środa, 10 stycznia 2018

Bez słów rozmowa.

Dzień przeszył mnie melancholią. Ciemny, zimno-wilgotny, jak nos psa spragnionego zabawy, chociaż całkiem niewesoły. Zaczepiam na pajęczynach własną bezradność i sznurki plączę w skomplikowany labirynt niezrozumienia. Rozwiesiłem je wokół siebie, w spękaniach ścian cegłą kruszących się, w narożnikach pochłoniętych mrokiem, w rysach i załomach całą sieć nieistotności, żeby się czaiła na sens- nawet nie cały, ale chociaż jakiś fragment, który mógłby udawać całość nieporadnie, bo przecież dla takiego-mnie-dzisiejszego to już zupełnie wystarczająca rekompensata. Sieć chwytała bezruch łapczywie, pazernie i dała się pochłonąć bez reszty temu zajęciu, a ja ramionami wzruszałem bo nie tego się po niej spodziewałem. Plunąłem – wiem dobrze, że nie było to ani ładne, ani mądre, jednak plunąłem na tę ścianę i sieć, a pośród kurzu kropla wilgoci obrastała w kolory, żeby roztrzaskać się na podłodze kleksem rdzawo-czerwonym. Zostawiłem sieć w jej daremnych wysiłkach i poszedłem rozwiesić kolejną, już nasiąkniętą wilgocią świata.

Sosna zdawała się czekać mojej wizyty, bo pomachała do mnie ramionami owłosionych gałęzi i skrzypnęła zachęcająco kłaniając się delikatnie. Na końcach igieł skrzyły się perły niezliczone, które ukradła deszczom porannym i teraz wystrojona, uśmiechała się słodko, lepko i żywicznie do tej nie-zimy padającej wciąż z nieba, jakby wiedziała, że tak jest najpiękniejszą na świecie. Wstydziłem się zaczepiać na niej pajęcze sznurki własnych wątpliwości, kiedy ona taka strojna i dostojna i życzliwa ponad ludzkie pojęcie, a przecież powiesiłem. Myśl pierwszą, za którą następne wysnuły się i kolejne wciąż niekończące się, niczym jelita z trzewi wydarte co końca mieć nie chcą całkiem. Te najbrzydsze starałem się zawieszać nisko, na suchych gałęziach, które może litościwie wiatr obedrze ze skóry i złoży ziemi na pożarcie, ale nie przytłoczy życia wybujałego w sosnowych stożkach wzrostu. Powiesiłem cały smutek i wszystkie niespełnienia, jakby to negatyw choinki był, gdzie zamiast nadziei i piękna powiesić można skargi i przekleństwa. Sosna milczała wytrwale i już nie wdzięczyła się, ale poprzez te gwiazdozbiory mrugające niebieską źrenicą kropel wiszących próbowała wydrzeć z mojej duszy odpowiedzi szuka na pytanie, dlaczego to robię i co chcę osiągnąć, kiedy stroję ją w moją melancholię. Ona… cóż… ona odda ją na zatracenie wiatrom, odda ziemi, żeby w niej zgniła karmiąc miniaturowe żywoty solą i cierpką goryczką – niech się stanie przyprawą obojętności nadając jej charakter.

I zupełnie nie rozumiała, dlaczego wczoraj mówiłem do niej „moja”, a dzisiaj już nie potrafię. Nie potrafię, bo gdzieś we mnie odezwał się robal szydzący z moich mniemań, urojeń i fantasmagorii – potrafię, bo mówić potrafię i każdą mrzonkę ubiorę w słowa, uzasadnię, otumanię wdziękiem obcych. Ale siebie? Siebie tumanić i zgubę niezrozumienia samemu sobie przynieść zarazą czarnej ospy? Powiedzieć, to mało, uwierzyć jeszcze gorzej, więc jak dorozumieć się z własnym przeświadczeniem, które haftuje we mnie dendryty ścieżek przyszłości, w której nie ma miejsca na „my”, ani na „moja”? Sosna pogodziła się dość filozoficznie kiwając dostojeństwem, a parę zaledwie łez, którymi mnie dotknęła nie zrekompensował żałości. Ona znów żyje w świecie własnych aspiracji, a mnie toleruje, dokładnie tak samo, jak motyla wiosną szukającego nektaru lub oddechu. Jak mrówki wspinające się, żeby z jej szczytu poznały bezkres świata, jeśli ich wzrok nie odbierze im rozumu. Miałem odejść zupełnie już, bo przecież nie wolno tak, żeby dorosły płakał, żeby lamenty podnosił pod nosy poszukujące innych idei i doznań, a sosna chwiała się niezdecydowanie, jak dziewczyna, którą chłopiec prosi o buziaka, a ona nie wie jak smakuje ciepło bliskości i czy służyć będzie jej urodzie, chociaż nieśmiało domyśla się, że jednak tak. Kiwała się ta sosna już nie moja przede mną żałosnym, bo melancholie snują się i kiwają i chociaż babim latem nie są, chociaż czepiają się każdej, najbardziej mizernej nadziei, to przecież w końcu pójdą precz łzami o barwie tak przeźroczystej, że zawstydzić potrafiłyby najszlachetniejszy brylant.

