sobota, 4 maja 2024

Egoista.

 

    W księdze wychodków wpisałem zgodnie z prawdą, albo przynajmniej z przeświadczeniem:


    - Poszedłem szukać smoka. Będę, jak wrócę. Albo odwrotnie.


    Szef był racjonalny niczym sztuczna inteligencja – nie walczył z tym, na co nie miał wpływu. Szkoda mu było żołądka i problemów filozoficznych związanych z rozstrzyganiem kwestii, jak zareagować na mój wpis. Byłem pewien, że ze stoickim spokojem poczeka z analizą do mojego powrotu. O ile w ogóle takowy nastąpi (tak jak zapisałem się w księdze).


    Tymczasem, korzystając z przychylnej pogody, pognałem kłusem na łąki. Nie, żebym się miał sugerować jakimś filmem, czy inną muzą. Dalej od ludzi powinno być, bo przy ludziach smoki czują się niepewnie. Warczą, ryczą i plują smoczą krwią. Albo ogniem. Lepiej nie podchodzić i nie sprawdzać. Gdyby smok włóczył się po centralnym deptaku miasta (CDM) zapewne ktoś bystry dostrzegłby smocze ślady. Czyli smok unika tłumu i bywa tam, gdzie nikt inny nie bywa. Przynajmniej wtedy, kiedy nie jest głodny, kiedy nie ma ochoty na polemikę z uzbrojonymi śmiałkami i dyskusje, kto jest myśliwym, a kto trofeum. Najbardziej pożądana miejscówka, to taka, w której można spotkać smoka, kiedy nie burczy mu w brzuchu, tylko rozpiera go sytość i dobry humor. Relaks zaś, jak wiedzą weterani długich weekendów i majówek rozciągniętych do połowy września, to nieodmiennie świeże powietrze, wiatr wiejący w podwozie, odrobina wody, lasu, czy co kto uważa za najbardziejsze.


    Wyprawa już rokowała, w momencie zdjęcia obuwia i skarpet. Trawa pazernie zaczęła spijać sól ze stóp, łaskocząc tak, że idąc śmiałem się w głos. Szczęśliwie nie trafiłem na kolczaste, parzące, czy toksyczne chwasty, więc z każdym krokiem poziom szczęścia rósł we mnie, aż mnie wydął jak spinaker podczas finału regat.


    - Szczęście da się stopniować? - coś we mnie (ten fragment racjonalności wszczepiony mi zawodowo przez szefa) twierdziło, że to niemożliwe.


    Gdzieś przede mną czaił się bezkres, gryziony w kostki przez widnokrąg. Krajobraz naruszał jakiś drobny, przeczesany piłą łańcuchową las, rzeka, ograniczała moją zdolność meandrowania do wilgotnego brzegu porośniętego wręcz nieprzyzwoicie szuwarem wszelakim. Poza tym gładko, jakby ktoś wydepilował pejzaż, pozostawiając zieleń niską, jako niegodną uwagi. Ograniczając przestrzeń do trzech barw – górą niedoskonały błękit, dołem zmieszana zieleń, z jednego boku bure i mokre meandry. Trudno znaleźć powód do pośpiechu, więc zwalniałem, aż udało mi się zatrzymać.


    - Po co stać, jak można siedzieć – pomyślałem i idąc tym tropem od razu się położyłem.


    Oczy zamknęły się samoistnie, a sumienie ogrzewane słońcem nawet nie popiskiwało. Kluczowy dialog ze smokiem odbył się w odmiennym stanie świadomości. To oczywiste. Stworzenie magiczne nie powinno kaleczyć istnienia kontaktem z czymś tak absurdalnym, jak rzeczywistość. Co innego maligna. W takiej przestrzeni smoki mogły pływać i tańczyć. Fruwać, albo połykać wymiary. Być, albo i nie być. Ten wolał być. W mojej malignie. Najwyraźniej służyła mu. Nie była za ciasna, nie zawierała krat, ostrzy i baranów wypchanych zapałkami po same uszy.


    Na wstępie smok przeprowadził ze mną wywiad w kwestii metali szlachetnych, a kiedy okazało się, że jestem laikiem, kompletnie nie zainteresowanym kolekcjonowaniem sztab, czy okazów biżuteryjno fantazyjnych, przeszliśmy do punktu drugiego, czyli żyłki sportowej. Tu również okazałem się nietypowy i nie zamierzałem zostać zwycięzcą żadnego pojedynku. Ja nawet (w)stawać nie chciałem, a co dopiero boksować się z latającą jaszczurką. To chyba uspokoiło magiczne zwierzę i mogliśmy nawiązać nić porozumienia w płaszczyźnie zbliżonej do horyzontalnej. Smok bezwstydnie założył nogę na nogę i machał nią beztrosko. Goły był jak święty turecki, a mnie zawstydziła ciekawość, jakiej nie podejrzewałem w sobie. Chyba nikt przede mną nie usiłował zajrzeć magicznemu zwierzęciu między nogi. A tu taka okazja… I niespodzianka. Przestrzeń podejrzana o insygnia płciowe była gładka i nie skażona organami. Kastrat? Krypto-dziewica? Zapytać? Trochę głupio, ale gadać o pogodzie, która jest jaka jest, to jeszcze większa bzdura.


    Smok śmiał się tak, że gdyby posiadał płeć, to zlałby się sobie na kolana. Okazało się, że okaz jest mentalistą i potrafi odczytać znaczenie z detali mimicznych i zachowań tak kruchych, że mało kto potrafi się w nich odnaleźć. Wyjaśnił, że osoby magiczne mogą, jeśli tylko chcą, modelować siebie cieleśnie i umysłowo w zależności od fanaberii, upodobań, czy potrzeby chwili. I jeśli poczuję się lepiej, gotów pochwalić się wybraną płcią, albo zgoła obiema naraz. A nawet trzema, czterema, czy więcej. Istny harem. Nie na moje zdrowie i nerwy. Wolałem go gładkiego. Zmieniliśmy temat nie obrażając się na siebie. Zapytał o rodzinę, o dotychczasową pracę, zainteresowania, wykształcenie. Pogadaliśmy od serca wystarczająco długo, żeby przejść na Ty. Słońce sfrunęło gdzieś na krawędź widzenia, a wiatr przestał rozpieszczać. Smok udał, że drży i zaproponował zmianę lokalu. W jego świecie poruszałem się niepewnie, więc został przewodnikiem. Po barach, czy jak zwały się przybytki uciech nagannych.


    Mocno kolebałem się na nogach, mimo iż magia tryskała zewsząd w takich ilościach, że musiałem mimochodem nabrać cech nadludzkich, kiedy przyszło się pożegnać. Miał jakieś pilne smocze sprawy do załatwienia, a i mnie (jak powiedział) czekały ziemskie komplikacje. Niechętnie przekroczyłem granicę snu i obudziłem się z bosymi stopami mocno uwalanymi przedpołudniowym szczęściem. Czas zdaje się zapomniał o mnie, bo słońce okazało się ledwie drgnąć z miejsca, a zegarek twierdził, że minął ledwie tłusty kwadrans.


    Z braku lepszych pomysłów – wróciłem na łono zawodowych kompetencji. Zgodnie z podejrzeniami, szef zaprosił mnie na pogadankę indoktrynującą i patrzył na mnie czule, kiedy układałem znużone członki naprzeciw jego w fotelu zdecydowanie mniej okazałym.


    - Panie kolego – chrząknął znacząco – podobno szukaliście smoka? Były powody, żeby to czynić w służbowych godzinach?


    - Kolego szefie – nie ośmieliłem się odchrząknąć – Po południu, czy wieczorem smok pewnie bywa zmęczony, więc odpada. W święta, jak wszyscy, których stać leci sobie na jakąś smoczą Dominikanę, czy Hawaje, więc jedynie do południa taka wyprawa ma jakiś sens.


    Wiedziałem, że szef uwielbia racjonalne wyjaśnienia, a to zdawało się nosić znamiona adekwatne do mojego IQ.


    - Panie kolego – to chyba był ulubiony zwrot szefa – i może się pan pochwalić sukcesem?


    - A i owszem kolego szefie! – byłem z siebie dumny – Rzecz trudna, ale udało mi się! Bliskie spotkanie trzeciego, a w zasadzie czwartego stopnia. Pogadaliśmy jak starzy znajomi o tym i tamtym, spotkanie uważam za bardzo perspektywiczne.


    - Z czyjej perspektywy panie kolego?


    - Z mojej kolego szefie!


    - Liczyłem, że w godzinach pracy zachowa pan profesjonalizm panie kolego i pomyśli o rozwoju biznesu.


    - Kolego szefie… - ośmieliłem się nieśmiało wtrącić – Ale ja poszedłem na poszukiwania w ramach przerwy śniadaniowej...


    - cóż... panie kolego... - westchnął zrezygnowany - Liczyłem na lojalność zawodową i utożsamienie się z potrzebami firmy...


    - Może następnym razem kolego szefie?


    - Panie kolego, nadszarpnął pan już margines zaufania, więc następnym razem pójdziemy we dwójkę! Proszę mnie informować o swoich planach na przerwę śniadaniową.


4 komentarze:

  1. Na samym wstępie obezwładniła mnie "Księga wychodków".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. są firmy, gdzie trzeba się wypisać wychodząc na przykład po śniadanie. czyli na wprost - księga wychodków.

      Usuń
    2. U nas też... Tylko powody wyjść są ograniczone.

      Usuń
    3. spróbuj czegoś efektownego - wyszłam na K-2. spaceruję na linie. owinęłam się wstydem i kwilę na ławeczce, czekając na natchnienie.

      Usuń