Uczyłem
ziarno szukania energii tam, gdzie nawet niedźwiedzie polarne kulą się w sobie
i marzną zaatakowane zbyt natarczywą zimą. Rok chyba dwudziesty. Ziarna wciąż
marły mi w dłoniach, zamarzały, pękały. Nie miały w sobie aż tyle wiary w ciągłość
istnienia. Bały się. Nieumiejętne, słabe, stworzone do życia w bardziej
godziwych warunkach. Prosiłem i tłumaczyłem. Uczyłem. Grzałem własnym ciałem i
przykładem starałem się rozbudzić nadzieję. Błagałem i straszyłem. Byłem złym
nauczycielem. Niedoskonałym i zbyt niecierpliwym.
Tymczasem
lodowe jęzory nieznośnie powoli przesuwały się w stronę równika ze
świadomością, że nic im nie umknie, że nie schowa się za załomem miejskiego muru,
na szczycie góry, czy w skalnej rozpadlinie wciąż jeszcze wypełnionej żywą
wodą. Jęzor miał apetyt, któremu nie podoła planeta. Kwestią czasu było, kiedy
dopadną piaski pustynne i górskie urwiska. Zima ostrzyła kły lodowych sopli i
cięła bez litości. Macki ośmiornicy wyciągały ramiona niczym bezduszne południki
i starała się objąć uściskiem ziemię, połączyć się z tą drugą, pazernie
wyciągającą macki od południowego bieguna. Wielkie muldy jak poprzeczne wały
zagradzały drogi i morza. Wszystko stygło pospiesznie, choć każdy krok zimy
poprzedzało stękanie łamiących się lodowych okowów rozsypujących się w
przewracające się niezbornie seraki, znaczące ścieżki pionierskie dla zastępów
sunących za nimi. Morskie prądy szalały z rozpaczy, kiedy zamiast corocznych
szlaków musiały dużo skromniejszymi ścieżkami wić się w tych pętach, aż stały
się lokalnymi wirami, aż oceany straciły dostęp do tak wielu mórz, że te stały
się wielkimi słonymi jeziorami nawożonymi słabnącymi nurtami rzek.
Ciepłolubność
skazana na zagładę, w panice, cofała się podejmując desperackie wysiłki ukrycia
się przed napastnikiem, ale ten lekceważył wszystko i wszystkich. Rósł. Szedł
potwornym, niepowstrzymanym jęzorem naprzód i tylko inny jęzor mógł go
zatrzymać, kiedy się splotą w brutalnej przepychance, niczym dwaj niepokonani dotąd
mistrzowie sumo. Życie kradło ostatnie chwile usiłując zostawić po sobie w
spadku zapis genetyczny. Zostawić nasienie, dające ostatnią nadzieję na
odtworzenie. Na powrót życia. Norweski magazyn spęczniał od zapasów, ale został
już schwytany za gardło i pochłonięty głodem zimna. Nic więcej nie uda się tam
wetknąć. Lodówka zatrzasnęła podwoje na lata. Może na nieskończoność? Zwierzęta
nie dość śmigłe i zbyt nieroztropne, by uciec przed wrogiem zastygły w niedowierzaniu.
Zmumifikowane lodem, zakonserwowane mrozem, w paszczy nienasyconej, sunęły w
milczeniu lawiną grozy. Taki obraz mógł wytrącić z równowagi najbardziej zakamieniałego
stoika.
A
ja wciąż uczyłem nasiona życia. Uczyłem je bezwzględności. Niepokory. Sadzałem
w foczym sadle i pokazywałem, że nawet ono nie ma przyszłości, gdy obliże je
wróg śmiertelny. Że skóra renifera, nawet z nim całym do kompletu niewielką
stanowi przeszkodę, kiedy blado-niebieskie oko łapczywym wzrokiem siądzie mu na
grzbiet. Ziarna uczyły się niechętnie. Łajały mnie za pochopność typową dla
ludzi. Wiedziały swoje. Wiedziały, że inną miarą mierzą życie niż ja. Innym
rozumem. I świadomością, którą niezmierzone cywilizacje usiłowały zarazić
świat. Ideą, że los jednostki niczym jest wobec dobra ogółu. I słały na śmierć
własny lud tysiącami, milionami, byle tylko idea przetrwała. Nasiona też sypały
się w ziemię, oddawały wiatrom, żeby tylko rozproszyć życie najdalej, jak tylko
się da. Bo, być może, któremuś się uda przetrwać, powielić cykl i stać się
zalążkiem wieczności.
Nie
tu… Nie teraz, kiedy wróg tak okrutny i nie znający umiaru rośnie w siłę z
każdym dniem. Tylko Ziemia przetrwa, bo ona potrafi przetrwać i większe
dolegliwości jak chłód powierzchniowy, który wytruje bakterie i wirusy. Strąci
z ziemskiego futra pasożyty i insekty. Wybije w pień cały drobiazg zupełnie
podobnie, jak solidna zima ogranicza przyszłoroczną populację komarów. Ale tym
razem komarami będzie wszystko, co żyje. Będzie ostatnią wieczerzą, na którą
jeden gość się wprosił i pazernie będzie żarł aż nie pożre do cna wszystkiego,
co na ziemskim obrusie kiedykolwiek się pojawiło. Ludzie też są tak łapczywi.
Ale słabsi. Nawet, kiedy wystąpią w zgodnym szeregu i pod sztandarem nadziei
rozpędzą wątpliwości słabych i zagubionych. Kiedy okłamią nieufnych, by
skropili krwią stepy i sawanny.
Uczyłem.
Ostatkiem sił i zgrabiałymi palcami. Oczami, w których mgły lodowej tafli
chciały się zadomowić na stałe. Wargi mi posiwiały, a słowom coraz trudniej
było się przedrzeć przez krtań. Zbyt nieprzychylne powietrze osiadało we mnie
igłami cieńszymi od pajęczej nici. Rozmawiałem z nasionami, z orzechami i
pestkami. Z tym wszystkim, co zalążkiem przyszłości się stać mogło. Uczyłem je
rytmu własnego serca, żeby grzały się w takcie tętnem słabnącym niesionym
wprost ze mnie. Nie jestem altruistą. I nie byłem nim nigdy. Jestem egoistą, bo
każde życie nim jest. Nawet, kiedy się dzieli z drugim, to nie czyni tego
bezpodstawnie. To wymiana. Jedni sprzedają czas, inni umiejętności, jeszcze
inni ciało. Wiedzę, bezpieczeństwo… Każdy ma coś, czego brakuje innym. I każdy
chce czegoś więcej, niż właśnie ma. Sojusze jednodniowe i pakty o nieagresji,
która mogłaby zakończyć się dokuczliwą, skracającą życie blizną.
Kiedy
upadłem po raz pierwszy… Połamały mi się włosy, a kaptur pękł wzdłuż
odsłaniając głowę. Tuliłem w kieszeniach spłoszone nasiona. Ziarno przyszłości.
Szedłem, jak pijany. Do pierwszej szczeliny, gdzie chciałem się ukryć przed
wiatrem. Jak trudno jest płakać bez łez… Mój los był już przesądzony. Dopadł
mnie bezwzględny mróz i nie umknę mu już na pewno. Wygrał. Nie mam gdzie uciec
i znikąd pomocy oczekiwać nie mogę. Mam tylko moje ziarna. Szyszki czarnej
olchy i brzozy, które są wszędzie pierwsze. Najszybciej kolonizują
nieprzychylność natury. Mam sosnowe skrzydełka z drobniuteńkim, czarnym
ziarenkiem, mam…
Mam.
Tylko mnie już nie ma. Mróz chwycił mnie za głowę i skruszył mi oczy. Nie widzę
nic. Upadłem po raz drugi. Bez wzroku, z krwią, którą zatamował mróz. Lepiej i
szybciej niż bandaże. Ślepo robiłem ostatnie kroki szukając osłony. Szukając
azylu. Język mi pękł i nie mogłem już zamknąć ust, bo zamarzły mi zupełnie. Nie
pożegnam się z nasionami. Nie dam ostatniej wskazówki, nie pobłogosławię im.
Może wiedzą? Oby... Wtedy upadłem po raz trzeci. Na kolana tylko, bo dalej
zmarznięte ciało już się nie chciało składać. Strzaskana głowa pochyliła się w
pokorze lennika. Niewolnika. Przegranego. Uśmiech pośmiertny był bardziej
grymasem, przypadkiem, niż wiarą, czy nadzieją. Ale był. Potem…
Mróz
o mnie zapomniał. Byłem już niegroźny, martwy i pokonany. A nasiona w kieszeni
skarżyły się, że moja skóra nie chce dłużej ich grzać. Że słowa otuchy
przestały docierać, że jest coraz zimniej. Zawisłem duchem nad własnym ciałem.
