Kleiłem
cegły. Zielone. Niekoniecznie chciałem akurat takie lepić, jednak pod ręką był dostępny
wyłącznie taki materiał w wystarczającej ilości. Czerpałem wprost z potoku i z
jego brzegów. Trawy, trzciny i podwodne rośliny na wpół zgniłe od wilgoci. Po
wielu próbach, w trakcie których cegły kruszyły mi się w słońcu, udało mi się
dobrać proporcje, w jakich należało połączyć suche, ostre jak brzytwa liście
tataraku, z miękką trawą, z dodatkiem wodnej mięty i innych rozwijających się
pod wodą rozmaitości. Cegły lepiły się do dłoni i mlaskały za każdym oderwaniem
dłoni od bezkształtnej na początku masy. Dopiero, gdy wycisnąłem z nich nadmiar
wody, stawały się mniej plastyczne i pozwalały nadać sobie kształt.
Cegły
układałem na gorącym piasku i co jakiś czas obracałem, żeby obeschły nie tylko
powierzchniowo, ale i od wewnątrz. Lipcowe słońce sprzyjało. Grzało bez litości
i gdyby nie bliskość potoku – sam wysechłbym na wiór obok moich spoconych cegieł.
Po kuracji słonecznej cegły matowiały i niechętnie rozstawały się z barwą,
stając się brązowe, i blakły coraz bardziej, im dłużej trzymałem je na brzegu.
Z wierzbowych gałęzi naciąłem ostrych szpil i zacząłem wznosić ściany, gdy na
plaży zabrakło miejsca na kolejne cegły. Duże, suche cegły układałem w pół murarskim
sposobem i łączyłem je wbijając wierzbowe pręty na wskroś położonych cegieł.
Nawet szło. Nim słońce spurpurowiało z wysiłku po całodziennej podróży ściany
wzniosły się powyżej mojej głowy.
-
Dość – mruknąłem do siebie i poszedłem spać. Świergot ptaków uwikłanych w
szuwary obudził mnie zaplątanego w sny zbyt fantastyczne, żeby stać się mogły
jawą. Zmęczone mięśnie protestowały. Dopiero kąpiel w chłodzie poranka
przywróciła im sprężystość. Otwór drzwiowy ział na mnie, jak szczerba w
uzębieniu, a brak dachu gderał, że letnie burze jednak się zdarzają.
Prowizoryczna kalenica z sosnowej łodygi oparta o szczyty krótszych ścian i
całe naręcza trzcin wiązanych sznurem z siana sprawiły, ze do obiadu dach
przestał być iluzją. Słońce oczywiście zajęło się zmianą umaszczenia dachówek i
mogłem być pewien, że niedojrzałą zieleń zastąpi wkrótce dojrzały beż. Miękka
trawa i mech schły już, by stać się podłogą i łożem w chacie na skraju ruczaju.
Rama drzwi z paru patyków wypełnionych łodygami tataraku szytymi do szkieletu i
podobnie sklecone okno dopełniły dzieła. Architektura może i prymitywna, jednak
na bezludziu była wystarczającą osłoną przed nadmiarem natury i jej kaprysów.
-
Dom – po raz pierwszy tak pomyślałem – Mam dom. Prawdziwy. Mogę niego wyjść i
mam dokąd wracać. Na początek. Później się rozbuduje, powiększy, sprowadzi
kobietę… Która chciałaby mieszkać w domu z trawy? Zielonym, jak strawa dla
królików…
Położyłem
się na plaży, aby dom swobodnie przesechł przed zmierzchem. Podłogę rozrzucę po
wnętrzu, kiedy wzejdzie księżyc, ale zanim rosa się na niej położy. Teraz można
pomyśleć o ognisku. Krąg, z polnych kamieni obmurowany mokrym piaskiem w pół
drogi między wodą i domem.
Planowałem.
Snułem ciągi dalsze. Przestałem być włóczęgą. Stałem się osadnikiem. Rozbitkiem
na nieznanym brzegu, z dala od ludzkiej ciżby i pokus. Księżyc wspiął się już
wysoko, gdy kończyłem przenosić podłogę na miejsce spoczynku. Ogień odbijał się
w nurcie i tonął w mroku nocy.
-
Na dłużej? – usłyszałem wesoły głos brzmiący damsko – można się dosiąść?
-
Proszę – machinalnie wykrztusiłem i przyglądałem się zjawie ociekającej wodą –
Ognia nie ubędzie, gdy będziemy się grzali we dwoje.
-
Rybę przyniosłam – oczy się świeciły figlarnie, gdy to mówiła – masz apetyt?
-
Jeszcze jaki! – dopiero teraz poczułem ślinę wypełniającą usta – cały dzień nic
nie jadłem.
Nieznajoma
z wprawą wypatroszyła sporą sztukę, nanizała na patyk i za pomocą widełek
ustawiła nad cichnącymi płomieniami. Przyglądałem się jej z rosnącą
ciekawością. Palce miała sklejone czymś, co przy dokładniejszym rozpoznaniu
okazało się być błoną. Taką, jak mają kaczki, by sprawniej poruszać się w
wodzie. I chyba skrzela. Ale przecież… Oddychała powietrzem, jak ja. Więc płuco-skrzela?
Nim upiekła rybę byłem już pewien, że to wodna istota. Wodno-lądowa.
-
Na dłużej? – zapytała raz jeszcze, najwyraźniej bardzo zainteresowana
odpowiedzią.
-
Tak. Nie mam dokąd iść, więc i nigdzie mi nie spieszno. Szedłem przed siebie i
nikt na mnie nie czeka na końcu drogi. Więc tam gdzie stanąłem, może być jej
koniec. Teraz mam dom, więc wiesz… Łatwiej zostać na całkiem długo.
-
Taką miałam nadzieję – popatrzyła na mnie wzrokiem pełnym plątaniny uczuć i
wrażeń i pokazała palcem gdzieś za plecy, skąd dochodziło szemranie wody
spieszącej gdzieś za widnokrąg – A ja mieszkam tam. I też nigdzie się nie
wybieram. Dość tego ględzenia. Jedzmy!
Na
liściu wodnej lilii podała mi parujący kawałek ryby. Oszołomione latem
świerszcze snuły niekończące się opowieści, ćmy pijane ogniem kręciły się
wokół, mój gość jadł cichutko i zerkał pytająco, czy mi smakuje.
-
Owszem. Smakuje. I ryba i towarzystwo – pomyślałem – towarzystwo nawet
bardziej. Tylko, czy odważę się na mezalians? Wprawdzie nikt nie patrzy, ale
jednak pochodzimy z kompletnie różnych światów. Że też Bóg zesłał mi akurat
taką kobietę! Może wie coś, o czym ja nie mam pojęcia?
Produkcja brykiety nas zajęła!
OdpowiedzUsuńTrociny, tektura, woda i prasa .Słońce zrobi resztę. Barter?
przezorny Janek
a czemu nie. zamki na piasku.
UsuńTopielice są bezbarwne i nasączone !
OdpowiedzUsuńZielona Wróżka wzmaga pragnienie.
Jedzmy i pijmy, zatem! Tej Onej nie chciało się pić?
przezorny Janek
nie wiem - nie ciągnąłem opowieści aż tak daleko. zwykłem porzucać rzeczy przed ich przyszpileniem obowiązkowym " i żyli długo i szczęśliwie"
UsuńPrzy tworzeniu każdej kreacji idą w ruch szpilki, fastrygi, kredki. Jest manekin? Potem przymiarka i znowu to nie to! Tyle szmat i zamków trzeba poprzerzucać!
OdpowiedzUsuńNaparstek jest zawsze ten sam. Co z napletkiem? Odwrotność jakaś?
Mistrz kuchni kończy pracę kręcąc się przy toaletach i obserwuje finał swojej operacji. Jest tłoczno, jest atmosfera!
Coś lekkostrawnego na śniadanie? Nie możemy znaleźć tasaka, ani tarki. Co to za dom?
Co to jest blender? Nana śmieje się z filiżanką przy ustach, pijemy na spółę i myk do gniazdka. Cieplutko i wilgotno, i na czczo. Wypluwam fusy do doniczki z uschniętym storczykiem.
przezorny Janek
ciekawość Cię nosi po bardzo różnych zakamarkach życiowych.
UsuńTo ciekawa przypadłość tak eksperymentować w swoim życiu mając koło siebie zainteresowaną istotę czekającą na wynik. Nie istotne jaki będzie koniec?
Usuńprzezorny Janek
potworną ilość pytań zadajesz. i zdaje się, że retorycznych.
UsuńW jakim sensie? Odpowiedź jest oczywista, a może zmusza do przemyśleń.
UsuńŻądza poznania wydaje się potworna.
przezorny Janek
każdy komentarz zawiera pytania.
UsuńMoże czasem warto zaryzykować lub zawierzyć przeznaczeniu?
OdpowiedzUsuńTaki dom, gdy ściany wypuszcza korzenie może okazać się całkiem solidny...
jotka
cóż... tylko poszukać ustronia z wartkim nurtem.
Usuń...a może to urocznica? Uroczy i się na dłużej nie zatrzyma...
OdpowiedzUsuńmoże.
Usuń