Wygłodniały
zmierzch spadł na dzielnicę czerwonych latarni raptownie i natychmiast opanował
promenadę pełną turystów i chętnych na wdzięki niemal nagich kobiet, siedzących
w oknach ze znudzonym, martwym wzrokiem. Obrazy bezwolnych ciał niekończącym
się strumieniem sączyły się we mnie nie pozostawiając złudzeń. Na parapetach
nie mieszkały nawet zwiędnięte uczucia. Względnie schowane były głębiej, niż można
sięgnąć wzrokiem. Dziewczęta z całego świata siedziały niczym marionetki,
których animator ukrył się w mrocznych zakamarkach sceny i czekał na widza,
który opłaci najdrobniejszą nawet wzajemność. Ciała ogrzane oszczędnie
czerwonym światłem sprawiały wrażenie świeżego mięsa wiszącego na hakach jatki.
Mijałem
całe szpalery okien, ostrożnie stawiając kroki na nierównym bruku. Ulica
parowała po całodniowym upale i nawet wiatr znad licznych kanałów nie nadążał
ze studzeniem sierpniowej gorączki. W powietrzu smród zmęczonego potu mieszał
się z wulgarnym językiem okopconych, zaropiałych alkoholem słów, głoszonych w
tak wielu językach, że kakofonia przywodziła na myśl wieżę Babel i jej
budowniczych. Tylko okna zasnuwało milczenie pełne oczekiwania na cud.
-
Obrazy! – pomyślałem z nadzieją – To tylko galeria pełna smutnych,
porcelanowych kobiet w oknach. Wystawa, podczas której mistrz uwiecznił swoje
koszmary i histerie. Martwe natury wplecione we wciąż oddychające ciała.
Bardzo
chciałem, żeby to była prawda. Przyglądałem się teraz baczniej, udając
marszanda, który zamierza wyzwolić z jarzma głodu jakiegoś utalentowanego
biedaczynę, choć większość zasłuży na uznanie dopiero pośmiertnie. Starałem się
wyłuskać dzieło omijające kicz, taniochę pornograficznej golizny, liczyłem na
akt, którego nagość będzie uzasadnionym krzykiem duszy, zwierciadłem dla
wspomnień zbyt pikantnych, bym mógł je odrzeć do cna z tajemnicy.
Byłem
naiwny. Wiem. Nie potrafiłem jednak wyzwolić się z iluzji. Rzeczywistość była
zbyt trudna do przełknięcia. Wyparcie. To przecież jest jedna z ostatecznych
broni przeciwko światu okaleczającemu światopogląd. Udawałem. Jak one. Siedzące
w oknach marionetki… Z miną znawcy tematu, konesera o wyrafinowanych gustach,
szukający błysku geniuszu. Panie udrapowane elektryczną purpurą, demonstrowały
grę światłocienia, spływającego coraz gęstszym strumieniem przełęczą pomiędzy
piersiami do stawu kryjącego się w kotlinie intymności. Mrok kompletnie opanował
już trotuary, a w szczelinach bruku zaczynały pełzać gadzinowe fantazje.
Wystarczyło tylko sięgnąć nieco hojniej do robaczywej kieszeni, żeby nawet
niemożliwe stało się faktem. Tu każdy, jeśli tylko był wystarczająco bogaty,
mógł zostać cesarzem. Dysponować życiem. Ciałem nieświadomym nawet, że właśnie
zostało ofiarowane wieczności.
Schemat
złamała drobna brunetka, o skórze tak jasnej, jakby nigdy nie zaznała
słonecznej pieszczoty. Gdy nadchodziłem… choć obraz był idealnie wetknięty w
odrapaną ramę – coś drgnęło. We mnie. Ale drgnęło, bo ona… Zrobiła nic wystarczająco
sugestywnie, żeby mnie zniewolić. I ja, który miałem być biorcą – stałem się
narzędziem. Przedmiotem w zaskorupiałej obojętności, pod którą zakotłowało się,
zatrzepotało niedostrzegalne coś.
Wystarczyło,
żebym o krok zbliżył się do obrazu, a już z cienia wynurzył się portier. Chłop
był niewątpliwie mutantem, zrodzonym z sennych koszmarów i wyjałowionym nie
tylko z uczuć, ale i z rozumu. Otworzył dłoń i pokazał pięć palców, co
określiło cenę za dostęp do okna. Pot pojawił się między łopatkami i błyskawicznie
spłynął ku pośladkom, nie przejmując się bielizną. Wyłuskałem z portfela żądaną
sumę – szczęśliwie miałem akurat pięćdziesiąt euro. Nie wyobrażam sobie, że
mógłbym podać temu indywiduum żółtą dwusetkę i oczekiwać na wydanie reszty. Nie
wyglądał na kogoś, kto potrafi przeprowadzić tak skomplikowaną operację.
