- Hej! TY!
Nieznany
głos wyrwał mnie z pochopności, ze snu i ze spokoju. Zdarł ze mnie mentalną
kołdrę i kazał zapomnieć czym prędzej o pachnących wzajemnością pożądania
egzotycznych tancerkach rozpęczniających moje własne niespełnienia pośród nocy,
z przewidywalnym, wręcz oczywistym finałem, po którym pies sąsiada zaczyna wyć
do księżyca skargi na mnie i moją ekspresję, a sąsiadki przytulają się mocniej
do ścian, kiedy je mijam o poranku na klatce schodowej.
Wiem.
Nie jestem ideałem, a teraz zapewne przyjdzie mi odpokutować, bo ten żelazny
głos litością nie ociekał. Zrozumieniem również. Moja nagość zaczęła się już
marszczyć muldami gęsiej skórki, a wystawiony na cudzy wzrok poczułem się
bardziej nagi, niż byłem. Przecież nagość powinna być naturalna, a jest
wstydem, od którego trudno się uwolnić. Dziwne. Gdyby miała być grzechem,
intymność ludzka schowana byłaby głębiej. W końcu ktoś, kto z takim pietyzmem i
maestrią wymyślił ciało nie mógł pobłądzić aż tak. Doskonałość, to piętno
trudne do zerwania. Pewne rzeczy stają się niewyobrażalne, wykraczające poza
pojęcia znane i dopuszczalne. Takie mroczne zakamarki duszy, spatynowane
wielkością mądrości. One nie mogą zapuścić się poza szlabany estetyki
subtelnego umysłu.
Czekałem,
aż czubek buta podrażni moje pośladki sugestią jakiejś wzmożonej aktywności,
ale głos chyba czyścił pazury wykałaczką, może nią wydłubywał z zębów jakieś
resztki z ostatniej wieczerzy… Znaczy kolacji, żeby nie było nieporozumień.
Głos martyrologii miał w sobie tyle, ile odbiorca był w stanie przyjąć.
Altruizmem nie był skażony wcale. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że od tego
typu uczuć był wolny i zapłonąłby niezmierzonym zdumieniem, że ktokolwiek jest
łaskaw podejrzewać go o tak niecne przywary. Czułem się jak pies, który wie, że
zbierze burzę za bliżej niesprecyzowane przewiny, a jednak tylko ogon podkula i
wiernopoddańczo czeka na nieuchronność. Zamiast wiać gdzie pieprz rośnie –
kolejna ludowa bzdura – po co psu pieprz? Lepiej wiać do krainy niedosmażonych
steków, sushi, albo nawet tatara, czy carpaccio. Surowiznę żołądki trawią z
wdziękiem milionów lat ewolucji.
Tymczasem
głos warknął ponownie – Hej! TY!
Zadrżałem,
czując się mniejszym, niż najmniejsza rybka w akwarium pełnym wygłodniałych
drapieżników. Moja panika biegła właśnie do marketu po pampersy, żebym nie
sprofanował ostatniej chwili istnienia i dobijała się do zamkniętych drzwi nie
bacząc na smętny, zbrojny patrol kontemplujący w zamyśleniu nurt złotej rzeki
anonimowo meandrujący pomiędzy elewacją, kubłem i rynsztokiem. Sen, rozpędzony
w nieskończoności nocy roztrzaskał się definitywnie na ścianie jawy i spływał
jak surowe jajko po starciu czołowym z chodnikiem, ku radości bezpańskich
czworonogów rasy niedostrzeżonej umiejętnym wzrokiem. Umarł bezpotomnie i bez
pamięci. Ja ponoć żyć miałem nadal, lecz uboższy o doświadczenia tej nocy, tak
brutalnie skarconej głosem.
- Hej! TY!
Po
raz trzeci głos warknął na mnie, czym mnie ostatecznie rozbroił. Pokonał, nim
zdążyłem sięgnąć po oręż. Choćby kapcia leżącego pod łóżkiem. Albo nieoczytaną
książkę z podręcznego stoliczka. Przecież tylko święci dawali radę i zapierali
się prawdy po trzykroć, a gdzie mi do ich wielkości. Nawet się nie
przymierzałem. I nie ma tu nic do rzeczy, że szaty po świętych niemodne,
cuchnące i drapiące zadek, a mole wygryzły w nich więcej dziur, niż bakterie w
szwajcarskim serze. Nie przymierzałem, bo na Golgotę ochoty nie mam. Jakby mi
schodów brakowało w codzienności. I kłód pod nogi rzucanych przez uczynnych.
Zacząłem uchylać powieki. Baaardzo powoli i ostrożnie, bo oczy są niezmiernie
wrażliwe na cios niespodziany.
Zewnętrze
przywitało mnie czymś, co miało barwę wody, po umyciu szmaty, którą wcześniej
ktoś starł podłogi stajni Augiasza, może nawet wraz ze ścianami i gumofilcami
wszystkich koniuszych. Nawet tych urojonych. Błoto wygląda przystępniej i mniej
kaleczy źrenice. Powietrze pływało pchane nieznacznie falą mojego oddechu.
Niespiesznie, delikatnie, miękko tak, jakby miało pieścić kobiece ciało, a nie
formować nabrzeżne wydmy w ruchome piaski pustyni. Zastygłe w minionym
wieczorze aromaty usiłowały dojrzewać pomimo braku słońca i bardziej skisły,
niż dojrzały. Szkła okien przeciął blask ostrzy warczących swoją krzywdę.
Ziemia stękała niedostatek. Ja powoływałem do życia zmysły. W gniewie.
Uzbrajałem
moje ciało w czucie, w węch i smak. Mózg z lekkim ociąganiem odłożył na bok
lekturę „Brydża” i usiłował ze szczątków danych posklejać jakąś rzeczywistość.
Przystąpił do „Operacji Przyszłość” i usiłował transformować ją z
teraźniejszość. Wyrafinowana, czasami nieetyczna rozgrywka, gdzie wszystko
wolno, dopóki kelner nie przyniesie rachunku. Czasem z czerwonym orzełkiem i
rygorem natychmiastowej wykonalności. Albo ubezwłasnowolnieniem rozbuchanych
egoizmów. Ależ miałem ochotę zakląć! Z zachwytu, zdumienia i zaskoczenia. To
zestaw, który wart jest soczystego słowa. Jeśli nie on – to kto? Chciałem. Mam
w sobie zbyt wiele ciekawości. Zbyt wiele pytań, pragnień i niepokojów
czekających rozwiązania bardziej, niż pierworódka. Moja nagość stężała
zewnętrznie, a zmysły sięgały w burą nicość szukając odpowiedzi egzystencjalnych.
Pęcherz, znany z bezpośredniości poinformował mnie, że cierpi za miliony i
pora, żebym mu ulżył, bo nawet Syzyf nie dźwiga takiego mozołu, choć w końcu
pokutuje za cały gatunek, a nie za jednostkę.
- Hej! TY!
Cztery
razy nie krzyczał nikt. Nikt, w historii literatury. Tak sądzę, chociaż nie
czytałem wiele. Cztery, to dobra cyfra dla krzeseł i ścian, nie dla wrzasku.
Ludzkość, pierwszym jest zaskakiwana, drugim zaciekawiona, trzeciego
współczuje, lecz przy czwartym irytacja eskaluje. Reakcja łańcuchowa; masa
krytyczna zostaje przekroczona i zjawisko wymyka się spod kontroli. Eksploduje
pulsującą nienawiścią, zarażającą otoczenie wściekłością niepohamowaną…
Schwytałem.
Wziąłem za łeb ten pysk rozdarty czterokrotnie i z pasją cisnąłem o ścianę.
Głos beznamiętny ciął przestrzeń bez litości. Hej! TY! Lewitując oddalał się
nieznacznie, przestrzeń oddzielająca mnie od tej nienawistnej, bezdusznej
powtarzalności, której nie było stać nawet na ciąg dalszy… Udowodniłem, że
stać. Oddalał się głos, który wciąż tylko straszył uwerturą, nie zamierzając wcale
dojść do finału. Zabrał mi orgazm nieświadomy, zabrał rozliczenie z wczorajszym
dniem i ideał planów na dziś. Ciepło mi zabrał i zaniepokoił nieświadomość. Odarł
moje marzenia, wizje i fantazje. Brutalnie przeciął coś, co trwało nim poczuło
sytość. Teraz musi się zmierzyć z grawitacją. Ze składową sił i z geografią.
Niepozorną, lokalną, wręcz intymną.
- Hej! – zaczął
krzyczeć po raz piąty. Niesamowite… piąty raz – tego nie zna żaden kodeks i
żadna legenda. A on bez przełykania śliny kończy apel – TY!
Zaraz
potem słyszę, jak głos rozlewa się kleksem po ścianie. Nie byle jakiej. Po
nośnej, przedwojennej ścianie, która ma osiemdziesiąt centymetrów grubości
netto. Plus zaprawa wapienna, czasem na dwa palce gruba po każdej stronie. Na
podłogę spadają koła zębate. Subtelny deszcz drobnicy. Szklane paciorki
ostrzejsze od zębów jadowych żmii, spadają puzzle nici polimerowych, które
przegrały wojnę o przetrwanie z paloną gliną ściany. Echu odbija się czkawką,
aż o ziemię wali pogięty korpus. Ściana zwraca mi ciszę. Wreszcie! Rzyga nią we
mnie i okrywa po szyję. Dobrotliwie, ciepło, z matczyną delikatnością. Zamykam
oczy… To tylko sen… Zły sen… Codzienność nie powinna być aż tak podła. Mosiężna
czasza rozbitego dzwonka kolebie się z literacką nonszalancją na dębowej klepce
i nie zamierza się poddać. Dzień… Kolejny dzień roztrzaskał się na ścianie jak
moje senne marzenia.
Niektórzy mają nietypowe dzwonki telefonów, a taki budzik np. umarłego postawiłby na nogi...lub przyprawił o zawał serca.
OdpowiedzUsuńwszystko to nędza, kiedy się przypomni ruski budzik. ten potrafił poderwać nawet mierzwę za stodołą.
UsuńW snach wszystko jest możliwe, ale jak widać po treści opowiadania, nic nie dorówna wyobraźni.
OdpowiedzUsuńpobudka też potrafi wyzwolić zasoby.
Usuń