Słońce zerka w kałużę
i spija z niej brudną, mętną wodę. Właśnie pożarło ostatnią kostkę lodu i
pazernie rozgląda się za kolejną. Chyba jest spragnione. Zaganiane. A ja
chciałem napisać zimę. Taką, żebyś po przeczytaniu sięgnęła po gorącą herbatę,
a zimne stopy pod koc ciepły schowała. Żebyś na stoliku obok położyła aspirynę,
bo być może będzie potrzebna, by ją zgrabiałymi rękami włożyć w sine usta
patrząc, jak odfruwa z nich obłoczek stygnącej pary udając aniołka, czy smoka,
może nawet wesołego, kosmatego baranka, który będzie pierwszym z tych, co je
policzyć trzeba, aby spokojnie zasnąć.
Wertuję w pamięci, bo
nie chcę opowiedzieć ci obcej zimy, która mieszkała daleko, za siedmioma
górami, albo i dalej. Ale taką, którą spotkać można niedaleko. Swojską, mówiącą
po naszemu i modlącą się do tego samego Boga. Odkładam na bok zimy nieudane,
byle jakie, szarobure, pstre i błahe. Szukam dalej, ale zbyt głęboko sięgać nie
chcę żeby choć odrobina prawdy mieszkała jeszcze w pamięci, a nie tylko słowa wydumane
i puste. Zamyśliłem się nad kilkoma, bo one snem były niemal, pełne
wykrochmalonej bieli, sztywnej jak prosto z magla i trzeszczące siarczyście.
Zimy, kiedy oddech wyrastał brodą srebrną na szaliku, a policzki szczypały
kurcząc się do kresu wytrzymałości.
Składam w pamięci
puzzle, choć ci nie powiem, z ilu pudełek wysypałem klocki. Tak powinno być. Z
kilku drobnych prawd utkam jedno większe kłamstwo wymaluję je na szybie, niczym
mróz paprociowe gaje, bez umiaru, bez końca i tylko zbyt mały rozmiar szyb
sprawi, że dalej nie mogły urosnąć. Wyjmę z geografii i chronologii, ale… Po co
ci opowiadam, skoro i tak z własnej głowy wyjmuję obrazy przechowywane bez
zastanowienia. I nawet porządku w nich robić nie chcę, bo tak porozrzucane dają
mi radość, gdy się o nie potykam niespodzianie. Miałem napisać ci zimę. Taką,
która wymaga czapki i wełnianych skarpet. Ognia w kominku, albo chociaż świecy
mrugającej filuternie.
Cisza pęczniała całą
noc, aż w końcu dojrzała i mnie obudziła. Zima przysiadła na parapecie grubym
kożuchem i podglądała mój sen cierpliwie i bezwstydnie. Otworzyłem okno i
zanurzyłem dłonie w miękkiej, grubej wyściółce. Zachrzęściło, a dłonie obudziły
się natychmiast. Poczerwieniały i chciały się wtulić pod moje pachy. Aż się
zaśmiałem. Nawet miasto potrafi ze zdumienia ucichnąć, kiedy śnieg je przydusi
grubą, puchową pierzyną. Poprosiłem szeptem, żeby na mnie poczekała, bo nie
jestem jeszcze gotowy. Zima zjadła echo moich słów i czekała w milczeniu.
Łykałem kawę w
pośpiechu się ubierając, pakowałem plecak i śpiwór, a zza okna mrugały do mnie
nieprzeliczone iskierki wciąż mnie ponaglając. Przecież ciemno być powinno,
lecz śnieg niczym lusterka odbijał światło latarni stojących przy krawężnikach
i kiwających się niczym pijak, który nie może się zdecydować, jaką ścieżką wczorajszy
wieczór zakończyć. Noc się zgarbiła i po kątach zaczęła się chować wstydliwie,
a śnieg roznosił światło niczym wiatr zarazę. W końcu wyszedłem, a zima wzięła
mnie pod rękę i w oczy zerknęła z szelmowskim błyskiem. Poszliśmy już razem na
pociąg. Miał nas zawieźć tam, gdzie moglibyśmy zostać razem na całą noc.
Patrzyłem, jak usiłuje wsiąść do pociągu, ale konduktor ją wygnał, więc wyła za
oknami, lecz biegła wytrwale. Nawet się nie zasapała, nim dojechaliśmy.
Pociąg gwizdnął ochryple
na pożegnanie i po chwili zostaliśmy sami. Skostniała budka dróżnicza łypiąca
jednym żółtym okiem, zepsutymi drzwiami ziewająca z nudów poczekalnia, jakaś
ławka, na której zima rozłożyła się z kramem, smutna lampa bezskutecznie usiłująca
dosięgnąć światłem peronu. Sapiący z wysiłku pług usiłował wydłubać asfalt
schowany głęboko pod śniegiem, więc uciekliśmy czym prędzej. Od jego krzyku
bolały uszy. Chrzęściłem beztrosko i swawolnie, wpadałem w miękkość, kiedy
szlak skręcał niepostrzeżenie, a ja nieświadomie wpadałem w objęcia
niewidzialnego rowu. Drzewa wyciągały do nieba ramiona i lepiły wiele, śnieżne
kule, żeby je wiatr porywał z tych zgrabiałych, iglastych rąk i rzucał w puch.
Wydawały ostatnie głuche tchnienie tonąc bez śladu w bezkresie bieli. Miękkość dziewicza,
nietknięta. Aż dziw, że nikt wcześniej tędy nie szedł. Krzaki w ciężkich,
białych kufajkach przyczaiły się po obu stronach drogi i niemal było widać jak
ciężko im się oddycha. Mógłbym dokopać się do nich, ale to zajęcie zostawiłem
lisom, zającom i innej drobnicy, żeby mogła się schować przed apetytem
myszołowa pod baranicą.
Wyszedłem na przełęcz,
żeby tam przystanąć. Zima rwała mi oddech, kradła każde westchnienie i słowa
starała się układać z moich myśli rosnących ulotnym obrazem. Dopiero tu widać
było, że wiatr był monotonny i zawiewał wciąż w jednym kierunku. Obrośnięte
śniegiem drzewa, drogowskazy, parkany chorągwiami wyrzeźbionymi boskim
tchnieniem pokazywały niezawodnie gdzie mieszka wiatr, zanim na hulanki wyjdzie
poślizgać się na rzece. Przymknąłem oczy, ale nie do końca, bo bałem się, że
zamarzną i już ich nie rozewrę. Wspominałem śmiech, którym ślizgałem się
podobną rzeką, a wiatr zachęcał mnie do jeszcze większych fanaberii, do krzyku
szczęścia nieskrępowanego żadnym kagańcem. Żadnym przeręblem, czy wodospadem
rzeka mnie nie skarciła. Za to drogę wskazała wygodniejszą, niż oferowała
szosa. I krótszą o połowę. Gładszą, wysprzątaną do czysta i wypolerowaną na
błysk.
Tu, gdzie obecnie
stałem dalsza droga była wyłącznie iluzją. Jakimś nieuprawnionym domysłem.
Przede mną rozpościerała się nieskończoność bieli i tylko psich zaprzęgów
zabrakło. Amundsena za przewodnika. Przeniosłem ciężar ciała na drugą nogę, a
śnieg zmarszczył się pod naciskiem z głośnym protestem. Skrzypiałem idąc przed
siebie, starając się unikać pieszczoty drzew, jakby to było realne. Świerki
pochylały się nad moimi śladami i zastanawiały się, czy je od razu zasypać
poświęcając własne czapki, czy lepiej nie rozbierać się, bo noc dopiero miała
nadejść.
No właśnie! Dość było
dumania, bo droga wciąż długa i niepewna. Ruszyłem, nim flanelowa koszula
ostygła na grzbiecie od bezruchu, idąc tam, gdzie podejrzewałem, że pod
śniegiem wije się droga. Gdy doszedłem dzień właśnie zamierzał życzyć mi dobrej
nocy, a ja przecież miałem ognisko zapalić. Póki jeszcze niewidzialne słońce
usiłowało wykroić z pejzażu kształty i biel wszechobecną podzielić na mniejsze
fragmenty poszukałem patyków, gałęzi. Pod skalną ścianą, wśród rumoszu i
bukowych liści ktoś łaskawie zostawił kilka grubszych polan, a w ognisku tkwiły
niedopalone przez poprzedników resztki. Mokre. Przesycone żywicą i dymem. Były
niezłą podwaliną, więc nie grymasiłem, tylko skorzystałem, żeby mieć ciepło i
światło, zanim dzień się na świat obrazi.
Oparty plecami o
ścianę piaskowca rosnącego wysoko nade mną szczytem wyrastającym wyżej niż
najodważniejsze drzewa patrzyłem jak gaśnie dzień i śnieg bierze w posiadanie
widnokrąg. Jak gasi krzyk dnia i tłumi spazmy. Noc odbiła się od śnieżnej
pokrywy i zadrżała na widok bezczelności, a księżyc uśmiechał się półgębkiem,
co skwapliwie wykorzystywał śnieg. Mróz uczył się nowych słów wprost z ognia.
Pryskać, trzaskać, roić słowa nienarodzone i w ciszy je pielęgnować, aż urosną
i nabiorą znaczenia. Piaskowiec był pęknięty i wlewał się pustką w głąb
górotworu. Pod piaskowcowym dachem rozsiadły się stalagmity diamentowe wprost
na bukowych liściach. Przeprosiłem te skrzaty, że im noc zakłócę i gdzieś pomiędzy
rozwinąłem śpiwór. Wrzuciłem wszystko, czego używać nie zamierzałem do środka,
z plecakiem włącznie. Skrzaty musiały od późnej jesieni tu rosnąć, bo były
spasione i chyba spragnione gości, bo mrugały do mnie dość odważnie strojąc się
w blask kradziony z ogniska.
Przysiadłem i
pozwoliłem ognisku odpocząć. Pewnie było mu zimno, bo kuliło się, nakrywało
miękkim, siwym popiołem, który zarażał się bielą od śniegu. Tężało już w
bezruchu i pomarańczowe kosmyki zerkały tylko spod pokrywy popiołu. Patrzyłem w
noc, odartą z czerni. Rozebraną do nagości, bezdomną, błąkającą się po polach
przykrytych niewyprasowanym obrusem. Szukającą schronienia pod drzewami, w
cieniu gór, zmarzniętą sierotę, która miejsca dla siebie znaleźć nie potrafi,
bo ją śnieg wygnał z każdej szpary, pozaklejał dziuple i nawet ja siedząc tu
pilnuję, żeby nie skryła się obok mroźnych skrzatów. Noc milczała, jakby jej
zima założyła knebel. Może i chciała krzyknąć, ale mróz zaciskał pętlę wciąż
mocniej i mocniej. Nawet wiatr przysiadł na zadzie – może przymarzł gdzieś nad
strumieniem? Gdzieś daleko z wielkim hukiem pękło drzewo. Widać nie spodziewało
się takiej zimy i nie oddało soków ziemi na przechowanie. Teraz cierpi z
rozdartym brzuchem, a mróz zerka ciekawie, co jeszcze we wnętrzu znajdzie do zjedzenia.
W takiej ciszy i takim
bezruchu mimowolne mruganie powiekami wydawało się bezcześcić spokój. Położyłem
patyk w poprzek zasypiającego ognia i schowałem się w śpiwór. Skrzaty
przysiadły mocniej na zadach. Dobrze, że nie chciały się przytulać. Schowałem
głowę w śpiwór. Włosy, przeczesane ręką zimy szukały miękkości w moim oddechu,
jakby bały się pokruszyć. Oddychałem najwolniej, jak umiałem, bo oddech był
czymś spoza tego świata. Z innej bajki. Z życia. Tu, w bezkresie milczenia,
zima przytulona do mrozu przeganiała leniwie ostatnie zabłąkane na niebie
baranki. Mróz tężał, jakby chciał się pochwalić własną muskulaturą, a zima
podziwiała ją w niemym zachwycie. Ognisko wydało przedśmiertny krzyk. Zamknąłem
oczy.
Dzięki takim opowiadaniom można zimę polubić...
OdpowiedzUsuńsą tacy, którzy lubią ją bez uzasadnienia.
Usuńale - dzięki.
U mnie huczy wiatr, gania po polach resztki deszczu z nocy.
OdpowiedzUsuńPewnie jutro rzuci śnieg,
A ja wiesz z liptonem w kubku z cytryną i miodem spłaszczę się przy szybie..
chcesz "zrzucić" jeden z wymiarów? mróz na szybie potrafi malować światy dwuwymiarowe. będzie się zastanawiał, kiedy Ty dołączysz od wewnątrz. ciekawe, czy zmieni manierę i namaluje coś innego.
UsuńBoję się ...
UsuńWtapianie się w świat , który wodzi więcej niż powinien nie jest bezpieczne....
Wolę jednak być obserwatorem. ..
a wodzi więcej?
Usuńjeśli tak, to zostań.
Chciałabym takiej zimy za oknem, chciałabym kwiatów namalowanych mrozem na szybie. Dzięki tobie poczułam szron na rzęsach. :)
OdpowiedzUsuńmarzyło mi się więcej...
Usuńale podobno taka już mam, że uparcie szukam niemożliwego.
Oko - marzycielu, nie wszystko warto upubliczniać...
OdpowiedzUsuńależ tego akurat się nie wstydzę. zresztą - napisałem w pierwszym akapicie, co mi się marzy.
Usuńchciałbym napisać tak, żeby komuś zmarzły stopy i musiał sięgnąć po gorącą herbatę. żeby się zakatarzył niegroźnie i chwilowo, albo chował się pod kołderkę czytając. szukam środków, żeby słowa przenieść na zmysły. najchętniej na wszystkie. żeby dało się poczuć słowa na organizmie czytającego. dopóki się nie uda - będę grymasił.
Umiesz dotknąć słowami - mnie, w każdym razie, a nie wydaje mi się, żebym była bardziej wyjątkowa od innych, znaczy dotykasz wielu.
OdpowiedzUsuńjeszcze brakuje. trzeba się bardziej postarać. będę ćwiczył.
UsuńĆwicz, bo to oznacza, że będzie, co czytać. :)
OdpowiedzUsuńczytaj. a jak się uda, to daj znać.
UsuńTraf chciał, że zaczęłam czytać ten tekst trzymając w dłoniach kubek gorącej herbaty...
OdpowiedzUsuńsmacznego.
UsuńZmarzłam. Znam to uczucie. Pamiętam zimę, gdy... szron osiadał na rzęsach :)
UsuńA Ty chciałeś (opisać, opowiedzieć) lecz się schowałeś. A chociaż, dobrze Ci tam?
nie wszystko trzeba powiedzieć. niektóre drobiazgi trzeba sobie samodzielnie przypomnieć.
Usuńzabrakło Ci dosłowności? mokrych skarpet? gęsiej skórki? sopli wiszących z nosa? aromatu mokrego dymu? czy kieliszka wódki, żeby się rozgrzać?
W sumie nie wiem...
Usuńmoże chciałabym taki opis usłyszeć usłyszeć - choćby w wersji szeptanej.
to dobry materiał na audiobooka :)
Usuńnie dogodzi. ale dziękuję. znaczy brakuje i trzeba szukać dalej. może znajdziesz kogoś, kto Ci przeczyta szeptem.
UsuńDziękuję, wystarczy mi to, co mam za oknem.
Usuńmasz zimę?
Usuńmnie złapał dziś deszcz.
I to jaaaką. Zasypało na biało, nie mogłam odnaleźć ścieżki i schodów do domu, a jak już się znalazłam w środku, doceniam ciepełko, w każdej postaci :)
Usuńi akurat na tekst taki trafiłaś...
UsuńOt, przypadek w chaosie, albo sekretny porządek.
Usuńwcale się nie dziwię, że z kubkiem herbaty usiadłaś.
Usuńi koc. i... zimne stopy - o mało się nie poparzyłam, ale później się jakby ochłodziło.
Usuń..uwielbiam zimę, kiedy jest tak magicznie, pięknie, tak cudownie biało i mróźno.. kiedy pod nogami skrzypi śnieg
OdpowiedzUsuńi jest lekki mróz, który trochę szczypie w policzki..
..Twój post przywołał moje wspomnienia, przypomniałam sobie taką bardzo srogą zimę, było tak bardzo dużo śniegu, zaspy były po kolana.. ;)
wspomnienia pielęgnować należy. nawet drobiazgi mogą dać satysfakcję, a co dopiero emocje i ludzie.
UsuńPrzykro mi się trochę zrobiło, gdyż na takie zimy, mimo zmian klimatycznych, trafialiśmy każdego roku w okolicach sylwestra. W tym mieliśmy ją tylko za oknem i to miejską, a taka się nie liczy.
OdpowiedzUsuńmasz rację - zima za oknem, to tylko iluzja. bez mokrych skarpet, bez kry na oczach i gęsiej skórki wspinającej się w kalesony, to nie zima. niech Ci się zdarzy. wiele razy. trzeba mieć co wspominać.
UsuńAspiryna to trucizna, ja bym wolała miód z cytryną, po przyjacielsku współdzielące przestrzeń kubka wypełnionego ciepłą wodą. ;-)
OdpowiedzUsuńżyczę Ci w takim razie kłębiących się w kubku przyjaciół - niech idzie na zdrowie.
Usuń