czwartek, 11 stycznia 2018

Wróżenie przeszłości.

Wyciągnąłem rękę i podałem ją tej pani, której czarne włosy błyszczały jakby pomalowała je sadłem niedźwiedzim, czy gęsim chociażby. Długie, ciężkie kryjące uszy i myśli zerkające spomiędzy błyszczących cekinami oczu. Wzięła tę moją dłoń i schowała we własnej, ciepłej, dużej i miękkiej. Spracowanej i noszącej ślady wielkich garów i monstrualnych patelni, żeby nakarmić rodzinę w której chyba pięć naraz pokoleń siada do stołu, albo do ognia, albo po prostu siada gdzie się da i siedzą w kręgu zamkniętym dla obcych, lecz dla siebie otwarci i z dobrym słowem. Ręce miała tak przyjemne w dotknięciu, tak kojarzące się z babcią i pajdą chleba z masłem i czosnkiem posypaną, że na chwilę zapomniałem zupełnie gdzie jestem i przeniosłem się do świata, który dawno już minął. Zamknąłem oczy i znowu miałem lat osiem i buzię tym masłem umorusaną, bo pajda chrupiąca skórką, gruba na trzy palce i masłem bez wstydu posmarowana, a na nim łzy czosnku pocięte śmiały się do mnie i płakały, bo solą oprószone. Czułem smak na podniebieniu, a ciepła dłoń zdawała się chcieć mnie do piersi przytulić i zanurzyć się w moje włosy i dobrym słowem obdarować, żeby ten dzień znów smakował jak ów chleb z masłem…

        Umysł pływał w nieistniejących poza moją głową światach, a pani bez złości, lecz chyba z zaciekawieniem zerkała na mnie miękkimi ruchami i bezgłośnie zliczała moje palce, odciski i dawno zapomniane blizny. Ślizgała się dłońmi po paznokciach i próbowała poczuć kształt każdego z paliczków. Potem podniosła moją dłoń do twarzy, jakby ją chciała powąchać, albo zjeść, niby ten chleb z masłem od babci, ale została tak z moją dłonią otwartą przed jej twarzą pobrużdżoną, zwiędłą jak pozimowe jabłuszko z kopca dopiero wyjęte. Nawet na tę dłoń nie patrzyła, tylko w moich szukała oczach tych kolorów, które na jej spódnicy zdawały się przekomarzać i walczyć o pierwszeństwo, wijąc się niczym koralowe węże, którym w głowie figle jedynie, a nie strzykanie jadem. Patrzyła i milczała, bo o czym tu rozmawiać, kiedy ja poza światem jestem i nic nie usłyszałbym wtedy. Pociągnęła lekko, żebyśmy na ławce jakiejś usiedli, bo nogi ma już zmęczone życiem, bo zdążyła już świat dokoła obejść i teraz marzy się jej ciepły, pachnący kąt i więcej niż chwila bezruchu. Patrzyła na mnie wciąż, jakby wzrokiem mnie poznać mogła po samo dno, do każdego, najmniejszego brudu duszy i nadziei bezzasadnej.

        Może to popołudnie było, kiedy się ocknąłem, ale nie pamiętam, czy dłoń podałem jej rano, czy wieczorem młodym, więc czas znaczenia specjalnego chyba nie miał, bo ani mnie, ani jej nie spieszyło się zupełnie. Siedziała słońca pledem owinięta na ławce zielonej jak wiosna i dłoń moją trzymała bez pośpiechu i cienia niecierpliwości. Na jej dłoniach żyły tańczyły, fioletowe fale rzek wijących się, szukających delty ujścia, lub choćby katarakty, z której skoczyć mogłyby w przyszłość bez lęku, a ja syty już chlebem zjedzonym w widzeniu, ogrzany wspomnianą dobrocią poddałem się pulsującym falom i pływom i zewom tej krwi, która tyle cierpliwości dla mnie miała. Popatrzyłem wreszcie odrobinę przytomniej i pośród chust w nieistniejące kwiaty barwniejsze od najbarwniejszej łąki znalazłem panią, rumianą jak matrioszka i malutką taką, jakby już jedną z ostatnich laleczek w zestawie była.

        Pani patrzyła mi w oczy tak głęboko, że nic nie musiałem mówić, bo brała ze mnie wszystko, czym nasiąknąłem od niemowlęcia. Widziała mnie, jakbym był przeźroczystym zegarem, który w ziarnach piasku kapie zdarzeniami minionymi i uczuciami przyszłymi. A ja jej rękę podałem i wiedziała po co. Wiedziała, że chciałem zapytać, albo usłyszeć odpowiedź zanim zapytam. Milczałem nadzieją, że mi powie, że chociaż ust nie mogę otworzyć, to ona już wie i pomoże, rozwikła i uprzedzi nieuniknione, ale ona wciąż milczała i patrzyła we mnie, jakbym strumieniem był, na którego dnie pstrąg ma zakrzyknąć tęczą zanim schwytany zostanie mocną, bezkompromisową dłonią. Nie sądziłem, że można mnie obrać tak do końca, z każdego wstydu i zakurzonej pamięci, jak główkę kapusty włoskiej na gołąbki rozbieraną listek po listku. A przecież rozbierała mnie tak właśnie i nad żadnym listkiem nie wydziwiała, nie skrzywiła się i nie połamała własną nieuwagą, czy niezrozumieniem. Siedziałem przed tą panią już raczej jako idea życia, niż samo życie, bo otwierała we mnie karty tak mocno zakurzone, że aż nieczytelne, ale przecież we mnie istniejące i dające podwalinę dzisiaj.

        A kiedy już dzień postanowił pożegnać się z nami i spłynąć gdzieś poza zasięg wzroku, to tylko cekiny w jej oczach zdradzały, że wciąż jeszcze czyta we mnie i dopiero gwiazdy zazdrosne mrugać poczęły, żeby już przestała w końcu, bo to ich zadanie jest. Ławka przestała być wiosenną, a pled słoneczny pociągnął za słońcem i zostawił kobietę drżącą od wilgoci, która skradała się tak dyskretnie, że trzeba było dłuższą chwilę nasiąkać i poczekać na jęzor wiatru, żeby rozpoznać, że już jest i wspina się mackami wilgotnymi po łydkach, po szyi, po nerkach. Zadrżała i ja zadrżałem i ocknęliśmy się razem chyba z tego letargu, z tej medytacji moją historią wzbudzonej, jakbym ja miał historię tego wartą. A przecież wiem doskonale, że nie. Że pamięć moja nie niesie nic, czego nie noszą pamięci innych.

        Popatrzyła na mnie, jakby usłyszała moją wątpliwość i głowę przekrzywiła jak wróbelek, co psotę obmyśla zapewne, jak dziecko, które oczami próbuje przyciągnąć inne oczy do wspólnego śmiechu, który sięgnąć potrafi czubka włosa i duszę rozśmieszyć bez powodu. A ona patrzyła i ramionami wzruszyła, aż w końcu odezwała się głosem bardziej szorstkim, niż papier ścierny, czy gruboziarnisty granit i uwolniła moją dłoń wciąż zatopioną w jej dłoniach miękko-ciepłych, strudzonych. Odezwała się wstając, żeby wykąpać się w mroczniejącej nocy, bo wstała, żeby odejść i już więcej nie wracać, co poznałem po nie-wiadomo-czym, lecz pewność miałem, że to nasze ostatnie spotkanie jest. Wstała i szła, jakbym przestał istnieć i słowa tylko dla mnie snuły się za nią niby woń perfum dyskretnie ciągnięta wiatrem, gasnącą smugą złudzenia. Poszła zostawiając niedosyt, zostawiając mnie ze zbroją codzienności leżącą obok ławki, a ja jak jakaś larwa bezbronna, stałem na drodze słów płynących z mroku, w którym jej już nie było, bo stała się tylko domysłem i interpretacją czerni tak doskonałej, że pochłonęła jaskrawość kwiatów na chustach i fale płynących strumieni barw w spódnicach zanurzonych.

- Po co ci to? Czemu chcesz wiedzieć? Tobie niepotrzebna taka świadomość. Naprawdę chcesz nosić w sobie piętno przyszłości? Nieuchronność, od której ani uciec, ani ją dogonić? Chcesz być nosicielem jutra tylko po to, żeby zgasić niedosyt wczoraj? To głupie – uwierz, że głupie. Lepiej zostaw, jak jest, a jutro znajdzie cię niechybnie i nie zostawi samopas. Ani nie zapomni przyjść, ani nie zaśpi. Jeśli już koniecznie chcesz, powiem tylko, że dłoń masz miłą w dotyku i można w niej zamieszkać na dłużej, a w oczach… ech… stara jestem, ale poszłam z tobą jak dziecko na chleba pajdę i wciąż mi w brzuchu ciepło od niej…

4 komentarze:

  1. Nigdy nie dałam się namówić na wróżenie przyszłości ani z ręki ani na wizytę u wróżki...
    Ale panią opisałeś pięknie, soczyście i namacalnie :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ależ... ja również nie.
      za to wróżenie PRZESZŁOŚCI - bardzo chętnie.
      jeśli panią zobaczyłaś, to gratuluję podwójnie - Tobie wyobraźni i sobie odwagi w formułowaniu określeń. to nie jest łatwe, kiedy "metoo" dojrzewa w sieci - ja powoli wstydzę się, kiedy mam się ogolić...

      Usuń
  2. Hej, ja też zobaczyłam tę panią bardzo wyraźnie, ale widzę, że mój komentarz zginął w czeluściach internetu lub przepadł w spamie. ;) Bardzo obrazowo piszesz. Podziwiam styl. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja... wymagam od siebie więcej - ale pilnie ćwiczę, żeby wreszcie się udało

      Usuń