poniedziałek, 3 września 2018

Rozstanie.


Życie postanowiło się ze mnie wyprowadzić. Nie po angielsku, ale tak godnie, z szacunkiem, bo w końcu spędziliśmy wspólnie odrobinę czasu. Przygotowało jakąś kolację dla dwojga, z nastrojem i drobiazgami, które tylko kobieta potrafiłaby w pełni docenić. Te wszystkie detale, serwetki, kwiaty, porcelana, skrupulatnie dobrane szkło i obrus odprasowany jak na pierwszą komunię. Oświetlenie, muzyka, i perfumy smużące się delikatnie w drżącym płomieniu świec. Jak na pierwszej randce. I troszeczkę byłem stremowany, kiedy podało do stołu dania wyszukane, pracochłonne i udekorowane niczym dzieła sztuki. Niemal grzechem było zabić te dania widelcem i pozwolić im sczeznąć w trzewiach.

Jedliśmy w milczeniu zerkając na siebie nieśmiało, bo taką moc miał nastrój tajemnicy i niedopowiedzenia. Życie milczało, żebym nie stracił apetytu, więc wciąż nie wiedziałem z jakiej okazji świętujemy wystawnie. Dopiero przy kawie ze słodkościami i lampce wina, w którym krew wytrawnie krążyła, leniwie uwalniając aromat Życie przyznało się, że się wyprowadza. Że znudziło mu się ze mną, że dni są tak do siebie podobne, tak jałowe, bez uniesień i wielkich zdarzeń. Nie – nie starało się mnie obrażać, wypominać, albo dyktować mi, jak wyglądałoby jutro, albo co robilibyśmy w najbliższy weekend. Nie chciało mnie pogrążyć. Podjęło decyzję i grzecznie przyszło się pożegnać.

Oczywiście, że protestowałem. Każdy się przyzwyczaja do wspólnoty i jej brak gotów zaboleć największego twardziela, choć trudno mu się do tego przyznać. Zabolało i mnie, ale we mnie aż tyle sił się nie zmieściło, żebym z kamienną twarzą się pożegnał, a może i podziękował za wspólną przeszłość. Skamlałem jak szczeniak, usiłowałem przekonać do pozostania, ale Życie w smutnych oczach miało zdecydowanie. Współczucie też, jednak niewystarczające do pozostania. Wyczerpałem argumenty, które bledły w uśmiechu Życiowej determinacji, zużyłem chowane na czarną godzinę uczucia i pozorne długi wdzięczności, zagrałem każdą, nawet najlichszą kartą, żeby przegrać z kretesem. Życie położyło mi rękę na ramieniu, a potem przytuliło z czułością.

Nie chciałem pozwolić, żeby sobie poszło w noc bezsenną. Żeby wyszło beze mnie i podążyło w nieznane, zostawiając ukradkiem klucze na szafce w przedpokoju. Nie chciałem uwolnić tego Życia od kagańca mnie. Bałem się tego, co zobaczę, kiedy już sobie pójdzie. Rozglądałem się po niewielkiej przestrzeni, o której jeszcze wczoraj myślałem, że jest nasza, że tu mamy azyl, w którym schować się możemy bezpiecznie i pozwalać sobie na to wszystko, na co gdzie indziej nie moglibyśmy bez wzroku pełnego pogardy i niezrozumienia. Na intymność i bezwstyd, na szczerość i egoizm. Na podłość w myślach i słowach i życzenia nieżyczliwe dla jadowitego zewnętrza. Patrzyłem na meble pełne wspólnych wspomnień i do głowy przyszła mi ostatnia nadzieja.

- Zaczekaj jeszcze chwilę – szepnąłem gorączkowo – pozwól nam pobyć jeszcze odrobinę. Przecież… Tu tak wiele zostaje… Chyba, zanim wyjdziesz jakoś się podzielimy, żebyś z pustymi rękami nie poszło. Żebyś mnie pamiętało. Żebyśmy mogli wspominać jedno i to samo wspomnienie…

A potem wyciągnąłem stare listy z kartonu. Tak – te listy, które pożółkły już i stały się kruche. Od pierwszej miłości i kilku następnych. Ostrożnie otwieraliśmy koperty i śmialiśmy się przez łzy, jakie one były naiwne… Te listy i te miłości… Jakie czyste i niematerialne. Wspominaliśmy wzdychając jakieś oczy świecące tak mocno, że nawet noc chowała się po kątach, włosy pachnące nocą w sianie gdy nad głowami dyskrecja miliarda gwiazd zawróciła w głowie po raz pierwszy aż tak. Nie dało się ich podzielić. Listy spadały na podłogę, jak liście jaworów jesienią, a koperty ciężko sfruwały tuż obok. Darliśmy je, żeby w niepowołane ręce nie wpadły. Czytaliśmy i darliśmy na drobne, a słowa jąkając się niedopowiedziane wpadały do kartonu. Koperty krzyczały, że je okradam, że pozbawiłem je płodu, który jest ich, że zabiłem…

Później… Później było jeszcze gorzej, bo zdjąłem karton z albumami. Na wierzchu mieszkał kurz. Tak był oswojony z kartonem, że musiałem go siłą spędzić, jak psa z fotela, gdy postanowi na nim właśnie uciąć poobiednią drzemkę. Oglądaliśmy bez pośpiechu siedząc na dywanie, bo jakoś wygodniej było na nim, niż przy stole. Dolewałem wina, żeby nie skisło nadaremnie, a pod palcami migotały często czarno-białe wspomnienia. Ludzie, których już nie ma i miejsca odmienione przez czas i upór rąk pracowitych. Nostalgie zagłuszane udawaniem, i miejsca odległe. Świąteczne, wakacyjne. Obrazy, które pamiętają nawet sweter, który zmókł w deszczu, kiedy… Patrzyłem na życie i miałem w oczach blask z tamtych dni, kiedy poznałem smak pocałunku. Kiedy słowa niezgrabne plątały język w ustach i nie umiały powiedzieć najprostszej świętej prawdy.

Nie wiedziałem, że papier może się aż tak bronić. Darliśmy zdjęcia, żeby ich nie zostawić na pastwę ignorancji. Dedykacje w pół urwane dołączały do listów. Karton pełen wspomnień. Nieodtwarzalny, zmarnowany, ale już ukryty przed ciekawością świata. Miałem nadzieję, że będzie mu żal, że mnie powstrzyma, ale Życie patrzyło, jak znika nasza przeszłość, jak przeszłość nas dogania, bo pustka czasu nie dostrzega, a przecież z każdym podartym prostokątem papieru dystans pomiędzy początkiem, a dziś kurczył się. Niemal czułem jak znikają granice, jak w jednym drgnięciu powieki mieści się cała nasza tymczasowość. Życie patrzyło niewzruszenie. Może nawet uspokajało się widząc, że nasza wspólnota rozpada się i traci wspólne wątki jak rozplatamy się, jak złudzenie przechowywane w zapomnianych pudłach niknie bez śladu.

Wziąłem Życie za rękę i prowadziłem po mieszkaniu. Zdejmowaliśmy ze ścian obrazy, żeby przyjrzeć się im na nowo, dotykaliśmy tanich pamiątek przywożonych z nie-wiadomo-kąd, jakieś egzotyczne muszle, kamienie pełne urody, oryginalne fragmenty drzew, porcelanowe figurki, zdjęcia wyglądające jak abstrakcje. Chciałem pójść w te wszystkie miejsca, gdzie razem potrafiliśmy przesiadywać, kiedy wieczór ciepły, albo w te, gdzie wspominaliśmy z rozczuleniem bieg pośród burzy, kiedy z nieba spłynął cały wodospad ciepłej wody malując nam kolory naszych ubrań na ciele. Albo usiąść w ogródku piwnym i pozwolić nocy wybrzmieć wszystkie możliwe tony.

Życie znów położyło mi rękę na ramieniu, popatrzyło głęboko w oczy i westchnęło.

- Pójdę już. Wezmę te kartony, żeby nie przeszkadzały nikomu i wyrzucę. Nie odprowadzaj mnie, znam drogę równie dobrze jak ty. Zatrzasnę drzwi za sobą, więc zostań… Odpocznij… Nie szukaj mnie, bo to beznadziejne zajęcie. Nam już część wspólna minęła. Zostań… Zostań czysty i nienapisany jeszcze… Znów nienapisany.

I poszło zabierając podarte wspomnienia. Jakby zabrało mój czas.

12 komentarzy:

  1. Paradoks życia polega na tym, że to ono - a nie my - decyduje kiedy odejdzie. Nam przychodzi się tylko z tym pogodzić...
    Piękny tekst dziś napisałeś. Niezwykle wzruszający.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja wierzę, że skoro potrafi odejść, to i wrócić jest w stanie. w końcu, to tylko zmiana kierunku, a droga ta sama...

      Usuń
    2. Naturalnie. Tylko niekoniecznie w to samo ciało.

      Usuń
    3. może to i lepiej, bo życie dość mocno zużywa ciała.

      Usuń
  2. czyli co? amnestia czy reinkarnacja?

    OdpowiedzUsuń
  3. Odpowiedzi
    1. to pogadaj z życiem. a nuż przychyli się do wniosku.

      Usuń
    2. Próbowałem. Nie odbiera telefonu.

      Usuń
    3. trzeba czymś zanęcić... to chyba już wiesz. duży chłopczyk jesteś.

      Usuń
  4. To znaczy, że co? Pozostała reinkarnacja?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a skąd ja mogę to wiedzieć? ja mogę mieć tylko nadzieję, albo się łudzić.

      Usuń