wtorek, 14 lutego 2023

Porażka.

 

Zostałem wysłany po dziką kurę. Na rosół, dla zdrowotności poczęty, w czasie przyszłym, chwilowo niedokonanym. Wszelkie cywilizowane paśniki zostały skreślone odgórnie, kategorycznym NIE i tego tabu złamać nie śmiałem. W mieście kury chodziły w szortach, żeby nie poplamić uczuć większości, czy niezdefiniowanych mniejszości – sam nie wiem. A może tylko bały się, że jajka potłuką się na bruku? Kiedy na przystanku podeszła jedna taka więcej wyfiokowana i poprosiła o ogień – nabrałem pewności, że z tej mąki... Znaczy z tej kury – rosołu absolutnie nie będzie.


W garze pociły się już smętne warzywa, pływając z wyraźnym wstrętem, więc o zwłoce czas było myśleć nieco zuchwalej. Uliczny drób minąłem szerokim łukiem, żeby czymś brzydkim się nie zarazić i knułem, jak Lenin w Poroninie. Myśl światła trafiła mnie wreszcie, jak grom z nieba prześwietnego. Ogród zoologiczny! Tam osiadła dziczyzna ometkowana, przebadana do ostatniego genu i piórka! Schludnie wyeksponowana przed ludzkim głodem, demonstrowała za drobną opłatą grację w trawieniu wszystkiego, co w łańcuchu pokarmowym znajdowało się oczko niżej.

 

Wyposażony w siatę w maskujących barwach, uiściłem opłatę traperską i wstąpiłem w dzicz. Wokół oszałamiająco szumiała wentylacja, gwiazdy jupiterów rozpraszały niepewność zakamarków, a wykaligrafowane z pietyzmem drogowskazy zacnie prezentowały menu, niczym w pięciogwiazdkowej karczmie z certyfikatem, własnoręcznie podpisanym przez nieżyjącego już pana Michellina. Droga do drobiu wiodła meandrami, poprzez wytrawne aleje wołowiny reprezentowanej w każdym wydaniu kolorystycznym. Pasiaste, piegowate, rude, czy w kleksy. A każda inna. Kiedyś (gdy odgórną decyzją wskazany zostanę na wielkiego łowczego steków) niechybnie pojawię się tu z rusznicą i zapoluję. Tymczasem – rosół wzywa!

 

Przyspieszyłem i kłusując minąłem futra niedźwiedzie i wodne prosiaki po parę ton każdy. Moczyły się bezwstydnie i chlapały mierzwą spod ogonów. Z takiego utoczyłby słoniny ładnych parę beczek. Jak ze słonia. Otrząsnąłem się z dygresji i dywagacji. Ścieżka kurczyła się, szczęściem maczeta nie była konieczna do kontynuacji pościgu. Trop (znaczy drogowskaz) był jeszcze świeży. Niemal słyszałem jazganie rosołu za najbliższym załomem. Wreszcie stało się. Pejzaż rozchylił uda i…

 

- Ach! – jęknąłem z zachwytu i niedowierzania.

 

Przede mną chmara kur tańczyła jakiś godowy taniec symultaniczny, a było ich tyle, że nie policzysz bracie! Ćmiło mi w oczach od tej barwnej fanaberii i przekonany byłem, że część tych kolorów zostanie nazwana dopiero pojutrze. Drób tłoczył się i wypinał pierś. Akurat nie potrzebowałem drobiowych piersi, więc nieco zignorowałem natarcie biustów. Szukałem takich więcej wybieganych jednostek, ale nie spoconych. Znaczy sportowców o sylwetce kształtnej i proporcjonalnej. Za tłusty rosół gotów na wątrobie się odłożyć. Lepiej nie przeszarżować.

 

Mimo gęby pełnej śliny, metodycznie kontynuowałem przegląd dziczyzny. Czułem się trochę jak partyjny sekretarz na pierwszomajowej trybunie. Przede mną kicały, podskakiwały, snuły się i kłusowały rozmaitości. Do wyboru, do koloru. Upatrzyłem wreszcie akuratną sztukę w kolorze białym, jak poddańcza szmata zatknięta na stygnącym bagnecie i zacząłem skradać się do łupu. I wtedy stało się! Konkurencja schwytała mnie za grzbiet i groźnie patrząc w oczyska wyszczekała spod otoka czapki ozdobionej drapieżnym drobiem:

 

- Czego? – zapytało mnie coś niegramotnego mosiężnym głosem – Patrzeć wolno, jeśli klient zabiletowany. Ale nic więcej. Bilet ma? To się gapi. I po jajkach nie drapie, bo dzieciaki zbałamuci.