Patrzyłem, jak pęka jej skóra żywo - pomarańczowa, jak w łupieżu drobnych zmarszczek dzieje się chwila, a ja nie mogę nic – palcem powstrzymać czas, czy życie, dzianie się bądź nie… chciałem ją przytulić, okłamać nadzieją płonną, udawać z miną dziarską, że dobrze się stało i jest całkiem do rzeczy zdarzeń kolejność, ale przekonania jakoś unieść nie potrafiłem w oczach zeszklonych, bo to za trudne, żeby siebie samego wystawiać na wiarygodne kłamstwa. Nie były i chyba wiedziała lepiej ode mnie, że być nie mogą. Milczała, bo to rozsądne, kiedy słowa zawodzą. Milczała, bo życie popełnia się w milczeniu, a w słowach tylko płochość własną można objawić wszem. Miałem pójść i nic mądrzejszego wymyślić nie sposób, kiedy tak stałem wobec cekinów i wdzięcznej, głębokiej zieleni sukni do samej ziemi, skrywającej kręgosłup twardszy i bardziej odporny niż mógłbym samemu sobie życzyć. Jak się z drzewem pożegnać? Jak podeprzeć jego jutro, żeby było początkiem, a nie końcem istnienia? Czym skusić, żeby… Głupiec we mnie ciągle się łudzi, że znaczy i może wpłynąć na coś więcej niż – no właśnie! Niż co? Chyba nic jest wystarczająco duże?

18 komentarzy:

  1. Coś co mija nas brakiem słowa moje otwiera nowe możliwości. Może jutro pojawi się modrzew lub dąb, a może katalpa. Proces życia jest zaskakujący a nam pisana niewiadoma, aż do chwili, w której stanie się rzeczywistością jaka dotyka... nie gorszą lecz inną.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a ponoć lepsze jest wrogiem dobrego
      a sosna jest dobra

      Usuń
  2. Nie przypisywałabym wagi - inne nie znaczy ani lepsze ani gorsze. Czasem warto oswoić coś czego nie brało się pod uwagę wcześniej, bo może się okazać, że to brakujący element naszego życia, którego wcześniej nie widzieliśmy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. więc będę patrzył bardziej intensywnie.

      Usuń
    2. Może zaowocuje równie piękną liryczną epiką...

      Usuń
    3. byle nie do przesytu.

      Usuń
  3. Słów szukać nie trzeba tam, gdzie tajemnica i wielkości natury porażają majestatem, wystarczy czerpać, ile się da...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. natura powinna być naturalna a nie tajemnicza. monumentalne są tylko dzieła człowieka z dumą włącznie

      Usuń
    2. Już poeta podziwiał - cóż piękniejszego, niż wysokie drzewa? Dzieła człowieka monumentalne? szczyt pychy raczej...

      Usuń
    3. niech będzie - natura nie wpada na "genialne" pomysły, tylko realizuje życie najprostszymi metodami, a kiedy się nie da inaczej, to umiera, lecz też nie daremnie.

      Usuń
  4. Odpowiedzi
    1. niestety - to mnie nie pociesza...
      mam jakiś defekt patriotyzmu - nie czuję się lepiej, kiedy komuś jest gorzej.

      Usuń
    2. To nie było pocieszenie, tylko konstatacja. A swoją drogą sosny są piękne. Najpiękniejsze!

      Usuń
    3. i jak pięknie pachną latem...

      Usuń
  5. Witaj, Oko.

    Dziś fragment z Mistrza Niedomówień, Niedosłyszeń:):

    "Słyszysz, kochana, oto wznoszę dłonie -
    słyszysz: ten ruch...
    Wokół samotnych w każdej świata stronie
    rzeczy zmieniają się w słuch.(...)
    Odbicie najmniejszego poruszenia
    w jedwabnej ciszy staje się widome;
    ślad niezniszczalny odciska wzruszenie
    w zasłonie oddalenia nieruchomej."
    (Rainer Maria Rilke, "Cisza")

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie ustaję w zdumieniu, jak szerokim spektrum dysponujesz...
      chciałbym, żeby wyszperane z Twojej pamięci cytaty znalazły choć trochę oparcia w moich treściach.

      Usuń
    2. Czy sugerujesz, że moje komentarze są "nie na temat":)?

      Pozdrawiam:)

      Usuń
    3. nie - mam tylko życzenie, żeby wartość treści choć troszkę dogoniła wartość komentarza

      Usuń