wtorek, 30 stycznia 2018

Jutro niedopowiedziane.


Poszedłem, bo chodzić lubię, nawet wtedy, kiedy celu jakoś specjalnie jasno nie widzę. Poszedłem, choć zima nieudana, mokra i balansuje wokół zera nie mogąc się zdecydować, czy zapaść na wieczną zmarzlinę, czy pozwolić naturze oszaleć i powołać do życia przebiśniegi, krokusy i fiołki. Szczerze mówiąc miałem pewne obawy i wierzyć tej naturze przestałem, bo nawąchała się jak głupia do pełna wszystkiego, co ludzie potrafili wymyślić i wysłać w kosmos z luf półkilometrowych kominów, albo luzem nawet z własnych wydechów. A ludzie karmią się teraz tak syntetycznie, że globalne ocieplenie mogą własnym potem zrealizować bez trudu – wystarczy klimatyzację wyłączyć na tydzień i po sprawie – burze i wybuchy jak na słońcu gwarantowane, a księżyc zamiast biegać w żółcieniach, spłoni się niczym dziewica wobec słów bezkompromisowych i wulgarnych i toczyć będzie walec nocy przed sobą w kolorach kardynalskich.

Ciekawość (z tych bezinteresownych, bo jaki mieć mogę interes, kiedy niezależnie ode mnie rzeczy się dzieją) popchnęła mnie na spacer. Jako, że z raczej prymitywnych egzemplarzy pochodzę, na dodatek skażonych historią, to wiedziałem, że wracanie jest procesem żmudnym i bardzo często bolesnym, więc na drogę koniecznie trzeba zabrać „zestaw przetrwania”, czyli napoje, bo bez żarcia, to radził sobie z bożą pomocą Mojżesz, a i obecnie połowa kobiecości zapadła na chroniczne niedożywienie i żre trawnik, wydzielając sobie porcje zbyt małe nawet dla chudej kozy. A jakoś żyją. Więc sklep marki monopol, sześciopak tzw „granatów”, czyli piwa w konserwie (bo psuje się dopiero po mniej więcej pięciuset latach ze względu na zawartości zaszyfrowane pod kodem literowo-cyfrowym) i poszedłem.

Ręce w kieszeniach, plecak z granatami, zima wiosną śmierdząca na kilometr, gasnące widzenia geometryczne, sukcesywnie uzupełniane naturą. Jakieś drzewa, chwasty zeszłoroczne smętnie kołyszące się w sierocej chorobie, lecz tylko pozornie, bo w każdym drgnięciu sypią na ziemię ziarno, nasienie przyszłej ekspansji. Szedłem szukając barw żywych, bo martwej, śpiącej natury miałem w sobie powyżej progu ciekawości. Szukałem nowalijek, rzodkiewek rosnących na rzecznym wale, kwitnących, żarłocznych muchołówek, zawilców i kaczeńców, a słońce sprzątało moją ścieżkę z szarych gołoborzy zastygłych, błotnych kałuż. Zupełnie, jakby chciało do mnie rzec:

- Poszukam z Tobą cienia, któremu zawsze z Tobą po drodze będzie i zostanie nawet wtedy, kiedy wszyscy inni uciekną.

A ja głupi się ucieszyłem. Że jest ktoś, kto nie tylko do mnie mówi, ale gotów jest zostać, chociaż niezgrabiaszem jestem i nie do końca udanym osobnikiem. Nie oczekiwałem takiej wyrozumiałości i tak wielkiej cierpliwości, żeby pomimo niedoskonałości cokolwiek trwać przy mnie mogło i malować na mnie obrazy pachnące latem. Słońce próbowało mnie powstrzymać i opierało się o klatkę piersiową usiłując zapobiec kolejnym krokom, w oczy strzelało mi jadem żółtej, jadowitej posoki, po której łzy mi ciekły i szedłem spłakany jak przedszkolak, któremu lizak upadł tak niefortunnie, że nikt absolutnie nie chciał się po niego schylić. Szedłem ślepcem. Pod prąd cudzych myśli, jakbym był maszyną nakręconą do oporu i musiał wystrzelać się z tych kroków niepotrzebnych, pechowych, niedookreślonych niczym.

Rzeka łaskawie zakręciła, a wał wraz z nią, przez co słońce pchało mnie w lewe ramię i tylko jedno oko wierciło laserem strumienia ostrzeżeń. Szedłem wciąż, bo nie nasyciłem się jeszcze drogą, nie zakwasiłem mięśni niosących mój brak istotności tam, skąd rzeka wpraszała się w miasta progi, chociaż to ona pierwsza tu była, a ludzie zaczęli rozpychać się o wiele później, strofując rzekę i ubierając ją w kagańce granitowych portali. Szedłem z myślami tak głęboko schowanymi, że nie było ich widać na zewnątrz, jakbym chodzącą bezmyślnością był, golemem, pomnikiem z brązu ożywionym siłą ludziom nieznaną. Wiatr sprzyjał rzece i pchał wody w kierunku morza i w moje oczy, które chyba stały się wrogiem owego spaceru, bo skoro słońce i wiatr wespół postanowiły mnie oślepić, to jak ja – nieborak miałem sobie poradzić z takim bezkresem?

Szedłem na wpół ślepy słuchając, czy żwir pod stopami wciąż chrzęści ścieżką, czy już zaplątałem się w szuwar, w chwasty i gnić zaczynające trawy zeszłoroczne. Ktoś mnie sklął, bo rowerem jadąc miał dylematy na wąskiej drodze, ale ja go tylko słyszałem nie widząc absolutnie. On, z wiatrem i na kołach, a naprzeciw ja ślepy, zatopiony we własnej głowie. Koniec wiązanki rozpłynął się w domysłach, bo jechał szybko i może wystarczy mu żywiołu, żeby na tej klątwie do domu aż zajechał nie łajając już nikogo więcej po drodze. Szukałem fiołków bezwzroczem, domysłem, niepewnością, a słońce wciąż mówiło mi nie, nie patrz nawet. Zostań, albo wróć, wiatr też chciał być moim ręcznikiem kąpielowym, który na plecy najchętniej się narzuca, a połami okrywa awers kadłuba. Chciał, lecz ja nie chciałem zawracać, bo mi do tam spieszno, gdzie nikt na mnie nie czeka i nic pewnego powiedzieć się nie da.

Kroki pod prąd stawiane więcej wymagały samozaparcia, ale kiedy zmysłów brak, to chociaż poczucie kierunku we mnie i przekora pchały mnie wbrew żywiołom. Pierzasta chmurka zlitowała się na chwilę wystarczająco długą, żebym odzyskał barwy w oczach i mógł spojrzeć, dokąd mnie zaniosło. W stronę rzeki płynął jakiś rów zarośnięty, a nad jego brzegiem płakały wierzby. Miały powody, bo przeszły wiatr nieuczesany powalił jedną tak, że mostem butwiała nad rowem, chociaż do życia wyciągała ramiona wzdłuż całego, na wpół martwego korpusu. A obok, na połamanym pniu grasował człowiek. Jakby ślepotą obdarzony dotykał tego pnia szorstkiego, spękanego i szpilkami ostrych igieł skarżącego się pod niebiosa. Dotykał drzewa, jakby lekarzem od drzew był, ale nie. Bo kiedy znalazł, czego szukał, to szarpnął mocno wbijając palce drzewu pod skórę i obdarł je z niej. Patrzył na strzęp skóry i na stos wcześniej wyszarpanych rzucił, a ręce powróciły do tej pieszczoty tak brutalnie finalizowanej.

