sobota, 27 stycznia 2018

Żywe wspomnienie.

Pamiętasz, jak próbowałem cię poznać? Jak cię prosiłem, żebyś opowiedziała mi o sobie, jaką byłaś, kiedy jeszcze nie znaliśmy się zupełnie? Przyszedłem po ciebie i trzymając się za ręce poszliśmy miastem na spacer wystarczająco długi i żadnych ograniczeń nie niosący, w ciepły wieczór, który rozkładał niespiesznie tutejszy kurz po mroczniejących zakamarkach. Podglądaliśmy rzekę, która flirtowała z miejskim oświetleniem rozpraszając je na drobne skrzące się koraliki i śmiała się miliardem łez, kiedy sodowe światło bezskutecznie chciało utopić się w nurcie. Siedliśmy na ławce, a nasze cienie lizały powierzchnię łapczywie tak, że aż wysp drugiego brzegu dotykały i pasły się na trawiastych skarpach.

Patrzyłem w twoją twarz spopieloną wieczorem i w oczy rozświetlone rzecznymi iskrami. Kim byłaś, zanim się spotkaliśmy? Jakimi ścieżkami dorastać ci przyszło, czym życie cię obdarowało, a co zabrało bezpowrotnie. Miałem czas i wielki głód w sobie, żeby poznać najdrobniejsze blizny na twoim ciele płowiejące, westchnienia niespełnione i tragedie w zmarszczkach na czole wymalowanych. Chciałem zobaczyć, jak tańczysz swoje marzenia spełnione i dziecka śmiechem rozbrajasz wojenne zapędy otoczenia. Dłonie pociły się z niecierpliwości, a pytania kłębiły się jak mrówki wokół porzuconej kostki cukru. Patrzyłem, jak zmierzch zabiera mi twoją twarz i unosi ją w intymność niemal doskonałą i tylko twoje oczy trzymały się cierpliwie mojego istnienia.

Westchnęłaś pośród bezbarwnego świata i dłoń zanurzyłaś miękko w moje włosy. A później milczeliśmy, bo ja już nic powiedzieć nie chciałem, żeby nie przeszkadzać, a ty wędrowałaś pamięcią szukając gruntu, na którym można było opowiedzieć życie. Milczałaś bardzo długo. Sądziłem, że zasnęłaś, albo łzy wzruszenia odebrały ci głos, więc dotknąłem twojej twarzy. Suchej, ciepłej i łaskoczącej moje opuszki rzęsami mrugającymi pospiesznie, kiedy palce zbyt blisko oka się znalazły. Więc nie spałaś i nie płakałaś, a tylko droga zbyt daleka nie zakwitła opowieścią. Czas próbował nas popędzać i szarpał za rękawy pokazując, jak mijają nas dostojne kontury spóźnionych turystów, albo studenci tańczący niczym Zorba po pięknej katastrofie. A ty milczałaś jak idealna zaduma, która nawet powietrza do istnienia nie potrzebuje.

Spóźniony patrol z zawodową troską upewnił się, czy krzywda się nam nie dzieje na tej ławce zatkniętej nad brzegiem rzeki, jakiś nocny tramwaj okrył nas na moment żółtym pledem świateł, gdy kilka zadumanych sylwetek rozwoził po domach. Samotny pan parasolem chciał dla nas wystukać na bruku „deszczową piosenkę” i zupełnie nie przeszkadzało mu, że księżyc właśnie wystraszył swoim sierpem nawet najmniejsze chmury, żeby gwiazdy mogły podglądać miasto. Pan śmiechem poniósł piosenkę dalej, pod prąd rzeki, a jego sylwetka zgasła szybciej niż jego radość.

