wtorek, 22 stycznia 2019

Bajka o dorastaniu czarownic.


Po chodniku biegał zajączek. Nie taki pluszowy, z ogonkiem-pomponikiem, ale słoneczny. Biegał i tym nieistniejącym ogonkiem merdał. Przynajmniej tak mi się zdawało. Patrzyłem nie mogąc oderwać wzroku. Kusił mnie. Zupełnie, jakbym był rybą, której przed nosem wędkarz zatrzepotał kolorowym frędzlem z ukrytym beznamiętnie haczykiem. Niepozorny, przeskakiwał pęknięte płyty z wdziękiem i nie zawahał się ani razu, nawet, kiedy jedna z płytek chybotała się niepewnie, bo połamana. Ja nie byłem tak zdolny. Biegłem niezgrabnie za nim, sapałem i szurałem butami o szorstką, nierówną powierzchnię. Wreszcie się zatrzymał i patrzył na mnie lekko zdziwiony, że mi się chciało gonić go. Jak w piosence… Bez nadziei na schwytanie.

Ktoś parsknął śmiechem. Podniosłem wzrok z chodnika i znalazłem właściciela zajączka. A raczej właścicielkę. Dziewczątko miało włosy spięte jakąś chustą, żeby nie spadały jej na twarz i nie wysprzątały z niej piegów. Rudych. Cała była ruda tak naturalnie, że można się było wyłącznie zachwycać. Najwyraźniej miałem dzień, w którym cieszył mnie każdy drobiazg. Myła okno stojąc na parapecie boso, w dresie tak niemiłosiernie powyciąganym, że równie dobrze mógł w nim łazić starszy brat, albo ojciec stanowiący kubaturową multiplikację masy dziewczęcia. Pomiędzy ledwie zarysowanymi piersiami, na bluzce łasił się jakiś napis, ale nie dałem rady przeczytać, żeby nie pomyślała o mnie jak o nastolatku, który jedną myślą świat zaszczyca.

Zasłoniła ręką usta myśląc, że będę ją beształ za jej śmiech, którym mnie otoczyła i wyróżniła z anonimowości. Patrzyliśmy wzajemnie jak dwa spragnione siebie wzgórza, pomiędzy którymi wije się strumień zbyt zimny i kamienisty, żeby miały odwagę go przekroczyć. Wieczność staliśmy najpierw jedną, a potem kolejną. Jakie to szczęście, że piegi jej nie wyblakły. Zajączek zaczął się już potwornie nudzić i nawet uszami strzygł i piszczał, żeby mu patyczek rzucić, gotów stać się oswojonym wilkiem, żeby tylko go ktoś zagospodarował i nie kazał leżeć odłogiem trzeciej wieczności.

- Wiesz co? – rudowłosa postanowiła przerwać monotonię mijających nieskończoności – zrobię nam herbaty. Usiądziemy na parapecie i odpocznę od harców. Umiesz machać nogami?

Zaskoczyła mnie? Nie – ja byłem zaskoczony już od jakiegoś czasu, więc trudno byłoby nałożyć na siebie takie uczucie po raz kolejny. Chyba nie istnieje stopień wyższy od słowa „zaskoczony”? Usiadłem milcząc i sprawdzałem, czy umiem machać nogami. Na parapecie trudno, bo ściana przeszkadza – lepszy byłby trzepak. Za to trudniej na trzepaku pić herbatę. Dzbanek podzwaniał porcelaną, idąc gdzieś z czeluści mieszkania zbudowanego na wysokości chodnika, tylko po drugiej stronie bardzo grubego muru stojącego chyba z przyzwyczajenia, bo innego powodu nie widziałem. Pewnie wisiały na nim od wewnątrz jakieś spłowiałe obrazki i fotografie upstrzone muchami do niepojęcia. Może nawet kilim z jelonkiem pozującym na tle porannego lasu. Od zewnątrz mur ozdobiony był dziurami po karabinowych kulach i połataną byle jak łachą kleksa po pancerfauście. Piwniczny smród snuł się i wspinał po wilgotnych fugach, ale zanim mnie za kolana złapał wróciło dziewczę i samą swoją obecnością wygnało bestię znów w piekło piwnic.

- Ja wiem, że nie jesteś głodny, ale skoro już się z ciebie śmiałam, to chyba kawałek ciasta z rabarbarem zjesz? A jeśli nie z rabarbarem, to ze mną. Chcesz? Mogę wydłubać palcami, jeśli nie lubisz. Tu możesz kruszyć, wysypiemy później na zewnątrz i wróble będą miały swój mały raj. Często patrzysz, jak wróble jedzą ciasto? Wczoraj jadły mi z talerzyka…

Język raz w ruch wprawiony chyba nie zamierzał się zatrzymać ani na chwilę. Siadła na parapecie trącając okno ku radości zajączka, a bose stopy z braku miejsca wciskała pode mnie. Zajączek natychmiast pobiegł gdzieś dalej, na drugą stronę ulicy i cud, że nie przejechał go samochód dostawczy parkujący przy zieleniaku. Herbata była owocowa. Wieloowocowa i jej zawartość miała niewiele wspólnego z suszonymi liśćmi krzewu herbacianego. Za to pachniała goździkiem i cynamonem, jakieś kwiatki usiłowały w niej żyć i rozwijać się z pąków, pomarańcze oparzone wrzątkiem starały się dogonić barwą kolor jej piegów. Daremny trud. Tego naśladować nie można. Można tylko podziwiać. Mój zachwyt wciąż miał otwarte usta, choć to niezbyt grzeczne i mogłem much nałapać przez własne gapiostwo, a nie talenty.