Zauważył mnie w końcu, bo na tym wale stałem jak martwa lipa o jasnym drewnie, miękkim i ciepłym od samego zauważenia. Pomachał ręką, że widzi i że nie potrzebuje pomocy, ale towarzystwem nie pogardzi. Podszedłem, bo przecież wszystko jedno, gdzie tych fiołków w styczniu będę szukał i usiedliśmy na pniu zwalonym pośród zbielałych, martwych traw czesanych wiatrem. Wyjąłem z plecaka dwie puszki, bo to pozwala na elastyczność kontaktu i gawędę dłuższą niż zdawkowe uwagi o klimacie. Pokazałem palcem na stos kory i zanim słowa we mnie wezbrały za gestem, to mi odpowiedział najlepiej, jak potrafił. Wziął w rękę pierwszy z brzegu, ułamał, jakby chleb przełamywał i resztę odłożył zostawiając pajdę w dłoni. Wyciągnął z kieszeni kozik i wprawnymi ruchami, jakby kartofle obierał oskrobał z nadmiaru wyschniętego, pokruszonego materiału, aż doskrobał się do brunatnej, zwartej masy poprzecinanej żyłami warstw, jakby to był agat, albo jaspis. Patrzył na mnie i niemal od niechcenia strugał zerkając z rzadka na ów kawalątek kory, bo zajęty był mną. Zupełnie, jakby wąchał moją twarz, wrażenie głodu, lizania, dotyku nie chciało mnie opuścić, aż chyba speszyłem się pod tym wielozmysłowym dotykiem.

Patrzyłem na plecak odpoczywający w trawie przed drogą powrotną jeszcze nie zapłodniony plonem, na filcowy kapelusz z szerokim rondem o barwie nieokreślonej, przysypanej przeszłościami tak wieloma, że początków jego istnienia można było się tylko domyślać. Człowiek mruczał coś do siebie i tego kawałka kory, jednak życzliwie i bez cienia ironii, czy złych myśli. Pogodzony z kształtem, z pęknięciem biegnącym wzdłuż, z łzą żywicy cieknącej brzegiem, bo dłońmi ogrzał strzęp – miał w sobie tak wiele zgody na zastane, że milczałem sycąc się widokiem spełnionego człowieka. Nie potrzebował nic i nic nie wymagał. Brał, co w rękę wpadło, ale bez grymasu, kiedy okazywało się, że jest inne od spodziewanego. Może nie spodziewał się niczego. Może miał w sobie tak wiele wyobraźni, że we wszystkim znaleźć potrafił wartość.

Siedziałem jakby zdjął ze mnie każde napięcie i nerwy uziemił, a on patrzył na mnie, a w dłoni to jabłko obierał z nadmiaru materiału. Gdyby to glina była – powiedziałbym, że lepił mnie z niej, posługując się sprzężeniem wzroku i czucia, ale to kory kawalątek był, niewyszukany, lecz przypadkowy, spękany, żywiczny, kruchy. Okruchy spadały mu na kolana i malowały mapę nieistniejących światów, wiatr szukał w nich życia, albo grał nimi w pchełki, czy wręcz w samotnika.

Chłop był zarośnięty, brodaty niedbale i z wąsem hodowanym od lat, który pobielał od wiatru i słońca i dwoma skrzydłami okalał policzki prześlizgując się wiatrom przez palce. We włosach miał strzępki mchu, resztki kory, pajęczynę, a może sierść psią, choć psa nie było widać nigdzie wokół. I ta postura, której i budda mógł pozazdrościć, a krawcom spokój święty odbierająca. Zapewne z tego powodu chodził w dresie i swetrze tak niemiłosiernie powyciąganym, że pasować mógł równie dobrze na jeden z księżyców Saturna, jak i parowóz z muzealnej bocznicy. Butom z wyglądu niewiele brakowało do tych kawałków kory w suchej trawie leżących. Twarz… – tak spokojnej twarzy nie spotyka się co dzień. W ogóle nie spotyka się ludzi o takich twarzach, bo na niej wyrzeźbiona w zmarszczkach została zgoda na kosmos, na chaos, na niepojęte i niezrozumiałe, a nawet na niesprawiedliwe, czy krzywdzące pozornie.

Nikt w życiu mnie tak nie wylizał wzrokiem, nikt tak głęboko nosa we mnie nie wcisnął, jak ten chłop przepocony, poplamiony światem wolnym od cywilizacji. A ja nawet nie wiem, czy mówić potrafił, bo jednego słowa nie powiedział do mnie, a ja do niego nie miałem co powiedzieć i tylko piwem poczęstować mogłem, bo szczęśliwie miałem przy sobie. Wziął i drugie i trzeciemu również nie przeciwstawiał się, lecz kiedy trzecie zabierał z mojej dłoni przytrzymał mi rękę i wyjąwszy z niej puszkę włożył kawałek kory. Ciepły, pulsujący jego tętnem, rytmem idealnie do świata dopasowanym. Wcisnął mi w dłoń i moje palce zacisnął na kory kawałku, jakby to miał być talizman na dobrą przyszłość, amulet na życie beztroskie. Czułem ciepło jego dłoni spływające z kory wciąż drżącej od ostatniego szlifu, czułem zmarszczki kory i życie w szramie spękania. A on… patrzył na mnie ze spokojem wykluczającym pytania, wykluczającym wątpliwości i niepewność. Potrząsnął moją dłonią i widziałem po jego twarzy, że był zadowolony ze swojego dzieła. Może nawet ze mnie? Że powstrzymałem w sobie każde „dlaczego” i „po co”?

Postawił puszkę w trawie i zaczął plecak pakować, jakby już mnie nie było, jakby o mnie zapomniał. A ja, przeźroczysty, cichy i z ręką pełną kory o kształcie nieodgadnionym, lecz ciepłym dłońmi spełnionego człowieka… poszedłem. Wróciłem na wał i pozwoliłem wiatrowi popchnąć mnie w stronę codzienności. W prozaiczność powtarzalną, w dzisiaj. Lekki już plecak nadymał się, że musiałem go poskromić, a sam szedłem cichy. Potrafiłbym? Cieszyć się tak, jak on się cieszył? Znaleźć w sobie zgodę na dzisiaj? Każde dzisiaj, jakie przyjść może, lub nie?

Za trudne pytanie. Zbyt wiele we mnie niepewności, żeby zaryzykować, zamknąć oczy i zęby zacisnąć i powiedzieć światu – idę do ciebie – cieszmy się wzajem! Wracam do domu, a wiatr zaciera ślady, żebym nie trafił więcej w tę okolicę, gdzie dylematy drążą w moim sumieniu dziury, których nie da się zatkać palcem, czy sękiem. Otwieram dłoń gnany ciekawością, a wiatr kradnie mi ciepło drewna. Kradnie mi smak i zapach zostawiony dla mnie. Ze wszystkich zmysłów okradł mnie wiatr, a w dłoni trzymam nieokreśloność, której zrozumieć nie potrafię. I nie muszę rozumieć, bo wystarczy mi czucie. Trzymam obietnicę zrozumienia. Gdy czas przyjdzie – zrozumiem, gdy odczytam przekaz, który we mnie jest zapisany, a kora draśnięta scyzorykiem ma tylko pomóc – ma dopełnić zmysły. Chowam w kieszeń na piersiach i wzdycham westchnięciem, w którym splatają się marzenia i nadzieje. Wiatr pstryczka w ucho mi daje i uczy niecierpliwości, namiętności i stara się jak potrafi, żebym zapomniał, bo to już historia…

Może ma rację, ale ja mam kawałek kory, który czeka na odcyfrowanie i pamięć niedoskonałą, w której pływa obraz rzeźbiarza posiadającego w sobie więcej odpowiedzi, niż ja pytań. A ty? Jeśli chcesz pytać, to pytaj – nie odpowiem, bo nie potrafię. Mogę udawać, mogę próbować, ale to bez znaczenia – pytaj, jeśli chcesz, żebym skłamał. 