Teraz… Teraz miałem czas. Miałem spokój w sobie i ciepło. I ciekawości pokłady
grubsze niż lodowe jęzory. Pierwsze ocknęło się ziarno osiki. Zbuntowane
niesprawiedliwością, paskudnie-cudownie egocentryczne! Żarło! Mnie i nasiona
przytulone do niego. Piło suchą skórę szyszek i lizało jęzor mrozu.
Przestrzeliło mi serce na wskroś chwytając drobiny krwi zmrożonej. Wiło się pod
kożuchem niedźwiedzim i rosło poza wzrokiem mrozu. Karmiło się mną, klęczącym,
martwym, bezużytecznym. Zapomnianym nawet przez mróz. Sunąłem wraz z jęzorem w
stronę równika. Niespiesznie, bo nie było powodu do pośpiechu. Nie da się uciec
przed nieuniknionym. Mróz jest niezmiernie wyważony i z pośpiechem mu nie po
drodze.
Druga
była sosna, kiedy już poczuła drgnięcie niecierpliwej osiki. Sosna potrafi
skarleć, potrafi skryć się w wężowych splotach, w pęknięciach kory niepozornych
i ssać życie, które trudno nawet podejrzewać. Wiodły skarlałą, tajemną niedojrzałość
pod zmrożoną, niedźwiedzią baranicą, żrąc moje skostniałe ciało. Wydłubując
szpik z kości i ucząc się otoczenia. Nie mogłem na długo wystarczyć. Życie jest
pazerne i chce wciąż więcej. Chce do słońca. Nawet mróz nie powstrzymał te woli i pękła niepokalana dotąd
powierzchnia, spod której wychyliły się dwa łby głodne życia. Słońce zerkało z
ciekawością i na ich szczęście łaskawie. Epizod nieprawdopodobny, ale natura
uwielbia zuchwałych. Daje im szansę. Mizerną i chudą, lecz daje.
Sosna
wbijała się mocnym palem w głąb lodu. Osika rozkładała ramiona szeroko,
szukając pokarmu. Lód zabrał mnóstwo pokarmu. Wystarczająco, żeby życie mogło
je znaleźć i trwać. I trwało. Teraz usiłowało kwitnąć pomimo wszystko. Rozsypać
nasiona… mądrzejsze, bo ono już nie pamiętało życzliwszych czasów. Silniejsze,
bardziej odważne, nie oglądające się na historię. Lód pękł i zatrzymał się.
Ramiona południa i północy zwarły się w uścisku, lecz grzbiet był już tak
odległy, że niemal zapomniany. Pierwsze drzewa sypały wtedy właśnie pierwsze
nasiona. Ze mnie… została wydmuszka. Baranica lakierowana lodem, obejmująca
dwa, zrośnięte ze sobą pnie. Nasiona flirtowały z wiatrem, sunąc ku
przeznaczeniu. Nie spieszyły się. Czekały swojej chwili. Wiatru, słońca i
pokarmu. Trupa przeszłości, który stanie się ich spiżarnią. W lesie mróz nie
będzie tak swawolił. Las to wielka siła. Może powstrzymać. Może nie zauważy, że
mu na grzbiecie rośnie pasożyt? Może wykarmi jakieś życie? Jak ja…
Czyli to jednak prawda. Wszyscy jesteśmy ofiarami ślepego trafu zimy. Każdemu da radę, nawet biedne nasionka, jeśli wcześniej nie otuliły się jak należy, nie poszukały lasu, który ociepli i nakarmi, to nie mają co liczyć na bycie życiem.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam
na pewno są takie, które i mróz przetrwają. nasiona katalpy są umieszczone w strąkach w grubej otulinie włókien przypominających nici. pewnie rzucone w śnieg przetrwają wiele lat. są rośliny, które uwalniają nasiona tylko po pożarze, bo tylko wtedy jest nadzieja, że dla nasion znajdzie się miejsce do wzrostu.
UsuńI bądź tu człowieku dobry dla Natury!
OdpowiedzUsuńnie tylko dobry - nawet smakowity. nie bądź sobkiem - podziel się.
UsuńTeraz się zastanawiam czy to humanitarne, dać się spalić po śmierci? Czy odrobiną popiołu da się wykarmić naturę? A jak zostanę rozsypana nad wodą? To już na pewno na nic się nie przydam. ;)
OdpowiedzUsuńprzydasz się - bakterie też są częścią łańcucha pokarmowego. jakiegoś...
Usuń