Zanurzyłaś się w siebie tak głęboko, że straciłem nadzieję na jakiekolwiek wspomnienie. A ty znienacka wstałaś z ławki i za rękę mnie złapałaś, żeby już wracać, bo czas dotknął w tobie bardzo czułego punktu i pokazał, jak nieodpowiedzialna jesteś, a później zawstydzał cię już nieustannie, wciąż ponaglając do powrotu. Poszliśmy. Jednak zanim zniknęłaś w wirze niespełnionych obowiązków schowałaś mi w ucho parę słów, których pewnie głośno nie miałaś odwagi powiedzieć:

- Wiesz o mnie tak dużo… Słowami więcej nie umiem opowiedzieć. Widziałeś sporo, bo moje ciało nie potrafi już wstydzić się ciebie. Poczułeś smak moich łez i kilka przekleństw gorących, gdy życie mnie jadem opluło. Nie umiem więcej, nie potrafię… ale… przyjdź po mnie na śniadanie w sobotę… pokażę ci moją przeszłość.

Przyszedłem oczywiście, bo mrok ciekawości nie był w stanie ugasić. Kiedy usiadłem przy stole… a ty przyniosłaś jakieś talerzyki i miseczki, a stół już pachniał cały wyrafinowanymi drobiazgami porozkładanymi po blacie ubranym w obrus… usiadłaś obok mnie i złapałaś mnie za rękę mocno tak, jakbyś się bała że ucieknę, albo zemdleję. Złapałaś mnie za rękę i patrzyłaś mi w oczy z napięciem i cichuteńko powiedziałaś z niepewnym uśmiechem:

- chciałeś…

I wtedy z kuchni wyszłaś ty, niosąc w dłoniach półmisek pełen kolorowych drobiazgów, ledwie dla mnie zauważalnych, bo usta wyschły mi po samo dno płuc. Ogłuchłem, oniemiałem i oczy mi rosły bez końca. Wyszłaś ty i lat miałaś naście, a w oczach zaufanie, jakie mieć można tylko wtedy, kiedy świat jeszcze nie pokazał swoich brudnych pazurów, kiedy podłość ludzka nie utopi radości w małostkowości i wredocie. Musiałem bardzo pociesznie wyglądać, bo obie zaczęłyście się ze mnie śmiać, tym samym śmiechem, a ja otwierałem i zamykałem usta, lecz nawet grama powietrza połknąć nie umiałem. A ty przytuliłaś siebie tak, jakbyś skarb tuliła, a skarb oddał podobną radością. Czułem się nieistotnością, wbity w zachwyt patrzyłem na ciebie w dwóch ciałach mieszkającą, nieznaną mi całkiem, a przecież bliską.

- jedzmy mamo, bo wystygnie, a to takie pyszne – młodzieńczym apetytem przerwałaś skostniałe milczenie i życiorys mi ruszył do przodu, zdumienie i zachwyt pozostawiając wytatuowane na mnie tak wyraźnie, że odbijało się nawet od ścian matowych. Podobno jadłem, podobno sztućców używałem, piłem i coś mówiłem, ale nie pamiętam ani jednego smaku, czy słowa. Tylko głowa krążyła od jednej do drugiej ciebie i w tym nienasyceniu, w zauroczeniu kompletnym zamieniałem się w zmysły.

Chyba się nie pogniewałaś, że to królewskie śniadanie przeszło pomimo mnie, omijając doznania, jednak obraz niespodziewany oszołomił mnie bez reszty. Patrzyłem jak kęs drobny do ust wkładasz, jak głową kiwasz, albo przechylasz kokieteryjnie głowę i kosmyk niesforny z czoła za ucho chowasz i sam już nie wiedziałem którą postacią się zachwycam. We wgłębieniu podbródka, w rąk zgięciu, w uśmiechu i błysku oka widziałem ciebie dzisiaj i wczoraj. Widziałem ciebie, na której charakter układa się delikatnie, powoli i bez przymusu, jak sama siebie ubierasz w wartości i pokazujesz sobie azymut, zupełnie, jakbyś własną parasolką była i piorunochronem.

A potem wyszliśmy na spacer, żebym ostygł, odzyskał siebie i zmysły własne, a ja… dwie ręce mając, obie tobie podałem i szliśmy – ty wczorajsza w podskokach radosnych, w pomysłach, których więcej niż kroków i szybciej domagających się spełnienia, albo chociaż uwagi, i ty dzisiejsza… patrzyłem w twoje oczy, które szczęściem się napełniły tak bardzo, że miałaś te oczy wilgotne i ukradkiem ocierałaś je, żebym nie widział ja, ani ta ty wczorajsza… Widziałem jak niepewność i strach pofrunęły hen, jak baloniki helem wypełnione i już nie wrócą nigdy. 

Wtedy… na ławce… ciemność zakryła twój strach… bałaś się? Cały wieczór poświęciłaś na podjęcie decyzji tak? Bałaś się, że…

20 komentarzy:

  1. Piękny ten obraz przypomniał mi inny, z własnego podwórka, gdy to ukochany jechał do mnie długo w nadziei na solidny poczęstunek, a ja chciałam subtelnie ślicznymi kanapkami...ot takie nieporozumienie ;-)
    No właśnie, czego się bała?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. przecież wiesz doskonale czego - dziecko potrafi popsuć rodzące się relacje.
      a chłopa można karmić subtelnie dopiero po barbarzyńskim obiedzie.

      Usuń
  2. A mnie parasol samotnego pana zauroczył i bycie własną parasolką, bo uwielbiam parasole i mam ich wcale pokaźną kolekcję.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja noszę prawie zawsze, bo ilekroć nie wezmę, to na pewno pada...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja zostawiłem wczoraj. no i kapało. na szczęście krótko.

      Usuń
  4. To prawda, dziecko to spory test dla rodzącej się znajomości. W takich sytuacjach trudno wyzbyć się obaw... sama wiem.

    OdpowiedzUsuń
  5. A gdyby to był niepodobny do mamy syn? Byłoby chyba mniej romantycznie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Zachwyciły mnie szczegóły. To twoje urywki? Prawdziwe? Jeśli tak masz bystre i wrażliwe oko. Gdyby każdy potrafił tak patrzeć...
    Mi się przypomniało spotkanie. A właściwie chwila, gdy zamilkłam w połowie słowa i gapiłam się w świece jako jedyny jaśniejszy punkt. Była to jedna z tych nocnych rozmow. Głos mi się załamał i nie wiedziałam co robić, Bo wymkneło mi się kilka słów za dużo. Mza szybko się uzewnetrzniam.
    Usłyszałam tylko"nie musisz nic mówić, wiecej, Luno". I oczy obok były zaszklone. Albo coś mi się przywidziało.
    Piękne są słowa ludzi.
    Myślę, że się bała zranić przeszłością jak i ja wtedy. Też ostatecznie się zdecydowałam. Warto ryzykować dla takich Oczu.
    Pisz dalej, postaram się wpadać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ah, ja jeszcze mam młode serce. Interpretuje przed przeczytanie komentarzy. Glupiutka Luna.ale już nie będę kasować

      Usuń
    2. i o to chodzi - przecież nie o to, by równać do innych, tylko swoim rozumieniem objąć treść.
      kursywą są treści wymyślone. ale przeze mnie.

      Usuń
    3. Ah, więc nie rozumiem dlaczego zwlekasz z napisaniem pelnometrazowej(?) (czy to dobre słowo) ksiazki dziękuję za wpadniecie do mnie

      Usuń
    4. to proste - za późno, bo już to zrobiłem.
      jednak od napisania do wydania znajduje się dość wyboisty odcinek i żadnej gwarancji sukcesu.
      może nie ma chętnych na czytanie? albo prozaicznie - są lepsi, a książek w księgarniach nie brakuje.

      Usuń
  7. Witaj, Oko.

    Siedzenie na ławce i myśl nie do wymówienia:

    "Serce mam bardzo ciężkie
    od tylu spraw poznanych,
    czuję się, jakbym dźwigał
    ogromne kamienie w worku
    albo jakby deszcz padał
    bez ustanku, w mojej pamięci."
    ("Nie pytajcie mnie", Pablo Neruda)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a ja z podziwu wyjść nie mogę jak wyszukujesz cytaty i skąd je zbierasz.

      Usuń