Po
chodniku biegał zajączek. Nie taki pluszowy, z ogonkiem-pomponikiem, ale
słoneczny. Biegał i tym nieistniejącym ogonkiem merdał. Przynajmniej tak mi się zdawało.
Patrzyłem nie mogąc oderwać wzroku. Kusił mnie. Zupełnie, jakbym był rybą,
której przed nosem wędkarz zatrzepotał kolorowym frędzlem z ukrytym beznamiętnie
haczykiem. Niepozorny, przeskakiwał pęknięte płyty z wdziękiem i nie zawahał
się ani razu, nawet, kiedy jedna z płytek chybotała się niepewnie, bo połamana.
Ja nie byłem tak zdolny. Biegłem niezgrabnie za nim, sapałem i szurałem butami
o szorstką, nierówną powierzchnię. Wreszcie się zatrzymał i patrzył na mnie
lekko zdziwiony, że mi się chciało gonić go. Jak w piosence… Bez nadziei na
schwytanie.
Ktoś
parsknął śmiechem. Podniosłem wzrok z chodnika i znalazłem właściciela
zajączka. A raczej właścicielkę. Dziewczątko miało włosy spięte jakąś chustą,
żeby nie spadały jej na twarz i nie wysprzątały z niej piegów. Rudych. Cała
była ruda tak naturalnie, że można się było wyłącznie zachwycać. Najwyraźniej
miałem dzień, w którym cieszył mnie każdy drobiazg. Myła okno stojąc na
parapecie boso, w dresie tak niemiłosiernie powyciąganym, że równie dobrze mógł
w nim łazić starszy brat, albo ojciec stanowiący kubaturową multiplikację masy dziewczęcia.
Pomiędzy ledwie zarysowanymi piersiami, na bluzce łasił się jakiś napis, ale
nie dałem rady przeczytać, żeby nie pomyślała o mnie jak o nastolatku, który
jedną myślą świat zaszczyca.
Zasłoniła
ręką usta myśląc, że będę ją beształ za jej śmiech, którym mnie otoczyła i
wyróżniła z anonimowości. Patrzyliśmy wzajemnie jak dwa spragnione siebie wzgórza,
pomiędzy którymi wije się strumień zbyt zimny i kamienisty, żeby miały odwagę go
przekroczyć. Wieczność staliśmy najpierw jedną, a potem kolejną. Jakie to
szczęście, że piegi jej nie wyblakły. Zajączek zaczął się już potwornie nudzić
i nawet uszami strzygł i piszczał, żeby mu patyczek rzucić, gotów stać się
oswojonym wilkiem, żeby tylko go ktoś zagospodarował i nie kazał leżeć odłogiem
trzeciej wieczności.
- Wiesz co? –
rudowłosa postanowiła przerwać monotonię mijających nieskończoności – zrobię
nam herbaty. Usiądziemy na parapecie i odpocznę od harców. Umiesz machać
nogami?
Zaskoczyła
mnie? Nie – ja byłem zaskoczony już od jakiegoś czasu, więc trudno byłoby
nałożyć na siebie takie uczucie po raz kolejny. Chyba nie istnieje stopień
wyższy od słowa „zaskoczony”? Usiadłem milcząc i sprawdzałem, czy umiem machać
nogami. Na parapecie trudno, bo ściana przeszkadza – lepszy byłby trzepak. Za
to trudniej na trzepaku pić herbatę. Dzbanek podzwaniał porcelaną, idąc gdzieś
z czeluści mieszkania zbudowanego na wysokości chodnika, tylko po drugiej
stronie bardzo grubego muru stojącego chyba z przyzwyczajenia, bo innego powodu
nie widziałem. Pewnie wisiały na nim od wewnątrz jakieś spłowiałe obrazki i
fotografie upstrzone muchami do niepojęcia. Może nawet kilim z jelonkiem
pozującym na tle porannego lasu. Od zewnątrz mur ozdobiony był dziurami po
karabinowych kulach i połataną byle jak łachą kleksa po pancerfauście.
Piwniczny smród snuł się i wspinał po wilgotnych fugach, ale zanim mnie za
kolana złapał wróciło dziewczę i samą swoją obecnością wygnało bestię znów w piekło
piwnic.
- Ja wiem, że nie
jesteś głodny, ale skoro już się z ciebie śmiałam, to chyba kawałek ciasta z
rabarbarem zjesz? A jeśli nie z rabarbarem, to ze mną. Chcesz? Mogę wydłubać
palcami, jeśli nie lubisz. Tu możesz kruszyć, wysypiemy później na zewnątrz i
wróble będą miały swój mały raj. Często patrzysz, jak wróble jedzą ciasto?
Wczoraj jadły mi z talerzyka…
Język
raz w ruch wprawiony chyba nie zamierzał się zatrzymać ani na chwilę. Siadła na
parapecie trącając okno ku radości zajączka, a bose stopy z braku miejsca
wciskała pode mnie. Zajączek natychmiast pobiegł gdzieś dalej, na drugą stronę
ulicy i cud, że nie przejechał go samochód dostawczy parkujący przy zieleniaku.
Herbata była owocowa. Wieloowocowa i jej zawartość miała niewiele wspólnego z
suszonymi liśćmi krzewu herbacianego. Za to pachniała goździkiem i cynamonem,
jakieś kwiatki usiłowały w niej żyć i rozwijać się z pąków, pomarańcze oparzone
wrzątkiem starały się dogonić barwą kolor jej piegów. Daremny trud. Tego
naśladować nie można. Można tylko podziwiać. Mój zachwyt wciąż miał otwarte
usta, choć to niezbyt grzeczne i mogłem much nałapać przez własne gapiostwo, a
nie talenty.
- Wiesz? Jak będę
duża, to zostanę czarownicą. Tak jak babcia. Mama trochę krzyczy na mnie, ale
mamy zawsze tak krzyczą, kiedy dzieci chcą skosztować trudniejszych ścieżek.
Nie boję się wcale. Mogłabym się nawet z tobą ożenić… - usiłowała schwytać to
słowo rękami, ale już wyleciało z niej i zawstydziła się, aż piegi nabrały
intensywności.
Od
niechcenia robiła wszystko, żebym nie mógł pożegnać się ze zdumieniem i chociaż
się uśmiechnąć. Jej bezpośredniość rozbrajała mnie po samo dno duszy.
- Ja jestem już
duża i wiem - nie mówi się ożenić, tylko wyjść za mąż, ale to wszystko jedno,
chyba, że mama słyszy. Ona nie lubi, kiedy tak mówię. A ty musisz poczekać.
Niedługo. Jakieś trzydzieści lat, bo czarownice nie powinny za szybko się
żenić, żeby nie wyjść na pochopne i rozgorączkowane. Czarownice muszą mieć
szacunek. I nie powinny się żenić, zanim znajdą pierwszy srebrny włos
świętojańską nocą. Ale ja będę go mieć szybko. Jak babcia. Ona też się ożeniła
i dlatego jest mamusia, wiesz?
Sięgnąłem
po herbatę w porcelanowej filiżance tak delikatnej, że niemal przeźroczystej.
Zdumienie postanowiło zameldować się we mnie na pobyt stały wraz z rodziną i
czyniło pierwsze przymiarki do kredytu hipotecznego. Herbata mu nie
przeszkadzała, a mi poparzyła język. Ugryzłem ciasto z kruszonką i z
wydłubanymi przed chwilą kawałkami rabarbaru. Czy ja lubię rabarbar? Nie
wiedziałem, a w tym „moim” kawałku nie było już ani jednego. Chciałem
sprawdzić, ale się wstydziłem odrobinkę, jednak ciekawość przeważyła. Sięgnąłem
paluchami do jej talerzyka i wydłubałem jeden. Szybko wsadziłem w usta, żebym
się nie rozmyślił. Westchnąłem. Lubię rabarbar. I herbatę, w której jednego
liścia herbacianego nie ma. Niesamowite odkrycie!
Dziewczę
zignorowało moje wysiłki i udawało, że nie widzi, jak dłubię w jej kawałku
ciasta. Wpychało paluszki stóp pode mnie i sprawiało jej to jakąś niepojętą
frajdę. Okiennica skrzypiała, kiedy się tak wierciła, a zajączek oszalał ze
szczęścia. Skakał ludziom po oknach, wskakiwał na plecy, na kolana, zabierał
się na krótką przejażdżkę motorem, albo sprawdzał jakie zakupy zrobiła
siwiuteńka pani wędrująca z laseczką bardzo powoli. Kiedy dziewczę mocniej
oparło się o szybę ta znieruchomiała. Ciepło rozlało moi się po kolanach. Nie.
Nie wylałem herbaty. Zajączek przycupnął mi na kolanach i najwyraźniej
zamierzał pójść spać. Nie ruszałem się, żeby go nie spłoszyć, ale dziewczę
uśmiechnęło się do mnie tajemniczo:
- Możesz go
pogłaskać. Jest twój. Babcia mówiła mi, że ożenię się z kimś, kto potrafi
pogłaskać zajączka. Spróbuj. Bardzo jestem ciekawa, czy ci się uda. A potem, to
już tylko trzeba będzie poczekać. Umiesz czekać? Na mnie?
Oko czekanie to trudna sprawa, ale można czekać i zaaaczekać
OdpowiedzUsuńTak jak żyć i życia nie przeżyć
To jak z tym Twoim czekaniem? ??
ja nerwus jestem, choć może tego nie widać. a słowo "czekam" to obelga. trudno spotkać gorsze.
UsuńDlaczego?
UsuńW czekaniu jest jakąś nieuzasadniona
przyjemność z zachwytu o którym nie masz pojęcia.
W pędzie gubi się czas na głupoty a głupoty dają sporo satysfakcji
może kiedyś dostrzegę tę wartość. na razie czekanie jest czynnością, która ma bardzo negatywny wydźwięk dla mnie. to nawet nie jest czynność, ale jej zaprzeczenie.
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"Z chmurki na chmurkę zajączek skacze.
Tu zrobi dziurkę tam zrobi szlaczek."
Jak to mawia się w dziecięcej rymowance, ale zawsze warto próbować, choć pogłaskanie wydaje się trudniejsze od czekania:)
Pozdrawiam:)
nie znałem. albo zapomniałem.
Usuńto smutne, bo dzieckiem być jest miło.
Poczekasz!
OdpowiedzUsuńczekanie może być łatwiejsze od szukania.
UsuńW tym rzecz!
OdpowiedzUsuń