wtorek, 29 stycznia 2019

Kiedy larum grają.


- Hej! TY!

Nieznany głos wyrwał mnie z pochopności, ze snu i ze spokoju. Zdarł ze mnie mentalną kołdrę i kazał zapomnieć czym prędzej o pachnących wzajemnością pożądania egzotycznych tancerkach rozpęczniających moje własne niespełnienia pośród nocy, z przewidywalnym, wręcz oczywistym finałem, po którym pies sąsiada zaczyna wyć do księżyca skargi na mnie i moją ekspresję, a sąsiadki przytulają się mocniej do ścian, kiedy je mijam o poranku na klatce schodowej.

Wiem. Nie jestem ideałem, a teraz zapewne przyjdzie mi odpokutować, bo ten żelazny głos litością nie ociekał. Zrozumieniem również. Moja nagość zaczęła się już marszczyć muldami gęsiej skórki, a wystawiony na cudzy wzrok poczułem się bardziej nagi, niż byłem. Przecież nagość powinna być naturalna, a jest wstydem, od którego trudno się uwolnić. Dziwne. Gdyby miała być grzechem, intymność ludzka schowana byłaby głębiej. W końcu ktoś, kto z takim pietyzmem i maestrią wymyślił ciało nie mógł pobłądzić aż tak. Doskonałość, to piętno trudne do zerwania. Pewne rzeczy stają się niewyobrażalne, wykraczające poza pojęcia znane i dopuszczalne. Takie mroczne zakamarki duszy, spatynowane wielkością mądrości. One nie mogą zapuścić się poza szlabany estetyki subtelnego umysłu.

Czekałem, aż czubek buta podrażni moje pośladki sugestią jakiejś wzmożonej aktywności, ale głos chyba czyścił pazury wykałaczką, może nią wydłubywał z zębów jakieś resztki z ostatniej wieczerzy… Znaczy kolacji, żeby nie było nieporozumień. Głos martyrologii miał w sobie tyle, ile odbiorca był w stanie przyjąć. Altruizmem nie był skażony wcale. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że od tego typu uczuć był wolny i zapłonąłby niezmierzonym zdumieniem, że ktokolwiek jest łaskaw podejrzewać go o tak niecne przywary. Czułem się jak pies, który wie, że zbierze burzę za bliżej niesprecyzowane przewiny, a jednak tylko ogon podkula i wiernopoddańczo czeka na nieuchronność. Zamiast wiać gdzie pieprz rośnie – kolejna ludowa bzdura – po co psu pieprz? Lepiej wiać do krainy niedosmażonych steków, sushi, albo nawet tatara, czy carpaccio. Surowiznę żołądki trawią z wdziękiem milionów lat ewolucji.

Tymczasem głos warknął ponownie – Hej! TY!

Zadrżałem, czując się mniejszym, niż najmniejsza rybka w akwarium pełnym wygłodniałych drapieżników. Moja panika biegła właśnie do marketu po pampersy, żebym nie sprofanował ostatniej chwili istnienia i dobijała się do zamkniętych drzwi nie bacząc na smętny, zbrojny patrol kontemplujący w zamyśleniu nurt złotej rzeki anonimowo meandrujący pomiędzy elewacją, kubłem i rynsztokiem. Sen, rozpędzony w nieskończoności nocy roztrzaskał się definitywnie na ścianie jawy i spływał jak surowe jajko po starciu czołowym z chodnikiem, ku radości bezpańskich czworonogów rasy niedostrzeżonej umiejętnym wzrokiem. Umarł bezpotomnie i bez pamięci. Ja ponoć żyć miałem nadal, lecz uboższy o doświadczenia tej nocy, tak brutalnie skarconej głosem.

- Hej! TY!

Po raz trzeci głos warknął na mnie, czym mnie ostatecznie rozbroił. Pokonał, nim zdążyłem sięgnąć po oręż. Choćby kapcia leżącego pod łóżkiem. Albo nieoczytaną książkę z podręcznego stoliczka. Przecież tylko święci dawali radę i zapierali się prawdy po trzykroć, a gdzie mi do ich wielkości. Nawet się nie przymierzałem. I nie ma tu nic do rzeczy, że szaty po świętych niemodne, cuchnące i drapiące zadek, a mole wygryzły w nich więcej dziur, niż bakterie w szwajcarskim serze. Nie przymierzałem, bo na Golgotę ochoty nie mam. Jakby mi schodów brakowało w codzienności. I kłód pod nogi rzucanych przez uczynnych. Zacząłem uchylać powieki. Baaardzo powoli i ostrożnie, bo oczy są niezmiernie wrażliwe na cios niespodziany.

Zewnętrze przywitało mnie czymś, co miało barwę wody, po umyciu szmaty, którą wcześniej ktoś starł podłogi stajni Augiasza, może nawet wraz ze ścianami i gumofilcami wszystkich koniuszych. Nawet tych urojonych. Błoto wygląda przystępniej i mniej kaleczy źrenice. Powietrze pływało pchane nieznacznie falą mojego oddechu. Niespiesznie, delikatnie, miękko tak, jakby miało pieścić kobiece ciało, a nie formować nabrzeżne wydmy w ruchome piaski pustyni. Zastygłe w minionym wieczorze aromaty usiłowały dojrzewać pomimo braku słońca i bardziej skisły, niż dojrzały. Szkła okien przeciął blask ostrzy warczących swoją krzywdę. Ziemia stękała niedostatek. Ja powoływałem do życia zmysły. W gniewie.

