środa, 7 kwietnia 2021

Dzieło życia.

 

Obrazu zapragnęłaś. Takiego, na którym gotowa byłaś zakwitnąć nieśmiertelnością, jak Chrystus podczas ostatniej wieczerzy, jak Mona Lisa przeniesiona na płótno talentem mistrza Leonarda z rodu Vincich…

 

Talentu we mnie było niewiele, choć zapału braknąć nie mogło, gdyś stawała, nagością przyćmiewając urodę świata. Słońce natychmiast zwęszało kobiecość uległą, gotową do poświęceń i bezwstydnie zlizywało zniecierpliwienie z ciała wystawionego na ostrze pędzla, którego czubek dyskretnie lizałem, jakby był kroplą ambrozji utoczoną z dziewiczego źródła, z którego nikt dotąd nie pił.

 

Malowałem w uniesieniu, jakie dane jest raz w życiu, w noc poślubną tym, którzy minęli zasieki obowiązków i koligacji, a zapałali uczuciem szczerym, gubiącym po drodze konwenanse i nauki filozofów. Tło… Miałaś tak wiele marzeń, że wciąż trzeba było je zmieniać, by pasowało barwą do nastroju, a ja chciałem wreszcie przyszpilić twoją urodę do płótna, nie pozwolić, by skóra minęła się z tym ziarenkiem w klepsydrze, które wciąż ma nadzieję, choć już spadło, a za nim posypał się tumult zniechęcenia i rozczarowania.

 

Śmiałaś się, wkładając między zęby koniuszek małego palca i patrzyłaś pośród trzepotu rzęs na mnie. Podskakiwałaś z niecierpliwości, że taki ze mnie głuptas, że boję się jutra, które dzisiaj zwiastuje i ma być lepszym, piękniejszym i bardziej przychylnym. Obiecywałaś mi ciepło jakiego dziś zabrakło i światło obejmujące twoje biodra tak, jak nikt pośród żywych go nie obejmie, a ja z zazdrości zaciskałem pieści, aż pędzel skowyczał z bólu.

 

Nie umiałem gniewać się na ciebie, kiedy tak stałaś, odbierając słońcu pierwszeństwo. Byłaś piękna. Byłaś moja, chociaż na odległość siedmiu pędzli od wyciągniętej dłoni stałaś, żebym był w stanie dostrzec w porę, jak marzną ci stopy, a włosy mierzwi zaduch niewietrzonej przestrzeni, zanim się zaziębisz, nim choć kontur obejmę kreską.

 

Raz i kolejny zatraciłem się w zachwycie, a słońce zeszło poniżej minimum. Ty przychodziłaś się przytulić na pożegnanie, żebym podzielił się resztkami ciepła, żeby twoje piersi zasnęły wreszcie, a skóra rozluźniła się z zarostu gęsiej kaszy. Chciałem być własną koszulą, by tulić ciebie bardziej, dzielić, oddać, ogrzać najdrobniejszy włosek drżący między pępkiem, a tajemnicą stworzenia… Wkładałaś mi palec w usta i kazałaś milczeć, a potem… Nie… Nie opowiem, bo kiedy wychodziłaś grzechem Onana karciłem ciało niegodne i szlochałem, że noc tak długa, a może jutro zapomnisz mnie całkiem, więc moje niespełnienie zgorzknieje, ulotni się, zardzewieje bez spełnienia

 

A ty przychodziłaś, wciąż oblizując palce ze snu i resztek śniadania. Żadna Lolita nie była tak wyzywająca i niewinna jednocześnie, jak ty, kiedy patrzyłaś spod oka i pytałaś mnie, czy nie znudziłaś mi się przez noc, czy wciąż chcę cię malować, a mi z ręki wypadała szklanka pełna wrzącej kawy i błotem osadzała się na spodniach, aż chciałem kląć, gdy ty klaskałaś w dłonie. Lubiłaś, kiedy traciłem zmysły. Dla ciebie, przez ciebie, przy tobie… Uwielbiałaś i gdyby uroda mogła mieć stopień wyższy, osiągnęłabyś go bez wahania, po pierwszym moim natchnieniu.

 

Wreszcie rozbierałaś się niespiesznie, a ja szeptałem, że nie wierzę, bo cud, bo niewinność ma w sobie inne niuanse, a ty głaskałaś moje policzki, których znów nie zdążyłem ogolić z nocnej bezsenności… Pożerałem cię wzrokiem głodomora, który nie jadł od tak dawna, ze na samo słowo chleb potrafi oślinić się tak, że łykać nie nadąży. Gdybym był nastolatkiem – wytłumaczyłbym sobie, ale przecież więcej zgubiłem już włosów, niż śmiałoby na mnie wyrosnąć. A ty wciąż się śmiałaś i wsuwałaś kraniec palca w kącik ust – wiedziałaś! Od zawsze wiedziałaś, że zanim ząbki chwycą palec będę stracony dla świata

 

- No! Maluj wreszcie! – Tupałaś bosą nóżką w niezbyt czystą podłogę, a mi na twarz występowały róże, jakbym to ja był dziewicą…

 

A potem pędzel i słońce omiatające wszystkie kąty i twoje ciało nieruchome, pokorne, uległe póki farbami odzwierciedlałem łuk bioder, ciepło dołka nad obojczykiem, nim w wężowisku płci zalęgły się sploty niepojęte, na dnie których zamieszkała wrząca wieczność.

 

Znów wieczór i znów noc samotna, pełna jątrzących się samospełnień i bezsenności, aż po świt, kiedy szklanką wody płukałem gardło zdarte od słów niewypowiedzianych i czekałem jak żebrak pod kościołem na łaskę przechodnia.

 

Przychodziłaś wiedziona instynktem, jak sumienny strażnik do więźnia, którego mają powiesić za kilka dni, gdy upłynie czas błogosławiony ustawami. Przychodziłaś odwlekałaś własną nagość wciąż dalej i dalej. Złapałem się na myśli, że teraz rozbierasz się o trzy pacierze dłużej, niż w zeszłym tygodniu, a ty ciągle się śmiałaś, żem taki nierozumny.

 

Aż przyszedł dzień, kiedy nie umiałem udawać dłużej, że obraz nie gotowy i tylko pragnieniem nagości przedłużam proces. Przyszłaś, jak zwykle pogodna i odtańczyłaś dla mnie taniec godowy, by stanąć na paluszkach pośród porzuconych ubrań. Płakałem. Żaden obraz nie będzie tak piękny, jak ty, ale nic więcej nie mogłem już zrobić. Patrzyłem bez tchu na twoje tańczące ciało, ale musiałem obrócić obraz frontem ku tobie. Kłamać się nie godziło.

 

Kiedy popatrzyłaś… Śmiech zamarł w tobie, jakbyś go wessała w głąb siebie. Bez świadomości zaczęłaś dotykać piersi i bioder, trójkąta, pod którym drzemały niespełnienia. Krzyknęłaś w końcu tak, jakbyś chciała stłuc szyby we wszystkich oknach, a po udach spłynęła jasnoczerwona smużka krwi… Właśnie stałaś się kobietą. Sama sobie. Patrzyłem jak urzeczony, a leniwe krople krwi pisały na podłodze modlitwy dziękczynne i skargi w nieznanych mi językach. Nie byłem już do niczego potrzebny. Zmęczony niepojęcie, pozwoliłem kolanom ugiąć się. A potem upadłem na podłogę ostatkiem świadomości patrząc, jak nitka czerwona dąży ku mnie naśladując nić Ariadny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz