- Taplać się bezwstydnie i bez
ograniczeń – chyba byłem z siebie dumny, że stać mnie było na głośne wyrażenie
tego, co NAPRAWDĘ mnie rajcuje. I nie wystraszył mnie chłód bijący od lustra.
Niewiele brakowało, żeby się zmarszczyło i z obrzydzeniem opluło, jak jakiś
wyliniały wielbłąd nudzący się na wybiegu w ogrodzie zoologicznym i szukający
choć mikroskopijnej podniety.- Tak! Kaprysem wiedziony, chcę, zamierzam i
pragnę.
Do rzeczy podszedłem z marszu.
Przeczesałem internet w poszukiwaniu bagienka zapewniającego maksimum
intymności, plus ekstra dodatki klimatyczne. Niechby za dopłatą, jednak
taplanie się w chłodnych borowinach wydało mi się niesmaczne. Chwilowe i mało
wnoszące. A ja chciałem się taplać rozpustnie i nie zerkać na zegarek, czy już
wypada zaprzestać, bo szczękam zębami.
Rzecz była trudna do osiągnięcia. Te
klimatyczne i z widokiem, zajęte już były przez większe odyńce, często od
pokoleń zasiedlające depresję terenową.
- Czyli nie! – nie poddawałem się
jednak – Skoro naturalne są zajęte, więc może…
Kopałem dalej. Czeluści internetu
niechętnie rozwierały uda, pomiędzy którymi ukrywały się słodkie tajemnice
pachnące przeznaczeniem. Wreszcie odkryłem niezasiedloną krawędź, z grubsza
pasującą do mrzonki. Ciut dalej niż zadupie, ciut głębiej niż śmiałkowie
ciągali wybranki na pierworodne tete-a-tete, zakończone dziewięciomiesięczną
połajanką społeczną i niekończącą się pogardą.
Lokalizacja wyglądała na niechlujną i
zaniedbaniem sięgającą czasów świetności pierwszych papieży.
- W sam raz – smakowałem ów nieład na
języku i dopiero skojarzenie fekalne sprawiło, że wyplułem myśl. – Dam radę.
Zbuduję i wyposażę. A potem będę się taplał do woli!
Formalności i podróże. Projekty i
realizacja. Obrosłem jak dzik i cuchnąłem niczym odyniec w rui. Wreszcie
ozdobiłem mój kraniec widnokręgu hacjendą przeszkloną na pejzaż odległy, wolny
od jednostek przypadkowo zawistnych. W jej wnętrzu łypały na mnie tłuste oka
klimatyzowanych borowin pełnych detali, którym lepiej było się nie przyglądać.
Aż mnie pod stringami zaczęło uwierać z tęsknoty. Czekać choć chwilę dłużej –
to byłaby dopiero tortura. Kwiknąłem i oszalałem ze szczęścia.
- Po toś mnie matuś rodziła! –
zagruchałem przymilnie i zanurkowałem w toń niezmąconą cudzą zazdrością. Toń
plasnęła, mlasnęła i przyjęła mnie na swoje płodne łono. Tkwiłem w niej jak
orzeszek w łupinie, jak wraży palec w oku, jak pulchny szeryf na zapomnianym posterunku.
Pejzaż falował porami dnia i nocy, ja z wdziękiem sytego wieloryba nadstawiałem
ku widoczkom coraz to inny fragment jestestwa. A choć oglądanie zadkiem
niewiele przynosi estetycznych wrażeń, to jakoś nie spieszyłem się z
rozpoznaniem terenu zaokiennego wyłącznie wzrokiem. Niech i tyłek zażyje
luksusu! A co! Stać mnie było na rozpustę! Pory roku usiłowały wprosić się do
wnętrza – widać klimatyzacja im zaimponowała i miały ochotę skosztować, jednak
byłem totalnym egoistą. Borowina i ja. Boróweczka moja. Na wyłączność.
Rozdziewiczona moim rozpasaniem bez końca. Wierna z braku wyboru. Nie chciałem ryzykować,
że skuszona tęsknotą za wielkim światem zacznie przyglądać mi się i porównywać
z opcjami na zmianę. Doświadczone babki wiedzą, że nie ma co ryzykować i te
piękniejsze sąsiadki – lepiej ukryć przed wzrokiem jełopa, który ślini się pod
wpływem słów niewypowiedzianych przezornie.
I pewnie taplałbym się, aż całkiem
rozpuściłbym się w grząskim podłożu, gdyby nie szwankująca pamięć. Dzwonek
domofonu wytrącił mnie z nieskończoności i przysporzył palpitacji serdecznych.
- A gdzie to ja mam szlafroczek? Taki,
co okryje wątłe ciałko dziko-wielorybie? A któż to u płota stoi i na paluszkach
zagląda przez okna?
Się okazało całkiem niebawem, że
dziewczę uposażone dostatnio dobija się namolnie i skutecznie. Ukazałem się w
odrzwiach w całej okazałości, jaką zdołałem zmieścić. W pionie nie czułem się
swobodnie. Za to dziewczę czuło się najwyraźniej nieźle, bo uśmiechnęło się i
rzuciło z humorem:
- Szanowny pan zapomniał? Przegląd
gwarancyjny trzeba zrobić i sprawdzić, czy wszystko działa jak należy!
Zapomniał? Ja? Przegląd miał być po
roku, czy trzech, a ja dopiero co zanurzyłem członki swoje… Borowina łypała na
mnie dość filuternie. Może faktycznie coś mi się stało ze wzrokiem? Nie darmo
mawiają, że szczęśliwym kalendarz spleśnieje, zanim pierwszą kartkę obrócą.
Chrząknąłem z godnością. Mając bagienko – chyba mogłem sobie pozwolić. Nawet w
obliczu dziewoi w słusznym rozmiarze.
Dziewczątko sforsowało zasieki
wejściowe i wymusiło na mnie bieg wsteczny, żeby pokonać także barierę drzwi.
Wewnątrz była już tak profesjonalna, że przyglądałem się z lubością. Odstawiła
narzędzia wraz z osprzętem i przebrała się w strój roboczy – z grubsza trzy
listki (nie, nie klonowe – to był doświadczony serwisant, powiedzmy, że osikowe
listeczki, srebrne jednostronnie) grawerowane w firmowe logo i połączone
sznureczkami w strój kąpielowy.
Wskakując w borowiny wywołała falę
monsunową sięgającą okna z widokiem. Zanurkowała i z lekkim niesmakiem pokazała
mi, że filtr miałem zanieczyszczony. W szmatce z trudem rozpoznałem własne stringi.
Pani udzieliła mi pouczenia i postanowiła zobrazować właściwe korzystanie z
borowin. Własne trzy listki miotnęła tak, że wkleiły się w szybę i usiłowały na
niej utrzymać, aby gniewu dziewoi nie wzbudzić, a pani dryfowała po borowinach
ze smakiem i talentem.
Poczułem sztywność i drętwienie gdzieś
w trzech siódmych wysokości.
- To dlatego odyńce taplają się wspólnie
z loszkami? – ostatnia myśl świadoma została na brzegu razem ze szlafroczkiem,
kiedy ja już cwałowałem delfinem za moją wielorybią nadzieją na sprawy, które
powinny pozostać objęte borowinową tajemnicą. Powiem tylko, że prywatny
serwisant na wyłączność posiada zalety, które trudno ignorować. Serwisantka – żeby
nie pozostawiać zbyt wielu niedomówień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz