Zostałem
wysłany po dziką kurę. Na rosół, dla zdrowotności poczęty, w czasie przyszłym,
chwilowo niedokonanym. Wszelkie cywilizowane paśniki zostały skreślone odgórnie,
kategorycznym NIE i tego tabu złamać nie śmiałem. W mieście kury chodziły w
szortach, żeby nie poplamić uczuć większości, czy niezdefiniowanych mniejszości
– sam nie wiem. A może tylko bały się, że jajka potłuką się na bruku? Kiedy na przystanku
podeszła jedna taka więcej wyfiokowana i poprosiła o ogień – nabrałem pewności, że z tej mąki... Znaczy z tej kury – rosołu
absolutnie nie będzie.
W garze
pociły się już smętne warzywa, pływając z wyraźnym wstrętem, więc o zwłoce czas
było myśleć nieco zuchwalej. Uliczny drób minąłem szerokim łukiem, żeby czymś
brzydkim się nie zarazić i knułem, jak Lenin w Poroninie. Myśl światła trafiła
mnie wreszcie, jak grom z nieba prześwietnego. Ogród zoologiczny! Tam osiadła
dziczyzna ometkowana, przebadana do ostatniego genu i piórka! Schludnie
wyeksponowana przed ludzkim głodem, demonstrowała za drobną opłatą grację w
trawieniu wszystkiego, co w łańcuchu pokarmowym znajdowało się oczko niżej.
Wyposażony
w siatę w maskujących barwach, uiściłem opłatę traperską i wstąpiłem w dzicz.
Wokół oszałamiająco szumiała wentylacja, gwiazdy jupiterów rozpraszały
niepewność zakamarków, a wykaligrafowane z pietyzmem drogowskazy zacnie
prezentowały menu, niczym w pięciogwiazdkowej karczmie z certyfikatem,
własnoręcznie podpisanym przez nieżyjącego już pana Michellina. Droga do drobiu
wiodła meandrami, poprzez wytrawne aleje wołowiny
reprezentowanej w każdym wydaniu kolorystycznym. Pasiaste, piegowate, rude, czy
w kleksy. A każda inna. Kiedyś (gdy odgórną decyzją wskazany zostanę na
wielkiego łowczego steków) niechybnie pojawię się tu z rusznicą i zapoluję.
Tymczasem – rosół wzywa!
Przyspieszyłem
i kłusując minąłem futra niedźwiedzie i wodne prosiaki po parę ton każdy.
Moczyły się bezwstydnie i chlapały mierzwą spod ogonów. Z takiego utoczyłby
słoniny ładnych parę beczek. Jak ze słonia. Otrząsnąłem się z dygresji i
dywagacji. Ścieżka kurczyła się, szczęściem maczeta nie była konieczna do
kontynuacji pościgu. Trop (znaczy drogowskaz) był jeszcze świeży. Niemal
słyszałem jazganie rosołu za najbliższym załomem. Wreszcie stało się. Pejzaż
rozchylił uda i…
- Ach! –
jęknąłem z zachwytu i niedowierzania.
Przede mną
chmara kur tańczyła jakiś godowy taniec symultaniczny, a było ich tyle, że nie
policzysz bracie! Ćmiło mi w oczach od tej barwnej fanaberii i przekonany
byłem, że część tych kolorów zostanie nazwana dopiero pojutrze. Drób tłoczył
się i wypinał pierś. Akurat nie potrzebowałem drobiowych piersi, więc nieco
zignorowałem natarcie biustów. Szukałem takich więcej wybieganych jednostek, ale nie
spoconych. Znaczy sportowców o sylwetce kształtnej i proporcjonalnej. Za tłusty
rosół gotów na wątrobie się odłożyć. Lepiej nie przeszarżować.
Mimo gęby
pełnej śliny, metodycznie kontynuowałem przegląd dziczyzny. Czułem się trochę
jak partyjny sekretarz na pierwszomajowej trybunie. Przede mną kicały,
podskakiwały, snuły się i kłusowały rozmaitości. Do wyboru, do koloru.
Upatrzyłem wreszcie akuratną sztukę w kolorze białym, jak
poddańcza szmata zatknięta na stygnącym bagnecie i zacząłem skradać się do
łupu. I wtedy stało się! Konkurencja schwytała mnie za grzbiet i groźnie
patrząc w oczyska wyszczekała spod otoka czapki ozdobionej drapieżnym drobiem:
- Czego? –
zapytało mnie coś niegramotnego mosiężnym głosem – Patrzeć wolno, jeśli klient
zabiletowany. Ale nic więcej. Bilet ma? To się gapi. I po jajkach nie drapie,
bo dzieciaki zbałamuci.
Postanowiłem
przeczekać, ale zawzięty był. Oparł się o balustradę i beznamiętnie czyścił pazury
kordzikiem po pradziadku służącym w carskiej marynarce wojennej. Patrzył na
mnie coraz bardziej podejrzliwie,
więc udawałem sam nie wiem co. Że mnie nie ma, albo że wcale mnie nie obchodzi ten biały kurczak trzy kilo raptem z
piórami. Nawet ślinę łykałem ukradkiem, żeby nie widział. Aż mi się zachciało
do łazienki. Na wyposażeniu dziczy zapewne łazienki występują. Trzeba tylko
oddalić się od łupu. Pan w błękitach patrzył spod oka, ale chyba przyrósł do balustrad.
Po
uwolnieniu ciała od nadmiaru wilgoci usiłowałem powrócić na stanowisko
łowieckie, kiedy jednak zerknęliśmy na siebie z niechęcią - musiałem się
poddać. Warzywa w niedokonanym rosole zapewne dotknięte już zostały przez okres
połowicznego rozpadu. Nie mogłem czekać, aż niezłomny opuści
posterunek. Smętnie wracałem bez trofeów. Mijałem koty i ryby machające ogonami
na pożegnanie. Drób ucichł daleko za plecami A ja dotarłem do zewnętrznych
fortyfikacji, za którymi snuła się
codzienność otorbiona w cywilizację.
Wsiadłem w
pierwszy lepszy autobus, który wywiódł mnie jak Mojżesza - na
pustynię. Taką współczesną. Nie piaszczystą tylko odludną. Zamiejscową. Za
plecami autobus zachłystując się nadmiarem tlenu pospiesznie zawracał, by skryć się na blokowiskach. Przede mną
rozpościerał się bezkres. Zielony czasami żółty przyciśnięty od góry błękitem
poszarzałym. W chaszczach kryjących rów coś zatrzepotało i uciekło z gdakaniem.
Rude było. Znaczy fałszywe. Do rosołu chyba nie za bardzo się nadawało. Ale i
tak ktoś polował. Śrutem podziurawił mi nogawki i zachwycał się, gdy agonia dogoniła rudego zwierza.
- Bażant –
pochwalił się mlaskając mięsistymi wargami i trzymając ptaka za szyję –
pieczyste będzie. Jak przed wojną!
A już się ucieszyłam z porażki, już witałam się z gąską, tfu bażantem, a tu na koniec...trach!
OdpowiedzUsuńJednak trzeba do końca wyczekać...
to dobrze czy wręcz przeciwnie? łowy najłatwiejsze sa w sklepach. w naturze ciut trudniej. i jest to bardzo wielkie CIUT
UsuńZależy z której strony się patrzy.
OdpowiedzUsuńrosół bez kury... trudno będzie.
UsuńOj tam oj tam...
UsuńJarzynowa też jest super. Zawsze można rybkę wrzucić w warzywa i wodę, jak ma już koniecznie coś pływać. A wołowinkę nie łaska? Kiedyś za dobrych kartkowych czasów....albo odświętnie...
zupę rybną lubię ale rosół na śledziu to przesada. a czemóż tak bronisz drobiu? nie wszystkie ptaszki są aniołami...
UsuńTo tylko propozycje, zamiast...Rosół na filecie rybnym jest całkiem dobry...Ale nie mnie się wypowiadać, bo jestem z tych, co trzymają się" z daleka od kuchni" (jak jest taka możliwość).
Usuńrozumiem. grunt żeby choć smak i apetyt został.
UsuńAż mi się zachciało tego rosołu. Idę po kurę na rosół. Tak po prawdzie to najlepszy rosół robiła moja babcia, a bażanta mama.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie
Kasinyswiat
da się wprosić? do mamy czy babci?
UsuńJuz miałam nadzieję na happy end, a tu... dupa.
OdpowiedzUsuńtak więcej dyplomatycznie to chyba będzie - szynka?
UsuńW kapuście z ogonem i kawałkiem ryja. Do tego uszy. Rarytas.
OdpowiedzUsuńRosół? Tylko na wołowym ogonie i koniecznie przypalona na blasze połówka cybulki oraz jarmuż. Połówki kartofli i gruby makaran z własnej roboty.
Neptek
och - to już bliskie kapuśniaku. albo bigosu. ale co tam - też lubię.
UsuńPieczyste ze śrutem może być ryzykowne w konsumowaniu...
OdpowiedzUsuńjotka
ołów miękki - może jakoś się przemieli...
Usuń