Mokre, bukowe liście mimowolnie
nasiąkają miedzią. Pod wzrokiem niemalże się uginają i sprawiają wrażenie,
jakby świat pokrył się miękką, kojącą rdzą. Złudne nadzieje. To pułapka gotowa ukraść
nogi nieostrożnemu piechurowi. Pod liśćmi czają się wykroty. Pęknięcia i
szczeliny. Jama borsuka, wypróchniały pień pełen zmarzniętej, omszałej deszczówki
i wysuszone letnim słońcem, ostro złamane gałęzie tak ostre i twarde, że nie
trzeba ich w ogniu hartować, żeby ciało na wylot przebiły. Głazy pokruszone,
wracające z dumnego dziś szczytu ku podnóżom góry w schyłkowej, skruszonej doskonałości
też się ukrywają pod tym pozornym, kosmatym dywanem. Wystarczy przyjrzeć się
kolosom hardo stojącym na srebrzystych, gładkich nogach, żeby dostrzec wysiłek,
jaki wkładają w utrzymanie się w pionie właśnie tu. W warunkach niegościnnych,
skrajnie nieprzyjaznych.
Wiatr spływający z
wierzchołka udaje, że droga jest bezpieczna i nawet tańczyć próbuje, w wir
ciągnąc oporne, nawilgłe liście. Buki milczą wytrwale. Pazurami korzeni oplatają
głazy, żeby nie stoczyły się na ścieżkę i leczą blizny tam, gdzie góra im
spadła na palce. Dzik czochra się o poturbowany pień, lecz ulgi mu nie
przyniesie buczyna. Nie uwolni go od pcheł. Ale nakarmi, bo to robić potrafi.
Pod koroną i w dół zbocza grubą warstwą rozsypane orzechy kuszą smakiem i
barwią wiewiórkom ogony. Może pędraki jakieś się pośród nasion kryją? Larwy
usiłujące przezimować pod skorupą śniedzi? Ostrożnie stawiam stopy czując, jak
ugina się podłoże zbyt wilgotne, by trzeszczeć. Ono już czeka na śnieg, żeby
zgnić bez pośpiechu, nie narażając się na pogardliwy wzrok. Pojedyncza jodła
wycina w miedziano-szaro-czarnej perspektywie posępność zieleni tak
intensywnej, że tylko środek dnia potrafi się domyślić jej głębi. Gdy tylko
słońce zejdzie odrobinę niżej zieleń tężeje do matowo-aksamitnej czerni. Do
czasu zjaw i potworów. Do zmierzchu. Nawet ona czeka śnieżnych iskier, żeby się
przebrać w puchową baranicę i znów zapłonąć, zajaśnieć pośród szponów
buczynowych sztywno drapiących niebiańskie poduszki. Aż dziw, że tak mało się
wysypuje, gdy tak wielu się wysila.
Świat wokół milczy i
trawi obraz powoli. Nie ma pośpiechu. Dla góry dzień, czy rok, to niezauważalny
odcinek czasu. To teraźniejszość posiniaczona zachodami słońca i pochopnością
przebiśniegów rwących się do życia w rytmie nerwowego oddechu. Serduszka
zajęczego szczawiu chytrze udają czterolistną koniczynę tak doskonale, że nawet
mięsożercy się nabierają, niechcący uzupełniając witaminy. Szczęście noszą w
żołądku. Jałowiec, ostrożny z natury, niewyrywny, oschły, zerka na świat
zaskorupiałymi od krwi jagodami. Już nazwą sugeruje jałowość oczekiwań na
jakikolwiek pośpiech, czy wzajemność. On uczy się od gór stoickiej
doskonałości. Łykowaty, twardy i niezależny. Broni własnej wolności jak tylko
potrafi i drapie do krwi przy każdej próbie zbliżenia, a krople wiesza sobie na
ramionach jakby to były kolczyki z płomiennych rubinów. Albo ordery za krew na
polu bitwy.
Skórę liże śnieg
mający spaść dopiero za tydzień, ale już teraz zmusza włoski pokrywające ciało
do czujności. Ono wypatruje niezależnie od woli tego, co nadejść musi. I
nadejdzie. Natura myli się rzadko. Może nawet wcale. Jest zbyt doskonała, żebym
ja, własnym, nieumiejętnym spojrzeniem mógł wiarygodnie wskazać jej błąd.
Chyba, że wskażę na siebie. Bo ja jestem błędem. Nie musiałem tu być. Zakłócać
nie musiałem. I rdza leżąca odłogiem poradzi sobie beze mnie znakomicie. Góra,
buczyna, dzik… Żyć potrafią beze mnie. To ja jestem zależny od nich, choć nie
przyznam się głośno. Oni i tak wiedzą. Moja próżność mi jednak każe powstrzymać
się od dziękczynienia. Przecież noszę w sobie również inne uczucia. I potrzeby
noszę podłe. Skąd we mnie mniemanie, że swoją tymczasowością mogę ton naturze
nadawać? Mnie na to stać, bo krótkim wzrokiem na świat patrzę, więc mogę w
swojej ignorancji puszyć się, jak puszy się pałka tataraku, nim wybuchnie
sierpniową erupcją i rozproszy się na wietrze miliardem drobin niesionych daleko,
poza zasięg wzroku, by tam spróbować raz jeszcze.
Idę poprzez i pomimo.
Wąwozem wilgotnym się wspinam po śliskich od rosy liściach opitych bardziej,
niż wtedy, gdy drzewo zdobiły. Zieleń dojrzałą do rudości, życie w chwale
minionej – depczę. Miażdżę i ziemi pomagam strawić to życie wątłe, jednoroczne
i powtarzalne do znudzenia. Ślizgam się idąc, wzrokiem szukając nieba. Jest
gdzieś tam. Wysoko nade mną, nad bukami, nad górą. Jest. Wiatr stara się mnie
zniechęcić i spycha ze ścieżki iluzorycznej. Mami kołyszącą się kępą parchatych
brzóz siwobrodych. Staje redutą jeżyn, maliniakiem rozsnuwa wspomnienie
słodyczy. Liście bukowe, lakierowane wiosennym słońcem niewielu mają
konkurentów – może miodowo-pomarańczowe liście jesiennej czeremchy polerowane
świecową politurą, może gładkie platany skórzasto-listopadowe… Wspinaczka.
Amatorska i nieudolna. Życie za krótkie na doskonałość wyuczoną. Może mieć
tylko jeden ideał – ten, który w nim został zakodowany nieodwołalnie przed
poczęciem. Idę. Proste zadanie, choć droga niełatwa. Pod górę, pod prąd
strumieni szemrzących radość powrotu w doliny.
Instynktownie nieba mi
się zachciało, nie nizin nieskończonych, rozpędzonych po horyzont samopas. Mnie
się zachciało wyjść tam, skąd świata nie widać, bo bliżej chmur. Nie musi być
wysoko. Pot usiłuje zostać w dolinie, nogi krzyczą z trwogą, że krzywdę chcę im
zrobić, a głowa pcha naprzód. Pomiędzy stoki, żeby przełęczą, na grań, na
szczyt. Tam, skąd świat jeszcze potrafi jawić się niepokalanym. Gdzie szukam
braku mnie. I was, nas, ich. Gdzie świat wzrusza ramionami i gdera życzliwie
znosząc łaskawie obecność nieprzeliczonych insektów. Pasożytów i wirusów. Może
moja obecność czyni świat silniejszym? Może uodpornił się na mnie? Albo pozwala
mi trwać, póki nie zrobaczywieję do szczętu i nie zacznę deprawować innych
komórek? Idę na szczyt. Po nic. Po wszystko. Pomału. Idę – po prostu. A buczynowe
liście ułożone w mandalę większą niż potrafię ogarnąć wzrokiem lekceważą mnie rumieniąc
się nieznacznie.
Piękne i takie realne...
OdpowiedzUsuńsą takie lasy. i wąwozy też.
Usuńwiesz o tym doskonale.
To mogłabym być ja. Mam bukowy las pod nosem, chodzę niemal codziennie po tej rdzy bukowej i czasem ślizgam się na liściach bądź orzechach. Znam szczaw zajęczy, sama nieraz próbuję. ;) Jałowce to niemal przyjaciele, chociaż od paru lat toczy je jakaś zaraza, umierają jeden po drugim a młodych jak na lekarstwo.
OdpowiedzUsuńA góry - dwoma słowami opisałeś to, co ja czuję jak idę w górę, wciąż w górę, zmęczona, spocona, szczęśliwa. PO NIC. PO WSZYSTKO. Bardzo ci dziękuję, za ten spacer twojej wyobraźni.
Może byliśmy w tym samym miejscu?
ja byłem we własnej głowie i wspomnieniach. całkiem blisko. a Ty?
UsuńTu gdzie mieszkam, nad morzem jest bukowy las i chodzę często na spacery z psem. Jałowce to już w innym wymiarze widuję, a góry są bardzo daleko ode mnie, ale mam je w głowie, stale, codziennie... Od dziecka. Niedługo, już w lutym, znowu im się pokłonię. I z wielką przyjemnością się zmęczę śmigając po zaśnieżonych stokach...
Usuńtylko nie połam się gdzieś między drzewami.
UsuńNie - nic złego mi się nie zdarzy. Lubię góry z wzajemnością. :) Ale dzięki za troskę.
Usuńgóry najbardziej lubią tych, których nigdy nie zobaczą. tylko oni szkód nie robią.
UsuńOko - jesteś środowiskowym purystą? Ja przyznam, że też zaczynam mieć problem z tym, co my, ludzie powinniśmy bądź nie, ale z drugiej strony nie można dać się zwariować. Jeśli mielibyśmy żyć w zgodzie z naturą to należy wrócić do jaskiń, a nie jest to możliwe, bo jesteśmy uwikłani.
UsuńRobię natomiast to, co mogę, jako jednostka, staram się w każdym razie, wciąż się uczę, czytam, dokształcam. Nie chcę górom wyrządzić krzywdy.
jestem takim samym szkodnikiem jak pozostali. lubię naturę, ale jestem niezgrabiaszem i za każdym razem skaleczę to co zastanę. wyrzuty sumienia mam raczej nikłe, więc chyba aż takim grzeczniutkim człowieczkiem nie jestem. depczę ilekroć się uda.
UsuńNo widzisz to tutaj się różnimy odrobinkę. Ja mam niegroźnego fioła na punkcie nie dręczenia natury jeśli nie muszę. Staram się nie łamać gałęzi w czasie wycieczek po lesie, nie śmiecić absolutnie nigdy, nie deptać maleńkich stworzeń. Wierz mi bądź nie, ale stąpam bardzo ostrożnie po deszczu, bo wiem, że ślimaki wychodzą chętnie na wilgotną ziemię i w przeciwieństwie do ciebie bardzo źle się czuję jeśli mimo uwagi nadepnę, a tym samym zamorduję niewinne stworzenie. Są trzy zwierzaki, które potrafię zabić: komar, kleszcz i mucha. Pozostałe, jeśli zawędrują do mojego świata mogą być spokojne o swoje życie. ;)
Usuńpod warunkiem, że je dostrzeżesz wśród miliona istotności. ja staram się być nietoksyczny, jednak mam o sobie nieco gorsze zdanie od tego, którym Ty się chwalisz.
UsuńNie chwalę się, dzielę się tym, co myślę. Rozmawiam po prostu. ;) I miło mi, że w tej rozmowie uczestniczysz.
UsuńBo chyba o to chodzi, wymienić się myślami. Nie mylić z ZAMIENIĆ.
jasne, że tak. uważam, że człowiek choćby na palcach chodził, to piętno odciska. i nie da się wystarczająco uważać. przyroda jakoś sobie radzi z pojedynczymi ekscesami, ale kiedy ludzi masa, to mogą być najgrzeczniejsi, a zdegenerują otoczenie samą obecnością. to dlatego do rezerwatów ludzi się nie wpuszcza.
UsuńNic nie mów, bo czytam aktualnie przygnębiającą rzecz na temat, co już zrobiliśmy naszej Ziemi. I tego nie da się odwrócić, i nie bardzo mamy chęć poważnie stanąć twarzą w twarz z problemem.
Usuńmogę nie mówić, jeśli poczujesz się lepiej... nieszczerze.
Usuńjeszcze trochę i będzie się tęsknić do takich wolno gnijących liści
Pewnie nie za naszego życia, ale to żadne pocieszenie.
UsuńA teraz idę na spacer, zespolić się z naturą, z miastem w tym wypadku, nie mam innej natury pod ręką i przewietrzyć głowę.
wiatru pełne garście życzę.
UsuńDzis przemówił Twoim głosem POETA, pięknie:-)
OdpowiedzUsuńdziś przemówił obraz. on tam mieszka każdej jesieni - wiem, gdzie go szukać.
UsuńŁadne, bo las i wędrówka...
OdpowiedzUsuńi orła łatwo wyciąć...
UsuńZłamałeś moje serce ☺😋Oko
OdpowiedzUsuńŹrenice obsuwają się tak spokojnie po znakach które kaligrafują zdania turysty w podróży na szczyt...
Trzyman kciuki
tkanki miękkie podlegają takim przypadłościom?
Usuńnie wiedziałem, ale przepraszam nieszczerze.
bo nie obiecam, że się nie powtórzy. filantropia wciąż jest powyżej doczesności bieżącej. usiłuję być uczciwy względem siebie. za to uśmiecham się do Ciebie całkiem niejadowicie.