Chłód
korytarza kamienicy był głębszy, niż sądziłem. Pot osiedlający się właśnie
między pośladkami ucieszył się, że nie grozi mu niespodziewanie zimny przeciąg.
Brunetka otworzyła drzwi, a byczek opiekuńczo wypełniający mrok bramy
wycharczał mieszanką neandertalsko-holenderską:
-
Pół godziny kolego! Masz pół godziny!
Zamknąłem
drzwi od środka szybciej niż wypadało. Niech myśli, co chce, jeśli w ogóle zdarza
mu się myśleć. Brunetka patrząca dotąd podłogę – uniosła wzrok. W czerwonym
świetle trudno mi było ocenić kolor tęczówek, jednak zdawało mi się, że prócz
wyuczonej batem obojętności na krawędzi spojrzenia przyczaiła się nadzieja.
Nadziejka. Malutka, jak pojedynczy pyłek na motylim skrzydle. Dotknąłem twarzy.
Miękka i ciepła. Kobiece rysy dopiero miały się na niej pojawić. Była taka
młoda… Czy można być zbyt młodą na tkwienie w czerwono barwionym oknie? Dziewczyna
milcząc rozpięła pasek przeźroczystego szlafroczka i sięgnęła dłońmi ku ramionom,
żeby go zsunąć na podłogę. Chwyciłem za te dłonie nim zdążyła.
-
Nie – szepnąłem – Nie rób tego, proszę.
Była
bezwolna, ale nadziejka w oczach nieco spuchła.
-
Chcesz, żebym zabrał cię stąd? – znowu cisza, jakby była niemową. Popatrzyła
jednak na drzwi ze strachem, a nadziejka podkarmiona moim pytaniem znów
podrosła.
-
On – wyszeptała wyschniętymi nagle wargami – on nie pozwoli…
-
Nie będziemy pytali – naiwnie sądziłem że przekupię king-konga paroma
banknotami.
-
On cię zabije – szepnęła drżąc już cała – i mnie też.
-
Chyba, że to ja go zabiję – instynkt rycerski obudził się we mnie, jakby całe
życie czekał na podobną okazję. Mógłbym pokonać mutanta dwa razy większego ode
mnie? – Zaczekaj chwilę, to sama zobaczysz!
Pychą
napełniłem się już po czubek nosa i wierzchem zaczęła duma kapać. Chwyciłem
jakiś nóż ze stolika i sięgnąłem do klamki. Ostrożnie nacisnąłem i drzwi
otworzyły się bez teatralnego skrzypnięcia. Szybko zamknąłem za je sobą i
oswajałem wzrok z ciemnością. Wreszcie udało mi się z mroku wyodrębnić akwen
zajmowany przez mutanta. Chyba nic nie słyszał. Stał i gapił się to na trotuar,
to na zegarek. Nie zamierzał przegapić końca opłaconego czasu ani o minutę.
Podszedłem cicho i zanim zrozumiałem co czynię, zdążyłem sześć razy dźgnąć
mutanta po nerkach. Dopiero wtedy ryknął jak ranny odyniec i rozglądał się za
źródłem bólu. Chlasnąłem przez kark raz i drugi. Odskoczyłem, bo wściekle
machał łapskami szukając celu. Jeden cios, od niechcenia, na odlew machnięty
odnóżem i pewnie nie podniósłbym się z ziemi przez długie godziny. Ale udało mi
się odskoczyć poza zasięg.
-
Że też nawet zdechnąć toto nie potrafi – zaskoczyła mnie żywotność zbira. Krew
tryskała z rozciętej tętnicy szyjnej, a pokłute nerki filtrowały teraz
wielokrotnie szybciej i mniej starannie wszystko, co do nich dotarło. Zanim
portier zrozumiał, że nie żyje i jego mało używany mózg przetrawił tę
informację, musiałem wysłuchać jeszcze kilku groźnych klątw. Jego los był
jednak przesądzony.
Nie
czekałem dłużej. Wróciłem do mieszkania bladej dziewczyny, odruchowo opłukałem
się z krwi i chwyciłem ją za rękę.
-
Szybko, idziemy!
-
Ale… on nas zabije – strach w oczach pożerał nadziejkę błyskawicznie.
-
Nikogo nie zabije, bo sam już nie żyje! – byłem najbardziej dumnym mordercą na
świecie – idziemy.
Wybiegliśmy
z bramy i pociągnąłem ją drogą, którą ledwie kwadrans temu nadszedłem.
Mijaliśmy panów i panie rozglądające się po oknach ze wszystkimi możliwymi
uczuciami na ustach. Tętno naszych kroków odbijało się od elewacji i szyb
pootwieranych szeroko okien. W ich ramach, pośród martwych uczuć lokatorek zaczynało
kiełkować zrozumienie. Zrozumienie, podziw i życzenie, żeby nasz bieg powiódł
się, żeby choć jedna nadziejka uszła z tego zakątka, ślepej uliczki życia. Żeby
uciekła w świat, w którym życie nie przelicza się na papierki, podpierając
żałosny bilans ciosem pięści pozbawiającym tchu.
Daleko
przed nami odbywała się jakaś fiesta. Niebo wybuchało girlandami i pióropuszami
chińskich ogni, słychać było orkiestrę rozdzierającą noc euforią godną
brazylijskiego karnawału. Wyimaginowałem w nozdrzach aromaty egzotycznych
potraw i wlewającą się w ludzi spontaniczną radość istnienia. Brunetka biegła
obok, kurczowo trzymając mnie za rękę. Bała się zgubić, choć ulica nie była
labiryntem. Nie dla mnie. Ona, zapewne dawno nie wychodziła nigdzie i
przestrzeń oszałamiała ją. Dopiero teraz zauważyłem że biegła boso, zostawiając
krwawe ślady na bruku.
-
To nic – szepnęła do mnie – To nie boli. Biegnijmy, biegnij ile sił w nogach.
Zanim nas zabije, nacieszymy się wolnością!
Nie
rozumiałem jej, ale zajęty omijaniem gapiów nie mogłem się skupić na słowach.
-
Mrzonki – pomyślałem – Co trup nam może zrobić.
Dopiero
po dłuższej chwili usłyszałem, że echo powiela nie tylko nasz pośpiech.
Rzuciłem okiem za siebie i struchlałem. Z cienia kamienic poderwało się kilku
mutantów i ruszyło za nami jak wataha głodnych wilków. Z każdą chwilą dołączały
następne umięśnione bezmózgi. Polowanie z nagonką. I to my byliśmy jej celem.
Przyspieszyłem, na ile tylko adrenalina mi pozwoliła. Gdzieś na końcu prostej
była brama do zewnętrznego świata, w którym zasady i szacunek dla życia wciąż
istniały. Jeszcze tylko dwie-trzy minuty wysiłku.
Zasapani
biegliśmy i widziałem już otoki na czapkach patrolu policji.
-
Pomóżcie nam – darłem się najgłośniej jak zdołałem w morderczym biegu –
Ratunku!
Dostrzegli
nas wreszcie! Byliśmy uratowani. Nie zwalniając popatrzyłem w oczy mojej
towarzyszce. Nadziejka w jej oczach wreszcie utyła i dojrzała do pełnej nadziei.
-
Uda się – krzyknęła – musi się udać!
Rozpłakała
się ze szczęścia. Patrol popadł w konsternację zupełnie zrozumiałą. Za nami
biegło już chyba z dziesięciu zawziętych. Jeden z żandarmów, starszy i bardziej
doświadczony – nieoczekiwanie dał nogę. Zwiał nie patrząc nam w oczy. Młodszy
odpinał właśnie kaburę, wyciągając służbowy pistolet. Chyba po raz pierwszy w
życiu i w stresie szło mu niezbyt dobrze. Kiedy wreszcie uwolnił i odbezpieczył
broń – właśnie go omijaliśmy. Usłyszałem strzał ostrzegawczy, nim pożarła go
sfora pościgowa. Krzyknął tylko raz, upadając bez życia na bruk. Dziewczę u
mego boku było przerażone – nadzieja umarła pierwsza. Nie tak, jak w przysłowiu.
Jej wzrok stał się bezgranicznie pusty, a nogi zbyt ciężkie na najmniejszy
krok. Poczułem opór, gdy ciągnąłem za zimną nagle rękę.
-
Biegnij! – żebrałem resztką oddechu – Już naprawdę nieda…
Cios
w tył głowy rozgwieździł widzenia. Zaraz potem bruk kopnął mnie w twarz tak
mocno, że gwiazdy zawirowały. Kiedy zwolnił, zobaczyłem puste oczy pod ciemną
grzywką. Leżały w rosnącej kałuży krwi. Ktoś podniósł mi głowę ciągnąc za
włosy.
-
Patrz! – wycharczał.
Dziewczyna
miała plecy podziurawione gęściej niż durszlak. Jeszcze żyła, ale to życie
uchodziło z niej szybciej, niż my z czerwonego getta.
-
Warto było? – zapytał ociekający tanią ironią głos.
-
Warto – szepnęła dziewczyna, choć przecież pytanie było kierowane do mnie –
proszę, powiedz mu, że warto.
Naprawdę
zamierzałem spełnić jej ostatnie życzenie, ale ten, co mi siedział na grzbiecie
pociągnął brzytwą tak zdecydowanie, że niemal odciął mi głowę…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz