środa, 1 marca 2023

Twarde lądowanie.

 

Skarżyłem się zapewne zbyt denerwująco dla twoich zmysłów, więc westchnąłeś, a Bóg nigdy nie wzdycha ot tak, lecz zawsze przyświeca mu cel większy, niż mierzalny mizernym umysłem. Czknąłeś zniesmaczony, ogarniając mnie ramą mydlanej bańki, prącej ku tajemnej przyszłości.

 

- Wystarczyło przemilczeć – wyrzucałem sobie, choć brak logiki głoszonego komunikatu sprawiał, że wątpiłem we własny rozsądek. – Czyżby? Ukryłbym intencję przed słyszącym nawet niewymyślone słowa?

 

Płynąłem przez niebyt zatopiony w bańce, najpierw rozkoszując się swobodą bezmiaru przestrzeni, potem pogrążając się w lekkim zniecierpliwieniu. Wreszcie dopadła mnie nuda, aż poczułem duszność, jaką czuć musiała mucha w objęciach kropli żywicy, nim rozbłysła, jantarowym blaskiem znacząc wilgotny piach bałtyckiej plaży.

 

Nieskończoność przewijała się ospale przed moimi zmysłami, nie dając szans dywagacjom o nieciągłościach, ekstremach, czy osobliwościach. Szkoły nie uczą, że wszechświat, to bezkres zimnej pustki, a materia objawia się jako wyjątek, mający uzasadnić regułę. Obecnie ja, niepokorne dziecię boże, wędrowałem ku przeznaczeniu. Dzięki mnie tężała pulchna nieskończoność, pulsowała, prężyła się, rosła, udowadniała sobie i mnie, że jest wielką. Skazany na klęczenie przed tym monstrualnym bezkresem, gotów byłem jedynie jęczeć strach.

 

Płacząc i wściekając się nadawałem znaczenie nicości. Obarczony każdym z grzechów, łącznie z pierworodnym, czułem się dziecięciem, które Bóg powił i z zimną krwią pchnął w kosmos nieprzebyty. Ojciec nieskazitelny i bezduszny. Nieskończoność była nudna. Obrzydła, nim pierwszy raz wyliniałem, a przecież to była zaledwie uwertura karnej odysei. Ocierałem się co kilka zwątpień o zapodziany rój meteorytów, o śmierci nieznanych cywilizacji, o efekty nieudanych eksperymentów sprawiających, że kwitnąca galaktyka chlubiąca zamieniała się w skalny rumosz, torujący sobie drogę donikąd energią, jakiej mogłyby pozazdrościć atomowe elektrownie.

 

- Czym mu się odbija? – pomyślałem z zawiścią, kiedy po raz tysiąc sześćset piętnasty zrzuciłem sparciałe ciało, wewnątrz bańki, która nawet nie zmatowiała, szarpana słonecznymi wiatrami, czy trącana żużlem z gnijących w piekielnych płomieniach supernowych. – Jeśli jednym ordynarnym beknięciem potrafił mnie uwięzić w pętlach reinkarnacji na tak długo, to ile czasu potrzebować będzie, żeby wskazać zamysłom ciąg dalszy?

 

Dawno przekroczyłem rubikony żebraczego płaczu i nienawiści, apatii, i zuchwałości bezzasadnej. Bluzgałem. Milczałem, albo pozorowałem inwazję, ale to były jedynie spazmy wynikające z niemocy.

 

- Ileż znieść może taka miernota?! – zdobyłem się na odwagę, podrzucając zgorzkniałą skargę uszom Wielkiego.

 

Oczywiście - nie odpowiedział. Perspektywa monotonna, jednostajna i do znudzenia przewidywalna, zasilała ubóstwem otoczenie bańki w każdym z trzystu sześćdziesięciu stopni oferując identyczną próżnię. Zobojętniałem i wzruszając ramionami usprawiedliwiam się. Wszak tyle czasów minionych odarło mnie z rozumu, że tylko Bóg potrafiłby znieść więcej.

 

Konstelacje mijane z daleka w porywach łaski puszczały do mnie oko. Mgławice mgławiły się przez okamgnienie, a gwiazdy wybuchały, niczym na sylwestrowym pokazie fajerwerków i gasły, zanim nacieszyłem się smrodem płonącej siarki. Pożegnałem ostatecznie nadzieje na cokolwiek, układając się na dnie mydlanej kuli, żeby sczeznąć definitywnie, gdy poczułem ZEW! Wołanie. Niepokój, pragnienie, COŚ!

 

- Nareszcie! Dzięki ci Boże! – krzyknąłem schrypniętym od nieużywania gardłem – Bez względu, co mi chcesz ofiarować, dziękuję, bo każde COŚ jest lepsze od monotonii. Nawet nieznane szczęście, które jednak WYPEŁNIA. Do obrzydzenia miałem próżni!

 

Tabuny składowych czasu mijały, lecz wreszcie trafiłem na głód pożądania grawitacji planety, mającej roszczenia względem każdej przepływającej w jej cieniu materii, czy energii. Balon zadrżał nad powierzchnią nieznanego lądu. Wylinka zeszła ze mnie po raz dwieście trzynasty, a jaźń dawno zapomniała ideę, z jaką wyruszała w podróż pomiędzy zapomniane wczoraj, a niepewne jutro. Ciało, obrane z pozorów, żywiło się sobą, a ja meandrowałem po pastwiskach nicości wdzięcznie i bez turbulencji. Płynąłem. Trwałem, lecz Bóg nie pochylił się wystarczająco skrupulatnie, by zrozumiale określić cel podróży.

 

Tajemna grawitacja, kierowana boską wolą skierowała szklaną banię w stronę czegoś ciężkiego, fizycznego i otyłego. Takie ciało musiało pożerać materię przez wieki. I właśnie tutaj doholował mnie wiatr przyszłości. Przed ów głód, chcący, abym uczynił sobie Ziemię poddaną. Na wzór, choć wiadomo, że naśladownictwo zawsze kaleczy ideał. Grawitacja wsysała bańkę, mając za nic, że byłem boskim posłańcem.

 

- Głupia! – moja podświadomość zarejestrowała zarzewie buntu – ON mnie wyrzygał, a TY masz czelność mnie wchłonąć? Stać cię?

 

W życiu nie dyskutowałem z grawitacją i wstyd mi było, że nie domyślałem się nawet jej płci, chociaż mój członek, po wiekach bezużyteczności gotów był na każdą perwersję, dającą szansę inną niż powielany przez większość małoletnich grzech Onana.

 

Tymczasem płynąłem niczym topniejący wiosną lodowiec. Spływałem z gór, ostrożnie mijając co wyższe daglezje, czy sosny, żeby nie podrzeć miękkiego podbrzusza pojazdu.

 

- To cud, że przetrwał, nietknięty mozołem podróży. Ani jednej blizny, żadnego zmechacenia – podziwiałem boską wydzielinę, doskonalszą niż łono matki chroniącej okruch życia przed każdym, dającym się wymyślić zagrożeniem.

 

W zachwycie skostniałym, podziwiałem rzeczy. Bo były! Krajobraz wypełniały widzenia, od których wzrok odwykł tak dawno temu, że nadal sądził, iż to tylko senna mara, zbyt kolorowa, aby wieszczyć prawdę. Barwy zdawały się rozmnażać, pośród mroku wszechświata. Balon, niczym durszlak przepuszczał zapachy, co sprawiło, że zacząłem nieświadomie płakać – zbyt długo nie korzystałem z węchu.

 

Otchłań rozdarł szpon. Ostry i bezlitosny. Boski! Szybko rósł, zmierzając ku mnie. Bałem się, że ugodzi w serce, przyszpili bańkę, jak wykałaczka oliwkę w egzotycznym drinku, by pożreć mnie, kiedy przede mną wyrosła wreszcie mniej prozaiczna przyszłość. Krzyczałem, to za małe słowo – darłem się, niczym szaleniec, a szpon kontynuował nalot i śmiertelne ukąszenie pozostawało kwestią chwili ostatecznej.

 

- Bach!

 

Nie istnieją słowa oddające wiernie eksplozję - balon, sakwojaż, tak niezłomny w bezkresnej podróży pękł, bo mydlane bańki pękają, ulegając wpływom tyranów. Machając rozpaczliwie rękami w wariackim tańcu – spadałem porwany zachłannością grawitacji. Chciałem się modlić, nawet do ignorancji wypiętych, boskich pośladków

 

Przed oczyma ćmiły kalejdoskopy minionych kalendarzy, spłowiałych od zerkania, pustych od zapomnianych wrażeń, zaplątanych w niechlujne zwątpienia, żale nieukojone. Grawitacja tętniła gorączkową rozkoszą.

 

– Byłem jej. Bóg lekceważąco oddał mnie w ręce tej zachłannej siły! A ona wiedziała, że nie mam szans. Przyziemiłem gwałtownie, boleśnie pobudzając układ nerwowy, bez końca meldujący o stratach i uszczerbkach.

 

- Ała! – kiedy impulsy okrzepły w centralnym ośrodku poznawczym, zdobyłem się wokalną skargę – To bolało!

2 komentarze:

  1. Uspakajam się i oddychać zaczynam miarowo. Uff, jak straszno!
    Jestem przy "pulchnej nieskończoności" i porażenie. Miałem podobne wyobrażenie, gdym ugniatał monstrualną kichę na rogala. Wylazł z tego pokraczny wywijas z trzema warkoczami i kokardą. Kokardy nie widziano, bo leżała za horyzontem. Z czasem stwardniała na kamień i się jej upiekło. Za dużo tworzenia i czas na przepłukanie gardła. Od czasu pozbycia się trzeciego migdała, abort sypie mi w oczy piaskiem i chce wmówić, że to baba sieje mak. Do tego rogala, niby. Przez moment zamarłem, "monstrualny" załapałem jako menstruacyjny. Ach, co za błąd! Koniec tego okresu w życiu twórczym zawsze daje nadzieję na nowe życie! Może znowu Czerwony Karzeł ? Byle nie kolejna czarna dziura, to jest strasznie poniżające określenie dla Kosmosu!
    Zwiotczałem bezboleśnie.
    przezorny Janek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czarne dziury są dość monotonne - żrą i żrą, a nie wydalają. to i puchną bez końca. albo to my obserwujemy je zbyt krótko.

      Usuń