piątek, 9 kwietnia 2021

Morderca.

 

Malowałem kamienie. W biedronki. Te nasze, swojskie, siedmiokropkowe. Mama śmiała się, że chyba nic więcej nie potrafię, a tata, też bez złośliwości zauważał wesoło, że czego, jak czego, ale czerwonej minii mamy pod dostatkiem i choćbym wymalował cały bruk rynku w pobliskim mieście, to jeszcze starczyłoby na poprawkę.

 

Nie wiem, skąd ją miał, może wojenny łup, a może przypadkowo osiedlił się w miejscu, gdzie przed natarciem stacjonowały jednostki remontowe, a po wojnie nikomu nie chciało się już pamiętać, więc osiedlili moich rodziców właśnie tu, na ziemiach odzyskanych, bo granice zmieniły się tak, że aby pozostać Polakami musieli wynieść się z ojcowizny. Czy płakali? Nie wiem, bo to silni ludzie, niezbyt wylewni i woleli schować słabość za silnie zaciśniętymi zębami. I nie wiem do dzisiaj, czy stalowe błyski w niebieskich oczach mamy, to od urodzenia, czy z walki o przetrwanie i bezsilnej złości.

 

Malowałem biedronki. W świecie, w którym wciąż jeszcze na polach wschodziły grzyby masowo detonowanej amunicji, niewypałów, składów artyleryjskich. Czasami, gdy jakiś zbyt nerwowy saper się pomylił, umierając zostawiał wioskowym w spadku chmurę jadowitą, pełną chemicznej śmierci. Ci, którzy przeżyli zapominali, że latem pośród trzcin potrafi być gęsto od komarów, a nad wodą unoszą się jednodniowe jętki, czy nimfy opalizujące głęboką zielenią. Owady zdychały szybciej, niż natura je rozsiewała.

 

Pole zaorać nie było łatwo, bo konie, podobnie jak psy – zjedzono, gdy przechodził front. Człowiek w zaprzęgu nie osiągał wyniku dającego nadzieje na siew. Chyba, że marchewki na użytek własny. Tak. Ogródek można było obrobić ręcznie, ale nie pole! Szczęśliwie dla nas wujek był pancerniakiem i udało mu się wyremontować spalonego „Tygrysa” na tyle, żeby mógł włóczyć za sobą wielki pług zbudowany przez całą wieś. Tata śmiał się, że ograbili wszelkie baki i kanistry w promieniu wielu kilometrów, ale latem… Zboże pachniało w słońcu jak ciepłe bułki. Chleb piekło się w liściach kapusty, raz na tydzień, czy dwa, ale kiedy już rozpalony piec chlebowy wysyłał pod niebo sygnały dymne – schodzili się wszyscy. Cała wieś znosiła ciężkie, żytnie ciasta zagniecione na własnym zakwasie, a potem Bóg ślinił się godzinami węsząc ponad piecem, bo aromat wydobywał się taki, że ptaki nie wiedziały, czy milczeć w zachwycie, czy piać psalmy.

 

Malowałem biedronki. Pędzlem z końskiego ogona, na polnych kamieniach. Bardzo chciałem malować też pasikoniki, ale zieloną farbę frontowi remontowcy chyba zabrali, albo nie mieli jej całkiem. Więc biedronki malowałem. Czerwoniutkie, aż rude. Kiedy zaczynałem, malowałem kropki z resztek zużytych olejów, albo mas bitumicznych do konserwacji podwozi, ale szybko się skończyły zapasy – wtedy malowałem już wapnem. Na biało. Śmiesznie wyglądały te moje biedronki z białymi kropkami, siedzące pośród innych, z czarnymi…

 

A potem przyszli z lasu ludzie, dla których wojna się nie skończyła jeszcze i bali się wyjść, więc siedzieli w ziemiankach i od czasu do czasu odwiedzali jakąś wioskę, by ją ograbić z mleka i chleba. Zawsze wiedzieli, kiedy piecze się chleb, bo to było łatwe – zapach niósł się tak, że wieczorna maciejka purpurowiała z wysiłku, nadaremnie wysilając się, by dogonić ów aromat.

 

Kiedy przyszli… W piwnicy znaleźli kankę samogonu. Któryś niósł kawał chudej sarniny, którą beztrosko rzucił na fajerki, żeby mama zrobiła gulasz dla wszystkich. A potem chlali ten samogon, zagryzając niedopieczonym mięsem, bo z niecierpliwości wyżarli pół gara, zanim mięso zmiękło. Najgorsze stało się potem, kiedy już mocno zakurzyło się we łbach. Któryś ryknął, że tata kolaboruje, że czerwonych wspiera. Chwycił za koszulę i prał po pysku tak, jak ksiądz sprał kiedyś Józka, gdy nasikał mu do beczki świeżo zebranego miodu. Józek był głupi, ale ksiądz był pewien, że zmądrzeje, kiedy mu pysk obije.

 

Głowa taty podskakiwała w te i na zad, a mama rzuciła się błagać o litość i też dostała. Piekło najwyraźniej otworzyło tej nocy podwoje, bo potem zdarli z mamy suknię i gwałcili ją, aż kur zapiał. Kiedy wychodzili z obejścia – tata nie miał twarzy, tylko krwistą, bezkształtną maź, z której ciekło na mamy włosy. Mama już nie oddychała, ale wciąż mieliśmy nadzieję, że zacznie. Przecież nie może tak nie oddychać. Nie może iść do Bozi i zostawić nas tu samych.

 

Czy to wielki grzech? Ja tylko malowałem biedronki, które potem tata wciąż łkając z bólu, obracał na brzuchy, żeby nie było widać. Nie powiedział mi ani słowa, tylko poszedł do stodoły i przez więźbę sznur przewiesił. Nawet szpaki, które drą się całą wiosnę ucichły. Wiedziałem, że stało się coś nieodwracalnego, ale zanim znalazłem tatę, minęło pół dnia. Nie umiałem trafić, bo wszystkie biedronki na podwórku leżały na brzuszkach. Martwe. Jak mama i tata…

18 komentarzy:

  1. No i sam widzisz - potrafisz zatrzymać świat, człowieka, oczy i oddech. I chce się krzyczeć i tak trudno powietrze złapać...
    Skojarzyło mi się mocno z "Różą" W.Smarzowskiego - tam też taka cisza była we mnie, choć wszystko krzyczało...
    Dziękuję za to pobicie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie czytałem, nie widziałem, ale jeśli zaburzyłem toń jego opowieści, to przepraszam.

      Usuń
    2. To był komentarz pozytywny, a nie negatyw. Komplement.
      Niczego nie zburzyłeś - po prostu czasem coś oglądamy (bo odniosłam się do filmu)lub czytamy i czujemy każdy obraz lub słowo pojedynczą struną. Zostaje w nas to wrażenie już na zawsze. Ten rodzaj smutnej zadumy, gdzieś głęboko, gdzie tli się w nas wrażliwość.

      Usuń
    3. tym mi lepiej. bo pisało się znakomicie i tak naprawdę wypłynęło spod świadomości, a ja jedynie postawiłem przecinki i sprawdziłem, czy za wielu byków ortograficznych nie ma, bo pisane emocją - może nieść śmieci wynikające z tempa powstawania.

      Usuń
    4. tak - potrafisz pisać tak, by chwycić - że się tak wyrażę - za pysk duszę i nie puścić.
      Bardzo to lubię w Twoich tekstach.

      Usuń
    5. ja lubię, kiedy tekst niesie. ten mnie niósł od początku. od pierwszego zdania.

      Usuń
  2. Pięknie opisana bardzo niepiękna historia...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. boja - w małych ludziach potrafią drzemać wielkie uczucia. a wielkość od małości różni jedynie zauważenie zewnętrza - to dlatego są tacy, którzy nagością podbijają świat - bo nic więcej nie potrafią, a też marzą o wielkim świecie.

      Usuń
  3. Zapiera dech i gorąco eis robi, dałeś po emocjach!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. zanim napisałem pierwsze zdanie w wordzie... już mi się podobała opowieść. a potem niosło i niosło. najsmutniejsze w tej historii jest to, że mogła się zdarzyć naprawdę. Gdzieś za Sanokiem, może pod Białymstokiem, albo powyżej Świeradowa Zdroju - w zasadzie, to nawet na sąsiedniej ulicy, w każdym miasteczku zapomnianym przez Boga i ludzi.

      Usuń
  4. Emocje wbiły w fotel... Takie historie najczęściej goszczą, gdy wojna i bezhołowie, a ludzkich uczuć brak, gdy przyzwolone zabijanie opatrzone są przymiotnikiem patriotycznym.
    Serdeczności

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jeśli tekst nie potrafi wyzwolić czegokolwiek - nie jest wart czytania. cieszę się, że się udało.

      Usuń
  5. Dawno nie czytałam niczego tak bardzo emocjonującego, wow jestem pod wrażeniem aż nie wiem co napisać.
    Historia jednocześnie niesamowita i zarazem przerażająca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czasami coś się uda nieco lepiej. trzeba pisać, żeby dać sobie szansę - ćwiczę z nadzieją, że to nie jest szczyt możliwości.

      Usuń
  6. Malowałem biedronki.... takie teksty są potrzebne i prawdziwe. Bardzo mnie poruszają.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. rzeczy małe trzymają przy życiu - te duże raczej czyhają, by je zgładzić.

      Usuń
  7. Wzbudzasz krańcowe emocje, gratuluję kolejnego mocnego tekstu. I proszę siły wyższe, żeby już nie było takich czasów i takich wydarzeń - przynajmniej wokół mnie i moich nabliższych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oby. kiedy historia mieli rzeczy duże, jej łupem padają malutcy.

      Usuń