czwartek, 8 kwietnia 2021

Pastwiska niebieskie.

 

Nagie kobiety, niczym dżdżownice, albo larwy much plujek wgryzały mu się w uszy. Cierpiał, jednocześnie chłonąc rozkosz. Uczucie dualne, nieciągłe, sięgające antagonistycznych diapazonów zjadało go, pozostawiając na twarzy cień łez i ekstazy. Zupełnie tak, jakby kochanek w zapamiętaniu zbyt mocno ssał pestkę kobiecego sezamu, otwartego nawet na ekstremalne doznania. Płacz utopiony w nieskończoności. Klaps położony na żywym orgazmie.

 

Zamierzał krzyczeć, bo czym jest niema miłość wobec pełnej ekspresji? Zamierzał, jednak usta opanowała chmara ciem, zbyt małych, by je palcami zdusić i zbyt liczna, by zdmuchnąć bezpowrotnie. Oszołomione zapachem podnieconego mężczyzny lgnęły ku kubkom smakowym, a każda chciała innego menu. I każda znalazła, choć niektóre musiały sięgnąć trzewi, albo szukać poczynając od przeciwległego końca układu pokarmowego.

 

Widziałem drżenie ciała, chciałem pomóc, ale powstrzymał mnie nieprzytomnym wzrokiem, pogrążony w konwulsji:

 

- Nie! Nie waż się zakłócić!

 

Był zdeklarowanym hetero i zapieczonym heretykiem, a do tego cholerykiem, który źle reagował na niechcianą czułość. Stałem z boku, bo na nic więcej mi nie pozwolił, a i ja nie widziałem nic pięknego w ciele męskim, dalekim od ideału kobiecości. Przyjaźń spętała mnie cumą do polera i odejść nie byłem wstanie, tak samo, jak nie byłem w stanie pomóc mu, czy przeszkodzić. Mogłem tylko być, jak bywa ksiądz, przy ostatniej posłudze.

 

Nie uczyłem się dostrzegać piękna w cudzej alkowie, a teraz… muchy, ćmy, larwy i każden drobiazg, który z głodu zwęszył okazję mijał mnie szerokim łukiem, gdyż ja wciąż mogłem odwdzięczyć się ciosem na miarę trzęsienia ziemi, więc omijały mnie mrówki i skolopendry, pluskwy i pajęczaki. Biegły upojone narkotykiem śmierci ku ciału podrygującemu już bardziej od ciała epileptyka w ataku padaczki.


Sępy patrzyły z wysoka, jednak moja obecność zniechęcała je do lądowania. Szakale i hieny – sam nie potrafiłem rozpoznać ani gatunku, ani kontynentu… czekały aż stracę czujność. Bały się, bo ranne zwierzę zostanie pożarte przez to samo stado, które ze zdrowym gotowe jest podzielić się łupem.

 

Umierał, chyba świadomości mu już brakowało, kiedy  nieznane mi z nazwy robaki, przez odbyt usiłowały wtórnie zjeść ostatni posiłek skazańca. Pozwalały sobie na brawurę wyprawy w głąb jelita, byle dostać się do ciepłej pulpy strawionego obiadu. Do nerek wilgotnych od niechcianej, zanieczyszczonej wody. Było mi go żal, gdy czarne ptaki usiadły mu na policzkach i wydłubały niewidzące oczy, połykając je w całości, zanim krwią obarczyły żaboty padlinożerców.

 

Kiedy kości zaczęły pękać pod ciosami szukających szpiku psimi szczękami – zabrakło mi łez. Uciekłem na drzewo. Wysoko, poza zasięg apetytu. Pod drzewem szumiał zgiełk i rwetes. Aż przyszła noc i śpiące, pełne połkniętego mięsa brzuchy zaczęły fermentować tak, że księżyc nakrył się chmurą. Siedziałem, a pośladki miałem już pocięte mrówkami, cierniami zaburzonego obiegu krwi. Bałem się, że w paraliżu spadnę między różowe jęzory, które potrafią zjeść na zapas, wiedząc, że potem przyjdzie głód i dostatek jest manna z nieba, jakiej zmarnować nie wolno. Kurczowo przytulałem gałąź, mocniej niż pierwszą w życiu kobietę, która odważyła się na intymność ze mną. Noc trwała ze trzy nieskończoności, nim słońce zaczęło kąsać krawędzie widnokręgu i stała się jasność

 

Wilgotne, czarne nosy węszyły resztki krwi i zlizywały ją z traw i kamieni, ja oddychałem półgębkiem i nie śmiałem nawet kichnąć. Nogi zardzewiałe od bezruchu ważyły po dwie tony każda – cud, ze gałąź je uniosła. Syci padlinożercy ruszyć się nie zamierzali, póki brzuchy pełne świeżego ( o dziwo!) mięsa. Baraszkowali pod drzewem, a ja traciłem nadzieję, że znów rusza na łowy.

 

Po trzech dniach któryś podniósł nos do góry i wykrył strużkę moczu, a po niej zlokalizował i mnie. Zawył z zachwytu, a ja posikałem się tym, czego w sobie nie miałem. Okradziony z niewidzialności poczułem się nagi, czułem te pożółkłe zęby weteranów stepu na brzuchu i na łydkach. Kiedy sięgnęły gardła – zaskowyczałem, aż stado pode mną zerwało się w popłochu. A potem wyło już pieśń wojenną i czekało na łup, który lada chwila spadnie z gałęzi. Stado było syte, a ja głodny. Oni mieli czas, ja – ledwie dogorywającą nadzieję. Jadłem gorzkie liście, przytulałem cię do szorstkiej kory, a stado mościło się pode mną w miękkiej trawie.

 

Na szósty dzień postu zakrapianego gorzkimi liśćmi straciłem przytomność. Kurczowo uczepiony gałęzi zamarłem na wiele godzin. Sen, ten prawdziwy, przyszedł dopiero potem. Ręce zmiękły, oddech się uspokoił. We śnie przyszła do mnie… Chciałem ją objąć, przytulić, ale wymykała się z beztroskim śmiechem, jakby bawiła się ze mną w chowanego. Wodziłem dłońmi, oczami, węchem za nią, a ona wciąż nieuchwytna.

 

Wreszcie udało się. Miałem w obu rekach jej włosy…

 

Twarde. Krótkie i śmierdzące z braku higieny. Zawyła z bólu – chyba zbyt mocno przyciągnąłem je do nosa. A chwilę później echo rozwściekło się i odpowiedziało zbiorowym zewem, płaczem, a ja wciąż z nosem we włosach szukałem piękna i delikatności.

 

Cios. Kły zatopiły się w łydce, w biodrze i ramieniu. Inne szarpały już miękkość podbrzusza. Zdławiłem szyję pod umiłowanymi włosami, aż skomlenie umarło – ledwie okamgnienie przede mną. Bo ja… bo one… bo my…

 

Nie było żadnego my – spadłem z drzewa i nim gnijące kły wyszarpały ze mnie życie zdążyłem ledwie jedno pociągnąć za sobą.

 

Teraz – stado jest syte, a ja?

 

Idę beztrosko gwiżdżąc, a mój wilk, moja ofiara, mój łup wojenny przyjaźnie merda ogonem, że pora na podwieczorek…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz