tłumi spazmy. Noc odbiła się od śnieżnej pokrywy i zadrżała na widok bezczelności, a księżyc uśmiechał się półgębkiem, co skwapliwie wykorzystywał śnieg. Mróz uczył się nowych słów wprost z ognia. Pryskać, trzaskać, roić słowa nienarodzone i w ciszy je pielęgnować, aż urosną i nabiorą znaczenia. Piaskowiec był pęknięty i wlewał się pustką w głąb górotworu. Pod piaskowcowym dachem rozsiadły się stalagmity diamentowe wprost na bukowych liściach. Przeprosiłem te skrzaty, że im noc zakłócę i gdzieś pomiędzy rozwinąłem śpiwór. Wrzuciłem wszystko, czego używać nie zamierzałem do środka, z plecakiem włącznie. Skrzaty musiały od późnej jesieni tu rosnąć, bo były spasione i chyba spragnione gości, bo mrugały do mnie dość odważnie strojąc się w blask kradziony z ogniska.

Przysiadłem i pozwoliłem ognisku odpocząć. Pewnie było mu zimno, bo kuliło się, nakrywało miękkim, siwym popiołem, który zarażał się bielą od śniegu. Tężało już w bezruchu i pomarańczowe kosmyki zerkały tylko spod pokrywy popiołu. Patrzyłem w noc, odartą z czerni. Rozebraną do nagości, bezdomną, błąkającą się po polach przykrytych niewyprasowanym obrusem. Szukającą schronienia pod drzewami, w cieniu gór, zmarzniętą sierotę, która miejsca dla siebie znaleźć nie potrafi, bo ją śnieg wygnał z każdej szpary, pozaklejał dziuple i nawet ja siedząc tu pilnuję, żeby nie skryła się obok mroźnych skrzatów. Noc milczała, jakby jej zima założyła knebel. Może i chciała krzyknąć, ale mróz zaciskał pętlę wciąż mocniej i mocniej. Nawet wiatr przysiadł na zadzie – może przymarzł gdzieś nad strumieniem? Gdzieś daleko z wielkim hukiem pękło drzewo. Widać nie spodziewało się takiej zimy i nie oddało soków ziemi na przechowanie. Teraz cierpi z rozdartym brzuchem, a mróz zerka ciekawie, co jeszcze we wnętrzu znajdzie do zjedzenia.

W takiej ciszy i takim bezruchu mimowolne mruganie powiekami wydawało się bezcześcić spokój. Położyłem patyk w poprzek zasypiającego ognia i schowałem się w śpiwór. Skrzaty przysiadły mocniej na zadach. Dobrze, że nie chciały się przytulać. Schowałem głowę w śpiwór. Włosy, przeczesane ręką zimy szukały miękkości w moim oddechu, jakby bały się pokruszyć. Oddychałem najwolniej, jak umiałem, bo oddech był czymś spoza tego świata. Z innej bajki. Z życia. Tu, w bezkresie milczenia, zima przytulona do mrozu przeganiała leniwie ostatnie zabłąkane na niebie baranki. Mróz tężał, jakby chciał się pochwalić własną muskulaturą, a zima podziwiała ją w niemym zachwycie. Ognisko wydało przedśmiertny krzyk. Zamknąłem oczy.

34 komentarze:

  1. Dzięki takim opowiadaniom można zimę polubić...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. są tacy, którzy lubią ją bez uzasadnienia.
      ale - dzięki.

      Usuń
  2. U mnie huczy wiatr, gania po polach resztki deszczu z nocy.
    Pewnie jutro rzuci śnieg,
    A ja wiesz z liptonem w kubku z cytryną i miodem spłaszczę się przy szybie..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. chcesz "zrzucić" jeden z wymiarów? mróz na szybie potrafi malować światy dwuwymiarowe. będzie się zastanawiał, kiedy Ty dołączysz od wewnątrz. ciekawe, czy zmieni manierę i namaluje coś innego.

      Usuń
    2. Boję się ...
      Wtapianie się w świat , który wodzi więcej niż powinien nie jest bezpieczne....
      Wolę jednak być obserwatorem. ..

      Usuń
    3. a wodzi więcej?
      jeśli tak, to zostań.

      Usuń
  3. Chciałabym takiej zimy za oknem, chciałabym kwiatów namalowanych mrozem na szybie. Dzięki tobie poczułam szron na rzęsach. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. marzyło mi się więcej...
      ale podobno taka już mam, że uparcie szukam niemożliwego.

