Machinalnie ścieram okruszki pieczywa dłonią, z blatu kuchennego, na drewnianą deskę, mimowolnie naśladując ruchy ojca. Nad komisariatem pręży się kita dymu – Indianie zapewne odszyfrowaliby jego znaczenie, ja muszę poprzestać na dywagacjach. Znów czas, kiedy błyskawicznie należy spalić akta, żeby przeszłość nie dobrała się do prominentnych tyłków? Dym nie rozgląda się i nie ma wątpliwości. Ignoruje wątłe smużki z kominów jednorodzinnych posiadłości i sunie wprost w słońce. A raczej w punkt, który słońce osiągnie koło południa. Parę rozgdakanych samochodów sygnalizacją zabarwiających pole widzenia przemknęło pustą dotąd ulicą, pierwsi kierowcy zaczynają głaskać oszronione karoserie nocujących na parkingach aut. Wilczur, krępy od mozołu, ciągnie byczka na inwalidzkim wózku. Obaj chyba to lubią. Słońce nie może się zdecydować, czy woli kreację w żółcieniach, czy pomarańczach i czai się za widnokręgiem, zerkając na mnie przez rzęsę sosnowych igieł. Dobry czas. Na kawę. Na chwilę bezmyślnej satysfakcji.
Nie jestem Indianinem, ale wiem. Jeżeli dym jest czarny - już wybrali nowego komendanta, jeżeli dym jest biały - jeszcze nie wybrali. Odwrotnie niż w Watykanie...
OdpowiedzUsuńcóż mam powiedzieć. dym był pomarańczowo-szary. może ze skłonnościami ku żółciom i fioletom. pewnie to wina wschodzącego słońca - jednak nie był tak oczywisty żeby dało się go sklasyfikować w skromnej palecie dwóch skrajnych barw. więc nie wiem kogo wybrali. tęczową maskotkę?
Usuń