 

Postanowiłem przeczekać, ale zawzięty był. Oparł się o balustradę i beznamiętnie czyścił pazury kordzikiem po pradziadku służącym w carskiej marynarce wojennej. Patrzył na mnie coraz bardziej podejrzliwie, więc udawałem sam nie wiem co. Że mnie nie ma, albo że wcale mnie nie obchodzi ten biały kurczak trzy kilo raptem z piórami. Nawet ślinę łykałem ukradkiem, żeby nie widział. Aż mi się zachciało do łazienki. Na wyposażeniu dziczy zapewne łazienki występują. Trzeba tylko oddalić się od łupu. Pan w błękitach patrzył spod oka, ale chyba przyrósł do balustrad.

 

Po uwolnieniu ciała od nadmiaru wilgoci usiłowałem powrócić na stanowisko łowieckie, kiedy jednak zerknęliśmy na siebie z niechęcią - musiałem się poddać. Warzywa w niedokonanym rosole zapewne dotknięte już zostały przez okres połowicznego rozpadu. Nie mogłem czekać, aż niezłomny opuści posterunek. Smętnie wracałem bez trofeów. Mijałem koty i ryby machające ogonami na pożegnanie. Drób ucichł daleko za plecami A ja dotarłem do zewnętrznych fortyfikacji, za którymi snuła się codzienność otorbiona w cywilizację.

  

Wsiadłem w pierwszy lepszy autobus, który wywiódł mnie jak Mojżesza - na pustynię. Taką współczesną. Nie piaszczystą tylko odludną. Zamiejscową. Za plecami autobus zachłystując się nadmiarem tlenu pospiesznie zawracał, by skryć się na blokowiskach. Przede mną rozpościerał się bezkres. Zielony czasami żółty przyciśnięty od góry błękitem poszarzałym. W chaszczach kryjących rów coś zatrzepotało i uciekło z gdakaniem. Rude było. Znaczy fałszywe. Do rosołu chyba nie za bardzo się nadawało. Ale i tak ktoś polował. Śrutem podziurawił mi nogawki i zachwycał się, gdy agonia dogoniła rudego zwierza.

  

- Bażant – pochwalił się mlaskając mięsistymi wargami i trzymając ptaka za szyję – pieczyste będzie. Jak przed wojną!

 

16 komentarzy:

  1. A już się ucieszyłam z porażki, już witałam się z gąską, tfu bażantem, a tu na koniec...trach!
    Jednak trzeba do końca wyczekać...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to dobrze czy wręcz przeciwnie? łowy najłatwiejsze sa w sklepach. w naturze ciut trudniej. i jest to bardzo wielkie CIUT

      Usuń
  2. Zależy z której strony się patrzy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. rosół bez kury... trudno będzie.

      Usuń
    2. Oj tam oj tam...
      Jarzynowa też jest super. Zawsze można rybkę wrzucić w warzywa i wodę, jak ma już koniecznie coś pływać. A wołowinkę nie łaska? Kiedyś za dobrych kartkowych czasów....albo odświętnie...

      Usuń
    3. zupę rybną lubię ale rosół na śledziu to przesada. a czemóż tak bronisz drobiu? nie wszystkie ptaszki są aniołami...

      Usuń
    4. To tylko propozycje, zamiast...Rosół na filecie rybnym jest całkiem dobry...Ale nie mnie się wypowiadać, bo jestem z tych, co trzymają się" z daleka od kuchni" (jak jest taka możliwość).

      Usuń
    5. rozumiem. grunt żeby choć smak i apetyt został.

      Usuń
  3. Aż mi się zachciało tego rosołu. Idę po kurę na rosół. Tak po prawdzie to najlepszy rosół robiła moja babcia, a bażanta mama.

    Pozdrawiam serdecznie

    Kasinyswiat

    OdpowiedzUsuń
  4. Juz miałam nadzieję na happy end, a tu... dupa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tak więcej dyplomatycznie to chyba będzie - szynka?

      Usuń
  5. W kapuście z ogonem i kawałkiem ryja. Do tego uszy. Rarytas.
    Rosół? Tylko na wołowym ogonie i koniecznie przypalona na blasze połówka cybulki oraz jarmuż. Połówki kartofli i gruby makaran z własnej roboty.
    Neptek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. och - to już bliskie kapuśniaku. albo bigosu. ale co tam - też lubię.

      Usuń
  6. Pieczyste ze śrutem może być ryzykowne w konsumowaniu...
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ołów miękki - może jakoś się przemieli...

      Usuń