- Wiesz? Jak będę duża, to zostanę czarownicą. Tak jak babcia. Mama trochę krzyczy na mnie, ale mamy zawsze tak krzyczą, kiedy dzieci chcą skosztować trudniejszych ścieżek. Nie boję się wcale. Mogłabym się nawet z tobą ożenić… - usiłowała schwytać to słowo rękami, ale już wyleciało z niej i zawstydziła się, aż piegi nabrały intensywności.

Od niechcenia robiła wszystko, żebym nie mógł pożegnać się ze zdumieniem i chociaż się uśmiechnąć. Jej bezpośredniość rozbrajała mnie po samo dno duszy.

- Ja jestem już duża i wiem - nie mówi się ożenić, tylko wyjść za mąż, ale to wszystko jedno, chyba, że mama słyszy. Ona nie lubi, kiedy tak mówię. A ty musisz poczekać. Niedługo. Jakieś trzydzieści lat, bo czarownice nie powinny za szybko się żenić, żeby nie wyjść na pochopne i rozgorączkowane. Czarownice muszą mieć szacunek. I nie powinny się żenić, zanim znajdą pierwszy srebrny włos świętojańską nocą. Ale ja będę go mieć szybko. Jak babcia. Ona też się ożeniła i dlatego jest mamusia, wiesz?

Sięgnąłem po herbatę w porcelanowej filiżance tak delikatnej, że niemal przeźroczystej. Zdumienie postanowiło zameldować się we mnie na pobyt stały wraz z rodziną i czyniło pierwsze przymiarki do kredytu hipotecznego. Herbata mu nie przeszkadzała, a mi poparzyła język. Ugryzłem ciasto z kruszonką i z wydłubanymi przed chwilą kawałkami rabarbaru. Czy ja lubię rabarbar? Nie wiedziałem, a w tym „moim” kawałku nie było już ani jednego. Chciałem sprawdzić, ale się wstydziłem odrobinkę, jednak ciekawość przeważyła. Sięgnąłem paluchami do jej talerzyka i wydłubałem jeden. Szybko wsadziłem w usta, żebym się nie rozmyślił. Westchnąłem. Lubię rabarbar. I herbatę, w której jednego liścia herbacianego nie ma. Niesamowite odkrycie!

Dziewczę zignorowało moje wysiłki i udawało, że nie widzi, jak dłubię w jej kawałku ciasta. Wpychało paluszki stóp pode mnie i sprawiało jej to jakąś niepojętą frajdę. Okiennica skrzypiała, kiedy się tak wierciła, a zajączek oszalał ze szczęścia. Skakał ludziom po oknach, wskakiwał na plecy, na kolana, zabierał się na krótką przejażdżkę motorem, albo sprawdzał jakie zakupy zrobiła siwiuteńka pani wędrująca z laseczką bardzo powoli. Kiedy dziewczę mocniej oparło się o szybę ta znieruchomiała. Ciepło rozlało moi się po kolanach. Nie. Nie wylałem herbaty. Zajączek przycupnął mi na kolanach i najwyraźniej zamierzał pójść spać. Nie ruszałem się, żeby go nie spłoszyć, ale dziewczę uśmiechnęło się do mnie tajemniczo:

- Możesz go pogłaskać. Jest twój. Babcia mówiła mi, że ożenię się z kimś, kto potrafi pogłaskać zajączka. Spróbuj. Bardzo jestem ciekawa, czy ci się uda. A potem, to już tylko trzeba będzie poczekać. Umiesz czekać? Na mnie?

9 komentarzy:

  1. Oko czekanie to trudna sprawa, ale można czekać i zaaaczekać
    Tak jak żyć i życia nie przeżyć
    To jak z tym Twoim czekaniem? ??

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja nerwus jestem, choć może tego nie widać. a słowo "czekam" to obelga. trudno spotkać gorsze.

      Usuń
    2. Dlaczego?
      W czekaniu jest jakąś nieuzasadniona
      przyjemność z zachwytu o którym nie masz pojęcia.

      W pędzie gubi się czas na głupoty a głupoty dają sporo satysfakcji

      Usuń
    3. może kiedyś dostrzegę tę wartość. na razie czekanie jest czynnością, która ma bardzo negatywny wydźwięk dla mnie. to nawet nie jest czynność, ale jej zaprzeczenie.

      Usuń
  2. Witaj, Oko.

    "Z chmurki na chmurkę zajączek skacze.
    Tu zrobi dziurkę tam zrobi szlaczek."

    Jak to mawia się w dziecięcej rymowance, ale zawsze warto próbować, choć pogłaskanie wydaje się trudniejsze od czekania:)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie znałem. albo zapomniałem.
      to smutne, bo dzieckiem być jest miło.

      Usuń