- Pomińmy
biblijne żaby i szarańcze leżące pokotem na pustynnych wydmach niczym perski
dywan… - zaczął efektownie i od razu złapał mnie na goły haczyk.
Moja
ciekawość kwiliła w zaroślach mózgu, a on nie spieszył się. Ładował fajkę
czymś, co pachniało czekoladą, wanilią, egzotycznymi owocami macerowanymi
dodatkiem zachodniego trunku, któremu bliżej do mistrzostwa marketingowego, niż
smakowego. Głodny szczeniak nie potrafi tak wzrokiem żebrać o łakocie, jak ja
żebrałem o ciąg dalszy. A przede mną tkwił monument spokoju. Oaza
niewzruszonej, nieskończonej cierpliwości celebrowała procedurę nabijania
fajeczki z korzenia gruszy. Żałowałem, że to nie machorka, bo tę wetknąłby bez
namysłu, ubił kciukiem i zanim spostrzegłbym, że coś się dzieje, już tkwiłby
pośród kwaśnego deszczu, który dopiero miał spłynąć z firmamentu i nawiedzić
ziemię, gdy chmura otaczająca jego głowę przekroczy punkt krytyczny, nad którym
pracował wytrwale, lecz bez pospiechu.
Ja
własny punkt krytyczny osiągnąłem i przekroczyłem, niczym Cezar Rubikon, tylko
znacznie szybciej. Wzorzec niecierpliwości mógłby się przy mnie zawstydzić
własnym, konserwatywnym spokojem. Czekałem chociaż na rozwinięcie, żeby już nie
popaść w skrajność i brawurowo nie wytknąć mu, że mężczyznę poznaje się po tym,
jak kończy. Tymczasem on nie zamierzał nawet rozwijać, a co dopiero kończyć.
Plunął brunatnie na ziemię, a plwocina skwierczała i kipiała, bo piasek żarł
toksyny tak chętnie, że prowokował aż, do skosztowania. Powstrzymałem kolana od
ugięcia i zacumowałem wzrok gdzieś poniżej krzaczastych brwi, bo jego oczy
zajęte były wypełnianiem dziury cybucha i oddawały się z lubością temu zajęciu.
Każda tortura ma jednak kres i błękitny dym popłynął pod niebiosa niosąc wieści
indiańskim sposobem. Jego przydatność dla mnie była znikoma, jako, że prędzej
Tatara w rodzinnej genealogii potrafiłbym odkopać, niż Apacza więc
zaprotestowałem czymś równie trudnym do zrozumienia – jęknąłem po prostu, a on
wreszcie przypomniał sobie o mnie i łaskawie zezwolił monologowi popłynąć w
nieznane, czyli w moje nie za czyste uszy.
- Starożytne,
więc niepewne przekazy mogły nasiąknąć plotką tak, że trudno im dać wiarę, choć
historia plag egipskich przypomina dobrze skonstruowaną powieść i nawet morał z
niej da się wydłubać, bez szkody dla logiki baśni. Ale na nie machnąć ręką
trzeba, żeby nie wprowadzać wątków o małej odporności na krytykę. Jednak
współczesność podlega weryfikacji niemal natychmiastowej, łatwo sprawdzalnej,
więc poziom zaufania do bieżącej informacji nie powinien stanowić dylematu
związanego z zaszeregowaniem wiadomości. Ot – pierwsza z brzegu informacja –
fale Eufratu obsiały brzegi nieopodal Bagdadu klątwą karpi. Martwych
jednoznacznie i hurtowo.
Tu
mnie miał, bo nie słyszałem jeszcze, ale radio wyłączyłem, a prasówką głowy
sobie nie zawracałem sądząc, że bezkarnie uda się nią nacieszyć w trakcie
poobiedniej sjesty. Moja mina mówiła chyba dosadnie, że pojęcia nie miałem o
kataklizmie i niewyartykułowanym jeszcze pytaniu o ciąg dalszy.
- Mogłoby się
wydawać, że przypadek, że śledztwo wskaże winnego. Jakieś zakłady zatruwające
wodę w górze rzeki, jakiś błąd ludzki powodujący zabójcze skażenie. Ale… -
zamyślił się i znowu zaczął odpływać w wewnętrzne światy.
- Ale? –
postanowiłem wytrącić go z zadumy
- Ale niestety
nie! – podjął wątek, jakby nie dostrzegł przerwy. Nad głową rozpływał się
sino-niebieski baranek o zapachu spalonych roślin podsycanych chemicznymi
perfumami – Bo niby czemu tylko karpie? I tylko tam? Proszę wspomnieć, że
całkiem niedawno w Arkansas spadł deszcz martwych szpaków, Rosjanie nie zdołali
ukryć, że u nich z kolei z nieba spadały kaczki i gęsi, a to przecież nie
koniec. Bo pszczele populacje ginęły tak masowo, że oficjalnie mówiło się o
poziomie 30% zasobów, a przestępczy półświatek przestawiać się zaczął z handlu
nieruchomościami, na obrót owadami, co można było poznać po niekończących się
doniesieniach o kradzieżach, czy podpaleniach.