18 komentarzy:

  1. "Pozwoliłem wiatru"? "Wiatrowi" przecież.
    I czy Mojżesz "niejaki" w zamierzony sposób taki malutki?
    "Szedłem ślepcem" cudne - brzmi mniej więcej jak "płynąłem kraulem".

    OdpowiedzUsuń
  2. dziękuję za czujność - wiatr poprawiłem, a nijakość usunąłem.
    a ślepca zostawiam, niech cieszy i zastanawia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może wystarczyło powiększyć niejakość?

      Usuń
    2. piszę w wordzie, a kiedy dopisuje słowo w panelu bloga, to zmienia mi zarówno krój, jak i wielkość - ale to słowo było beznadziejne - nadawało się do kubła. Mojżesz, to nie jakiś Kamil z Pasłęki - jeszcze raz dziękuję.

      Usuń
    3. A ja uważam, że niejaki Mojżesz jest lepszy od Mojżesza.

      Usuń
    4. wydaje mi się, że dla polskojęzycznych czytelników Mojżesz jest rozpoznawalny z racji kultury w której dorastamy. zabawy w deprecjonowanie kogokolwiek (nawet niezamierzone i niezłośliwe) są niesmaczne - a tak mogłoby to zostać odebrane. Dużo łatwiej o mnie powiedzieć - "niejaki" (już wolałbym "rzekomy")

      Usuń
    5. ale sama widzisz - nie zrozumiałem pytania, że o rozmiar czcionki zapytałaś - do mnie dotarło zapytanie o jakość słowa - i słowo było słabiutkie. no i się nie obroniło (huncwot jeden)

      Usuń
    6. nieważne - ważne, że zauważyłaś i można było je na śmietnik wystawić i nie będzie w archiwum gniło.
      a może jeszcze kto to przeczyta? szacuneczek za wskazanie raz jeszcze, bo generalnie nikomu się nie chce, bo jeszcze autor się obrazi, albo co gorszego wymyśli.

      Usuń
    7. Ach, jaka ja jestem fajna!

      Usuń
    8. no widzisz?
      więcej optymizmu!

      Usuń
    9. Optymizm wyłazi ze mnie wszystkimi tkankami.

      Usuń
    10. nie wypuszczaj tak łatwo - niech Cię wypełnia. najlepiej trwale.

      Usuń
  3. Spodziewałam się prostego rozwiązania, żeby nie powiedzieć banalnego. Portret mógłby to być, drewniane wyobrażenie częstującego piwem i umiejącego milczeć. Jednak takie zakończenie podoba mi się bardziej.

    OdpowiedzUsuń
  4. sztukę trzeba czuć, a nie rozumieć. dzisiejsze znaczenie pojutrze może nieść inną wartość.
    mogło być wszystko - bryły zatopione w płynnej fakturze, kontur nieistniejących kontynentów - cokolwiek.
    często jest tak, że kawałek kory sam decyduje o tym, czym będzie i wymusi efekt końcowy. nieokreśloność, która nie jest zwierciadłem rzeczywistości daje duże możliwości interpretacyjne i nie ogranicza.

    OdpowiedzUsuń
  5. Spotykasz niesamowite postaci lub takowe wyobrażasz sobie - poplamiony światem wolnym od cywilizacji- warto spróbować sobie takiego wyobrazić...bardziej straszny był czy swojski?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. znam człowieka od dawna. rzeźbi wciąż. byłem z nim w górach i w kamieniołomach. życie zostawia na nim ślady i na jego ubraniu też - zdaje się, że nie przejmuje się tym absolutnie i plamy brudu z tego lekceważenia czasami usychają, robiąc miejsce na następne.

      Usuń