      Usuń
  4. Oko - marzycielu, nie wszystko warto upubliczniać...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ależ tego akurat się nie wstydzę. zresztą - napisałem w pierwszym akapicie, co mi się marzy.
      chciałbym napisać tak, żeby komuś zmarzły stopy i musiał sięgnąć po gorącą herbatę. żeby się zakatarzył niegroźnie i chwilowo, albo chował się pod kołderkę czytając. szukam środków, żeby słowa przenieść na zmysły. najchętniej na wszystkie. żeby dało się poczuć słowa na organizmie czytającego. dopóki się nie uda - będę grymasił.

      Usuń
  5. Umiesz dotknąć słowami - mnie, w każdym razie, a nie wydaje mi się, żebym była bardziej wyjątkowa od innych, znaczy dotykasz wielu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jeszcze brakuje. trzeba się bardziej postarać. będę ćwiczył.

      Usuń
  6. Ćwicz, bo to oznacza, że będzie, co czytać. :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Traf chciał, że zaczęłam czytać ten tekst trzymając w dłoniach kubek gorącej herbaty...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zmarzłam. Znam to uczucie. Pamiętam zimę, gdy... szron osiadał na rzęsach :)
      A Ty chciałeś (opisać, opowiedzieć) lecz się schowałeś. A chociaż, dobrze Ci tam?

      Usuń
    2. nie wszystko trzeba powiedzieć. niektóre drobiazgi trzeba sobie samodzielnie przypomnieć.
      zabrakło Ci dosłowności? mokrych skarpet? gęsiej skórki? sopli wiszących z nosa? aromatu mokrego dymu? czy kieliszka wódki, żeby się rozgrzać?

      Usuń
    3. W sumie nie wiem...
      może chciałabym taki opis usłyszeć usłyszeć - choćby w wersji szeptanej.

      Usuń
    4. to dobry materiał na audiobooka :)

      Usuń
    5. nie dogodzi. ale dziękuję. znaczy brakuje i trzeba szukać dalej. może znajdziesz kogoś, kto Ci przeczyta szeptem.

      Usuń
    6. Dziękuję, wystarczy mi to, co mam za oknem.

      Usuń
    7. masz zimę?
      mnie złapał dziś deszcz.

      Usuń
    8. I to jaaaką. Zasypało na biało, nie mogłam odnaleźć ścieżki i schodów do domu, a jak już się znalazłam w środku, doceniam ciepełko, w każdej postaci :)

      Usuń
    9. i akurat na tekst taki trafiłaś...

      Usuń
    10. Ot, przypadek w chaosie, albo sekretny porządek.

      Usuń
    11. wcale się nie dziwię, że z kubkiem herbaty usiadłaś.

      Usuń
    12. i koc. i... zimne stopy - o mało się nie poparzyłam, ale później się jakby ochłodziło.

      Usuń
  8. ..uwielbiam zimę, kiedy jest tak magicznie, pięknie, tak cudownie biało i mróźno.. kiedy pod nogami skrzypi śnieg
    i jest lekki mróz, który trochę szczypie w policzki..

    ..Twój post przywołał moje wspomnienia, przypomniałam sobie taką bardzo srogą zimę, było tak bardzo dużo śniegu, zaspy były po kolana.. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wspomnienia pielęgnować należy. nawet drobiazgi mogą dać satysfakcję, a co dopiero emocje i ludzie.

      Usuń
  9. Przykro mi się trochę zrobiło, gdyż na takie zimy, mimo zmian klimatycznych, trafialiśmy każdego roku w okolicach sylwestra. W tym mieliśmy ją tylko za oknem i to miejską, a taka się nie liczy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. masz rację - zima za oknem, to tylko iluzja. bez mokrych skarpet, bez kry na oczach i gęsiej skórki wspinającej się w kalesony, to nie zima. niech Ci się zdarzy. wiele razy. trzeba mieć co wspominać.

      Usuń
  10. Aspiryna to trucizna, ja bym wolała miód z cytryną, po przyjacielsku współdzielące przestrzeń kubka wypełnionego ciepłą wodą. ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. życzę Ci w takim razie kłębiących się w kubku przyjaciół - niech idzie na zdrowie.

      Usuń