Faktycznie.
Gdzieś na krawędzi świadomości zabłąkała mi się myśl o masowych samobójstwach
popełnianych przez wieloryby, które towarzysko wypływały na plaże i tam
kończyły żywot opalając się w niekończącym się szeregu, a piasek do dziś nie
potrafi zapomnieć aromatu gnijącego tranu. Jakie jeszcze kataklizmy są ukrywane
przez organy państwowe? Lepiej nie wnikać, bo kłopotów można sobie narobić
śmiertelnie dużo i to w niektórych krajach dosłownie. Patrzyłem na gawędziarza
i zastanawiałem się dokąd zmierza, bo przecież chyba z założenia powinna zostać
wysnuta nić wiodąca do tezy, nawet, gdyby nie miała zostać udowodniona, czy
choćby uprawdopodobniona. Samo wykrycie zjawiska wydawało się
niedopowiedzeniem. Nie poganiałem już człowieka, bo coś mi się tłukło po łbie
na temat zagłady raków szlachetnych i zamachu na biedronki europejskiie, jednak
może to pomówienie?
- Ta selektywność
wydaje się dość intrygująca – kontynuował bez dalszych nacisków – niechybnie
dzieje się coś, co wymyka się pojęciu ogółu. Patrz pan, że dorsze stają się
towarem deficytowym, gdy jeszcze niedawno były niemalże chwastem i trzeba było
dobrze się postarać, żeby ktokolwiek miał na takiego apetyt. Tuńczyk trafia na
licytację jako solista i jest oglądany przez koneserów skrupulatniej niż
półnagie chudziny z renomowanych wybiegów mody. Krowę najłatwiej zobaczyć w
ogrodzie zoologicznym, jak zresztą pozostałe zwierzęta jeszcze niedawno
„gospodarskie”. Tylko szczurom powodzi się nieustannie. Te radzą sobie
znakomicie, a karaluchy usiłują dotrzymać im tempa inwazji na cywilizację.
Trudno
było zaprzeczyć, bo przecież nawet dzisiaj nieomal nadepnąłem szczura z
przegryzionym kręgosłupem leżącego wprost na chodniku.
- Zjedliśmy już
niemal wszystko, co nadawało się do zjedzenia – ciągnął niestrudzenie, maskując
słowa kłębami dymu rozpierzchającymi się niczym rozbrykane jagnięta po
nieboskłonie – A to, czegośmy jeszcze nie zjedli, masowo wymiera. I co pan
powie?
Wywalił
na mnie oczy, jakby oczekiwał, że to ja puentę dorzucę, ale ja byłem na wpół
skamieniały od tych jego rewelacji, bo nikt dotąd tak klarownie i bezdusznie mi
tego nie uświadamiał. Milczałem i nie było mnie stać na konstruktywną analizę.
Lenistwo i przyzwyczajenie do treści zawierających rozwiązanie problemów nie
radziłem sobie z samodzielną konkluzją. Chyba to dostrzegł, bo z dezaprobatą
pokręcił głową, wstał i zbierał się do odejścia.
- Ech! Chłopie! –
nim odszedł sapnął spoza ostatniego obłoku i wytrzepał resztki z fajeczki o
krawędź ławki – No pomyśl chwilę. Nie widzisz, że wkrótce przyjdzie na nas
czas? To takie trudne do zauważenia? Ludzi coraz więcej, a mięsa coraz mniej. I
na dodatek zdycha tajemniczo i masowo. Więc i my zaczniemy tajemniczo i masowo
zdychać. Ciekawe kiedy. Wielkiej wojny dawno już nie było, a taka wojna mogłaby
odsunąć widmo przeludnienia i niekończącego się głodu…
Wymieranie gatunków, zanieczyszczenia to już niestety nie sf, tylko prawda. Podcinamy skutecznie gałąź, na której siedzimy.
OdpowiedzUsuńprzyjdzie zeżreć i siebie.
UsuńCzyli ludożerstwo chucha nam już w kark...
OdpowiedzUsuńjeśli nie, to trzeba zacząć skrupulatniej przyglądać się trawnikom. i zakazać używania kosiarek, bo nie każdy lubi papkę zmieloną.
UsuńAle za to szczawiu i rukoli pod dostatkiem, zmienimy nawyki
OdpowiedzUsuńo tym mówię...
Usuńniestety...