Meduzy
ławicą ciągnęły w stronę zachodu słońca. Może dlatego, że zdawał się być
bardziej krwisty od poranka i gwarantował ucztę pełną tłuściutkich kalorii?
Chmury zbaraniały całkiem i kłębiły się nieufnie, na wszelki wypadek trzymając
się na uboczu. Co bardziej strachliwe – przeskoczyły opłotki widnokręgu i pasły
się teraz w dziczejącym sadzie pełnym kwaśnych jabłek i cierpkich tarnin.
Meduzy
dryfowały zmęczone łopotaniem własnych kapturów. Wiatr im sprzyjał. Odlegle
pasmo górskie przestało migotać i wyostrzyło się na szczytach wzroku. Słońce
usiłowało przecisnąć się przełęczą bez nazwy, jednak było zbyt pulchne i
spociło się jedynie z wysiłku. Wreszcie utknęło, nie mogąc ani ruszyć za
horyzont, ani wrócić w stronę zenitu. Meduzy poczuły krew i wydały bojowy
okrzyk. Bez sępiej ostrożności rozwinęły tyralierę i zatrzepotały falbanami kapturów.
Słońce pisnęło ze strachu, lecz nie mogło nic poradzić. Wiatr wspinał się już na
kolejne zbocza i obraźliwie ignorował armadę meduz. Zdobywał szczyty i wytyczał
nowe szlaki po zmrożonych bezdrożach. Śnieg skrzył się w słonecznym wysiłku.
Taka gratka! Barwy w monochromatycznym bezkresie bieli. Słońce chytrze
usiłowało zmienić barwę, wybierając coraz krótsze fale do świecenia, ale
przełęcz trzymała je w szponach bez cienia zmęczenia. Nie znała pojęcia łaski.
Siodło wypełnione ciepłym odwłokiem słońca, zaczynało porastać najpierw
chrobotkiem reniferowym, a zaraz potem przebiśniegami i szafranem.
Podniebna
armia głodomorów rzucała cień na wylegującą się bezwstydnie ziemię. Odległość
topniała szybciej od śniegów. Słońce właśnie traciło nadzieję, a księżyc
zdumiony, że wciąż ma niebiańską konkurencję, zatrzymał się na skraju boru i
cierpliwie wydłubywał coś z zębów. Na czczo nie wybierałby się w podróż przez
pół świata. Poza tym – wolał nie ryzykować, że głód watahy skupi wzrok także na
jego wypukłościach. Wolał przeczekać, niż pochopnym ruchem zdradzić swoją
obecność.
Słońce
szarpało się już jak łańcuchowy burek na widok okolicznych psów wykradających mu
żarcie z michy. Przełęcz trzymała jednak mocniej niż imadło. Pierwsze szeregi
meduz zaczęły rzucać nerwowe cienie na zaśnieżone stoki, kiedy zdarzenia zaczęły
się toczyć zbyt szybko dla wierności opisu. Chronologia umierała szybciej od
ludzkiej pamięci. Tymczasem rzeczy działy się niemal jednocześnie. Słońce
skwierczało we wściekłej bezsilności, wiatr przemykał się poniżej tego gniewu i
penetrował dziewicze zakamarki (bez erotycznych podtekstów), chmurzaste baranki
zbite w ciasny kłąb patrzyły na siebie niepewnie, sfora meduz w locie wyła
potępieńczo, śliniąc się marznącą ulewą.
I kiedy
zdawało się, że to już koniec słonecznej historii, życie wykonało woltę! Pod
wpływem gniewu temperatura otoczenia skoczyła niechętnie w górę. Siodło
przełęczy zakwitło i wyschło znienacka, a susza podpaliła łąkę. Szczyty
wieńczące ramiona imadła odsunęły się z obrzydzeniem i uwolniły pulchną buzię
słoneczną, a ta zaskoczona swobodą, przetoczyła się za widnokrąg, pozostawiając
za sobą cuchnącą spalenizną ciemniejącą smugę nieboskłonu. Mrok rozlewał się
tak szybko, że wiatr zatrzymał się wpół drogi, bo stracił z oka cel kolejnej
wyprawy i musiał zebrać instynkty żeby kontynuować trawersowanie pasma.
Meduzy –
te najzuchwalsze – spłonęły w paroksyzmie znikającego słońca. Kaptury błyskawicznie
zajęły się płomieniem i równie szybko zgasły. Zupełnie tak samo, jak gasną ćmy
w aureoli pożądania świecy. Nadpływające z dalszych rzędów – usiłowały zwolnić
lot, jednak emocje pchały je bezładnym już szykiem. Szczęśliwcom, którym jednak
udało się uniknąć poparzeń, ciemność zgotowała los alternatywny. Co wcale nie znaczy,
że łaskawszy. W mroku chłód gór puchł i wznosił się ku niebiosom. A złapawszy
kaptury meduzie, zachwycił się ilością wilgoci w nich zawartej i przytulił
pazernymi łapskami. Zamarznięte, kryształowe filiżanki, zdobione srebrnym wzorem
z mroźnych liści, spadały cicho w gruby kożuch śniegu, brukując szeroką
autostradę od podnóża, aż po szczyty. Nawet wiatru zmarzły łapki i chuchając w
nie ile sił – czmychnął gdzie pieprz rośnie. Wiatr uwielbia pikantne przygody.
Nic dziwnego, że gdzieś tam właśnie znalazł bezpieczną przystań na gorsze
chwile. Jak wróci… może opowie, podrzucając nieco więcej szczegółów.
Ależ wspaniała barwna opowieść. Bardzo mnie urzekła
OdpowiedzUsuńKasinyswiat
miło słyszeć. meduzy podniebne to coś co nie trafia się co dzień.
Usuń