Ostatnie czarownice czmychały przed budzącym
się porankiem, podążając do dziennych czatowni równie cicho, jak kosy przemykające
od drzewa do drzewa. Puchaty wróbelek prowadził mnie do celu niczym miodowód i
nawet nieco przypominał nażartego do obłędu ptaszka z Afryki. Słońce usiłowało
podpalić śpiące na firmamencie chmury, jednak czujność ludzka mu przeszkodziła.
Samolot odciął widnokrąg od chmur płonącą wstęgą – podobnie broniły się przed
pożarem sawanny plemiona zamieszkujące ją od wieków. Krótkimi skokami, gdzieś
znad pól zbliżało się ptaszysko większe od gołębia i korzystając z przystanków
na licznych antenach skrupulatnie przemierzało osiedle wypatrując z wysoka
ciepłej strawy. Lew miejskich przestworzy rozleniwiony był chyba wcześniejszymi
sukcesami, bo brzuszek wyraźnie mu ciążył i skłaniał do dłuższych odpoczynków,
gdy tylko żerdka anteny przestawała mdląco kołysać się pod obciążeniem.
Budowlańcy połyskując paskami odblaskowymi na ochronnej odzieży grawitowali w
stronę rusztowań założonych parę dni temu, a każdy z siatką dopiero co
kupionego śniadania. Niechybny znak, że cisza nocna odchodzi, zniesmaczona
zbliżającym się jazgotem elektrycznych narzędzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz