czwartek, 1 kwietnia 2021

Uroczysko.

 

Pomost, pociągnięty daleko w noc minął fiolety i jarzące gorączką borda. Szedł po wodzie z wytrwałością Mesjasza i niknął dopiero tam, gdzie wzrok już nie sięgał wcale. Kto wie, czy nie oplatał widnokręgu, czy nie był wykałaczką, na którą nadziana została oliwka Ziemi. Niebo pochmurniało na widok tej niezwykłej zuchwałości i pchnęło nienawistne spojrzenie ku śmiałkowi. Patrzyłem zachłannie, bo pomost zdawał się być ruiną. Zbrukaną czasem ideą, a nie czymś, na co mógłbym nadepnąć bez lęku.

 

Ale on przecież szedł odważnie w toń. W dwie tonie! Istniał, kusił, obiecywał, mimo spłowiałych od wiekowej nienawiści spojrzeń słońca, zmurszał, wilgotniejąc pod oddechem wody i mgieł odpoczywających beztrosko na deskach, zanim poszły precz. Drewno łuszczyło się, obierało niczym cebula, dzieląc się na słoje zapomnianych dawno przyrostów, gdzieniegdzie okaleczone wyznaniami gówniarzy, którym się zdawało, że wyryte scyzorykiem oświadczenie będzie wystarczające, by powieść dziewczę na tę jedyną polanę, na którą wszyscy wiodą swoje wybranki, gdy tylko one uwierzą w niezłomność uczucia. Raz tylko wiodą, bo potem wzajemna pazerność i żal chwil, by iść, skoro można od razu przysiąść się i podzielić euforią. Zaspokoić głód na kamieniu, pod lasem, albo wręcz na kanapie samochodu.

 

Wymyśliłem góry, daleko hen, poza wzrokiem, bo góry uwielbiają skrywać tajemnice i są tak niewzruszone. W takich górach może się ukrywać dowolny skarb i żaden okupant go nie znajdzie, jeśli nie zostanie namaszczony wzajemnością. Woda? Ona jest jeszcze chłodniejsza i mniej przyjazna, jeśli obojętność gór można nazwać nieśmiałą przychylnością. W wodzie gotowe zniknąć na wieki wieków grzechy zbyt rozpasane, żeby je oglądał ktokolwiek. Pomost przemykał ponad nimi, nadgryzany zębem co zuchwalszych tajemnic, ale parł w stronę gór. Przynajmniej ja w to wierzyłem. I gdybym był Bogiem, choć sam nie wiem, jak daleko mi do aspiracji, topiłbym to, co wolałbym ukryć przed wzrokiem pytających.

 

Oczy były już do niczego nieprzydatne, bo niebo stężało w nowiu i czerń granatowa z wysiłku opasywała horyzont i zapewne aż do świtu nie pozwoli nikomu na tęczowe objawienia. Pozwoliłem powiekom na bezwładność i szedłem, słuchając skrzypienia desek. Wiosła w dulkach mogłyby podobnie skrzypieć, gdybym był wioślarzem, gdybym łodzią po dziadkach płynął ku ostrowom zapomnianym przez kartografów i pełnych przybrzeżnych oczeretów. Drewno, jeśli mu pozwolić na swobodę i nie kląć, że hałasuje – gada przepięknie. Jak mędrzec, ochrypły od powtarzania wieczornych gawęd przy ogniu, jak bajka mająca uśpić dziecko, jak naiwna kołysanka śpiewana z czułością oseskowi przez matkę.

 

Szedłem, a niepewność we mnie gasła z każdym udanym krokiem, który nie kończył się tonią zbyt głęboką dla moich płuc. Pociemniałe, wiekowe drewno snuło pocieszające pieśni, aż uwierzyłem, że każdy krok, choćby najbardziej zuchwały – musi się udać. Szedłem i rosłem, choć, gdyby kto z brzegu patrzył, pewnie byłbym już karłem, domniemaniem, fatamorganą. MUSIAŁEM iść! To już nie był kaprys, lecz konieczność. Jak mądrym musiał być ten, kto przedwiecznie powiedział:

 

- Navigare necesse est!

 

Miałem wrażenie, że stworzył mnie i tę chwilę. Pomost, noc i zamknięte oczy, które niczemu służyć nie mogły, wobec aroganckiej nieobecności ciał niebieskich. Płynąłem ku przeznaczeniu, wiedziony tylko imperatywem, który siadał szadzią na skórze i powodował, że ta marszczyła się od wilgoci. Kroki gasły, jak gaśnie życie w ostatnich jego minutach. Nie wiedziałem gdzie jestem, ani jak daleko mam do celu. Czułem, że muszę odpocząć. Chwilę. Wieczność. Dowolny interwał podyktowany wskazówką zegara, okruchem klepsydry, czy drgnięciem kwarcu. Musiałem, więc usiadłem, a plecy zapragnęły posłuchać pieśni, jaką pomost nadal śpiewał. Położyłem się. Mięśnie tajały, leniwiły się, układały na spaczonych deskach pogryzionych przez czas tak mocno, że zapomniały już idee płaszczyzn.

 

- Jak trudno zamknąć zamknięte wcześniej oczy – pomyślałem i bezwzroczem penetrowałem wszystko, co nade mną. Otworzyłem się na kosmos, na nieskończoność, na chwilę, która w końcu zacznie znaczyć. Jeśli tylko nadejdzie. Poczułem jeszcze, jak nerki nadgryza mi wilgoć sącząca się chyba z dna tajemnic, jak z ramion spija mi ciepło, którego obecność nie była dla mnie oczywista. Sztuką jest zamknąć zamknięte oczy, ale udało się. Chciałem odwdzięczyć się drewnu za opowieści, więc chrapnąłem. Raz, na początek. A kiedy woda poniosła echo odbite od lasu, który skromnie przycupnął poza zmysłami – odważyłem się na więcej.

 

- Nie pytaj proszę, co opowiadałem, bo świadomość mnie opuściła. Nie pytaj, bo nie wiem, jednak musiałem pozwolić sobie na szczerość, bo przecież prywatnej podświadomości nie okłamię, a słowa płynęły z takiej głębi, jakiej nie znałem w sobie wcześniej. Być może zachwyciłem wodę, która widziała już większe od moich wyznań i tłumi je okrywając się ledwie zmarszczką.

 

Zasnąłem, głaskany tchnieniem wiatru, otulony obietnicą, że dzień wstać musi, by sprawy nabrały znaczenia. I nie pytałem, czy spał będę chwilę ledwie, czy siedem wieków minie, nim zacznę się przeciągać. Pomost przyjaźnie skrzypiał swoje nieskończoności i łagodził nawet charakter nadpływających upiorów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz