Obudziłem
w sobie potwora. Skąd miałem wiedzieć, że wstanie głodny? Kiedy to ja się
budzę, bardziej chce mi się… hmm… czasy są takie, że strach się przyznać, co mi
się chce, kiedy się budzę. Powiem dyplomatycznie, że fizjologia zrywa mnie na
nogi i nie pozwala na opieszałość. I – tak, wiem, że jest przed dwudziestą
drugą, więc absolutnie nie wypada wspominać o karygodnej nagości, czy innych
wyuzdanych zabiegach z pogranicza prokreacji. Nie. Chodzi o tę bardziej
przyziemną fizjologię.
Potwór
zapragnął ryczeć, i nie omieszkał zrealizować zamiaru. Negocjowanie z potworem
nie rokowało, dlatego nie usiłowałem. Skąd zresztą miałbym znać potworny język?
A i on nie wyglądał na poliglotę, ani (tym bardziej) na tubylca. Zwykły koszmar
(jeśli koszmary potrafią być zwyczajne). Ryk zdawał się okrążać Ziemię po raz
trzeci, kiedy poczułem, że to ja jestem posiadaczem, nosicielem, czy żywicielem
potwora i że na moich wątłych barkach spoczywa, jeśli nie obowiązek, to zwykła
przyzwoitość. Nie wszyscy wstają bladym świtem. Są tacy, co właśnie zerwali się
z firmowej bibki z sekretarką szefa i bynajmniej nie odsypiają jeszcze zarwanej
nocy, z powodów bardzo luźno związanych z zakresem służbowych obowiązków.
Potwór
rozglądał się kaprawym wzrokiem wokół i węszył. Chyba pożarł moje porzucone
nieopodal łóżka drobiazgi tekstylne, książkę niedoczytaną, zestaw ołówków do
pospiesznych notatek i notatnik do tychże także. Mościł się w pościeli zadkiem
wygniatając ciepły krater w centralnym punkcie łoża jednoosobowego, z grubsza
na przecięciu przekątnych. Czyli – zna się na geometrii wykreślnej. Taki Escher
mógłby z nim przeprowadzić żywiołowy dyskurs w języku matematycznego paradoksu,
ale ja? Pitagoras miesza mi się z Piotrogrodem, więc kolaboracja na styku
równoległych światów i szukanie punktu przecięcia przerosło mnie jak zwykle.
W
niezwykłej chwili musiałem podjąć jakieś kroki i to najlepiej nadzwyczajne.
Zwyczajnie – poczłapałbym do łazienki, nieco tylko zaciskając uda, żeby nie
zrosić dywanu, a cóż miałbym zrobić nadzwyczajnie? Wykluczyć łazienkę? Pobiec,
zamiast człapać? ROZCHYLIĆ UDA? Na początek przełknąłem ślinę i osiągnąłem
efekt dramatyczny. A dokładniej efekt motyla. Nie udźwignąłem nadmiernej
wilgoci i brutalnie rzecz nazywając, puściła mi uszczelka, po czym zalałem
dywan oraz kolana własne, nie zdobywając się na okrzyk „Eureka”, choć mi
przysługiwał zapewne. Żaden hydraulik zapewne mi nie pomoże, zresztą… oni już
dawno wyjechali w komplecie gdzieś na wyspy deszczowe. W tamtejszym klimacie
wilgoci jest mnóstwo, więc i apetyt na ich usługi jest zdecydowanie większy.
Potwór
ryczał i nie wiem, czy z uciechy jadowitej jak wydzielina czarnej mamby, czy z
głodu nieludzkiego. Czyli moje poświęcenie i nadzwyczajne zachowanie nie
wystarczyło. Za to teraz mogłem z godnością udać się nie truchtając i nie
podzwaniając spuchniętym pęcherzem o teraźniejszość bolesną jak diabli.
Uwolniony od wilgoci zdecydowałem się na wizytę w kuchni. Lodówka stęknęła gdym
ją szarpnął zuchwale. Wewnątrz skrzył się lód-cud. Musiał być objawieniem z
pogranicza zdarzeń irracjonalnych, bo przecież w „nofroście” o lodzie mowy
miało nie być, a gwarancja wykluczała obecność zjawiska atmosferycznego typu
gołoledź. Powietrze zachowywało się przyzwoicie, o czym poinformowała mnie
moszna skurczona nagle z nałogową skłonnością do takich zachowań pod wpływem
termodynamiki.
Potwór
okazał się istotą mobilną i bezwstydnie zerkał przez moje ramię w czeluści
lodowni pustej, jak portfel rencistki przed wizytą listonosza. Sierść zjeżyła
mi się na grzbiecie pod wpływem nieoczekiwanego ucisku cielesnego, a cielec,
wcale nie złoty, napierał mi na plecy, zafascynowany wyraźnie brakiem
zawartości szafy chłodniczej. Wyciągnął jęzor (głupi jak but musiał być) i
polizał wnętrze, nie ruszając mi się zza pleców. Szaniec ze mnie sobie zrobił,
czy co? Ale jęzor miał pełnowymiarowy. Kameleon pozieleniałby z zazdrości nad sprawnością
takowego organu.
Lód-cud
zrobił to, co typowe dla lodu-niecudu. Czyżby jego cudowność była iluzją
sprzedaną na wyrost mnie-naiwnemu? Powierzchowną mrzonką marketingową? Grunt,
że schwytał potwora za jęzor, a nawet on nie potrafił ryczeć, będąc przytroczony
temperaturowo do szafy – z pięćdziesiąt kilo żywej wagi. Wykręciłem na pięcie i
znienacka to ja znalazłem się na grzbiecie potwora. Miałem go! Zanim zdążył się
zaniepokoić i zastrzyc uszami, kopnąłem go tam, gdzie wydawał się najbardziej
miękki. Ciut poniżej kręgosłupa ozdobionego wystającymi parchami.
Teraz
ryknął. Czyli, jak chce, to potrafi ryknąć, nawet z jęzorem wklejonym w tryby
chłodziarki. Newtonowska zasada reakcji najwyraźniej obowiązywała w spotwornianych
kosmosach, bo wystartował dość niezbornie i wylądował w trzewiach mebla.
Trzasnąłem drzwiami i było po krzyku. Niech ochłonie niebożę. Bo to niebożę
przecież było? Trudno podejrzewać Boga o maczanie paluchów w idei stworzenia
stworzenia tak paskudnego i hałaśliwego. Jakoś poradzę sobie bez lodówki.
Trudno. Poświęcę się dla dobra ludzkości! Jak Ptolemeusz… Prometeusz… Poncjusz…
Piotrogród… Piątek… Ttak. Poświęcę się, jak piątek – na ołtarzu lepszych,
przyszłych dni.
Trzynastego w piątek na grzbiecie czerwia z Diuny jestem free menem wszechrzeczy. W sobotę schabowy z kapustą i okłady z lodu po szkockiej na tętniący z wysiłku odbyt. Ostatnia myśl przed ulgą ? Kefir. Hibernowany sztyft nadal spoczywał w zamrażarce, obok mrożonej marchewki i szpinaku. Zdezynfekowany, czeka na swoje ostateczne zamknięcie ujścia. Lody tylko w waflu, owoce, skrawki gorzkiej czekolady i język ostatniego łasucha z kubeczkami smakowymi pełnymi malinowej śliny. Inne przysmaki suszą się po kątach w oczekiwaniu na porę gotowania wywarów.
OdpowiedzUsuńWszystko przed.... oczekuje poza kolejnością, nim ukaże się numerek. Losowanie w niedzielę podczas ocieplania klimatyzacji. Poniedziałek nieosiągalny, jak Proxima. Będzie lepiej?
przezorny Janek
żeby dalej snuć opowieść powinno być gorzej. bohater musi mieć zajęcie, a nie leżeć i dyszeć z obżarstwa.
Usuń