Uzbrajałem moje ciało w czucie, w węch i smak. Mózg z lekkim ociąganiem odłożył na bok lekturę „Brydża” i usiłował ze szczątków danych posklejać jakąś rzeczywistość. Przystąpił do „Operacji Przyszłość” i usiłował transformować ją z teraźniejszość. Wyrafinowana, czasami nieetyczna rozgrywka, gdzie wszystko wolno, dopóki kelner nie przyniesie rachunku. Czasem z czerwonym orzełkiem i rygorem natychmiastowej wykonalności. Albo ubezwłasnowolnieniem rozbuchanych egoizmów. Ależ miałem ochotę zakląć! Z zachwytu, zdumienia i zaskoczenia. To zestaw, który wart jest soczystego słowa. Jeśli nie on – to kto? Chciałem. Mam w sobie zbyt wiele ciekawości. Zbyt wiele pytań, pragnień i niepokojów czekających rozwiązania bardziej, niż pierworódka. Moja nagość stężała zewnętrznie, a zmysły sięgały w burą nicość szukając odpowiedzi egzystencjalnych. Pęcherz, znany z bezpośredniości poinformował mnie, że cierpi za miliony i pora, żebym mu ulżył, bo nawet Syzyf nie dźwiga takiego mozołu, choć w końcu pokutuje za cały gatunek, a nie za jednostkę.

- Hej! TY!

Cztery razy nie krzyczał nikt. Nikt, w historii literatury. Tak sądzę, chociaż nie czytałem wiele. Cztery, to dobra cyfra dla krzeseł i ścian, nie dla wrzasku. Ludzkość, pierwszym jest zaskakiwana, drugim zaciekawiona, trzeciego współczuje, lecz przy czwartym irytacja eskaluje. Reakcja łańcuchowa; masa krytyczna zostaje przekroczona i zjawisko wymyka się spod kontroli. Eksploduje pulsującą nienawiścią, zarażającą otoczenie wściekłością niepohamowaną…

Schwytałem. Wziąłem za łeb ten pysk rozdarty czterokrotnie i z pasją cisnąłem o ścianę. Głos beznamiętny ciął przestrzeń bez litości. Hej! TY! Lewitując oddalał się nieznacznie, przestrzeń oddzielająca mnie od tej nienawistnej, bezdusznej powtarzalności, której nie było stać nawet na ciąg dalszy… Udowodniłem, że stać. Oddalał się głos, który wciąż tylko straszył uwerturą, nie zamierzając wcale dojść do finału. Zabrał mi orgazm nieświadomy, zabrał rozliczenie z wczorajszym dniem i ideał planów na dziś. Ciepło mi zabrał i zaniepokoił nieświadomość. Odarł moje marzenia, wizje i fantazje. Brutalnie przeciął coś, co trwało nim poczuło sytość. Teraz musi się zmierzyć z grawitacją. Ze składową sił i z geografią. Niepozorną, lokalną, wręcz intymną.

- Hej! – zaczął krzyczeć po raz piąty. Niesamowite… piąty raz – tego nie zna żaden kodeks i żadna legenda. A on bez przełykania śliny kończy apel – TY!

Zaraz potem słyszę, jak głos rozlewa się kleksem po ścianie. Nie byle jakiej. Po nośnej, przedwojennej ścianie, która ma osiemdziesiąt centymetrów grubości netto. Plus zaprawa wapienna, czasem na dwa palce gruba po każdej stronie. Na podłogę spadają koła zębate. Subtelny deszcz drobnicy. Szklane paciorki ostrzejsze od zębów jadowych żmii, spadają puzzle nici polimerowych, które przegrały wojnę o przetrwanie z paloną gliną ściany. Echu odbija się czkawką, aż o ziemię wali pogięty korpus. Ściana zwraca mi ciszę. Wreszcie! Rzyga nią we mnie i okrywa po szyję. Dobrotliwie, ciepło, z matczyną delikatnością. Zamykam oczy… To tylko sen… Zły sen… Codzienność nie powinna być aż tak podła. Mosiężna czasza rozbitego dzwonka kolebie się z literacką nonszalancją na dębowej klepce i nie zamierza się poddać. Dzień… Kolejny dzień roztrzaskał się na ścianie jak moje senne marzenia.

4 komentarze:

  1. Niektórzy mają nietypowe dzwonki telefonów, a taki budzik np. umarłego postawiłby na nogi...lub przyprawił o zawał serca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wszystko to nędza, kiedy się przypomni ruski budzik. ten potrafił poderwać nawet mierzwę za stodołą.

      Usuń
  2. W snach wszystko jest możliwe, ale jak widać po treści opowiadania, nic nie dorówna wyobraźni.

    OdpowiedzUsuń