sobota, 17 listopada 2018

Niedokończony eksperyment.


W tyglu trwało zamieszanie, jakie panowało prawdopodobnie we wszechświecie na moment przed wielkim Big-Bangiem. W każdym bądź razie trwało coś. I ruch był olbrzymi, który sugerował, że za moment wydarzy się nieodwracalność, o której nikt nie wie co sądzić, więc rozgląda się na boki szukając kogoś kto wie. Jakiegoś Boga, który nie jest martwym i ma w sobie empatii wystarczająco, żeby wesprzeć wyjaśnieniem i konsekwencjami. Nie wiem dlaczego wszystko spoglądało na mnie trochę z nadzieją, trochę z pogardą, albo z niepokojem i odrazą.

A przecież tygiel był uczciwie z brązu, mosiądzu, czy też innego stopu odpornego na rdzę i wcale nie tak delikatny jak szklana retorta. Ba! Nawet go umyłem i wypolerowałem połą koszuli flanelowej. Takiej roboczej, więc mocnej i odrobinkę tylko przepoconej zadyszką emocji. Niepokój gęstniał i patrzył na mnie wyłupiastymi oczami zastanawiając się, czego od niego oczekuję.

Jak każdy wynalazca pojęcia nie miałem, co się dzieje i nadrabiałem miną tak bardzo, że niemal z samej miny się już składałem. Że nieogolonym pyskiem pochylałem się nad teraźniejszością? Udawałem, że to z powodu zaangażowania w dzieło, że w twórczym szale wzgardziłem higieną i innymi potrzebami natury osobistej, dla osiągnięcia celu. A ów cel prężył się, wił, podskakiwał, albo szukał kącika, żeby łkać w samotności nad własną niedolą i niepewną przyszłością.

- Chyba nie osiągnąłem masy krytycznej – pomyślałem rezolutnie, widząc, że dno tygla kotłuje się jak morze północne przy przejściu rozległego frontu, kiedy ten zatrzymuje się niepewnie, bo dowódca zaginął, więc nie wie – iść dalej, czy cofnąć się, dlatego kręci się w kółko, lecz nie unosi i nienawiścią nie parska w oczy.

Wydłubałem z ucha coś, czego tam nie wkładałem i bezmyślnie wykruszyłem to coś nad tyglem, pochłonięty dylematem, co też mógłbym jeszcze zrobić dla dzieła stworzenia, które przed stworzeniem się broni rozpaczliwie i kurczowo trzyma się porowatych ścian moździerza, żeby nie brać udziału nawet nieświadomie, bo prawo gotowe potraktować bierność jako entuzjastyczny współudział. Z wnętrza dobiegła mnie jakaś czkawka, to machinalnie zamieszałem szpatułką równie mosiężną, choć trochę się bałem, że stworzenie może mieć charakter energetycznie wyskalowany w kilowoltach i podjąć próbę ucieczki z naczynia w postaci rozproszonych, lecz gęstą ścieżką zasuwających ładunków ujemnych szlakiem zaczynającym się na obłym końcu szpatułki, tłuczka, czy jak się nazywa ten koniec, którym dokonałem inwazji w cielesność nieukształtowanego wciąż płodu mojej myśli… Znaczy mojej bezmyślności…

Na wierzchu utworzył się kożuch, co było jawną wskazówką, że dzieło się wstydzi nagości, że je molestuję swoim wyposzczonym, agresywnym wzrokiem. Może nawet wykręca już pod pierzyną numer alarmowy, albo w konfesjonale telefonu zaufania duka własne kompleksy i moją perwersyjną ciekawość obnaża przed usłużną duszą. Pod przykrywką, w drugim obiegu rosło ciśnienie. Jak w każdym podziemiu frakcje rewolucyjne usiłowały dojść do głosu i zawłaszczyć ruch społeczny na własne potrzeby. Aspiracje anarchistyczne, terrorystyczne, sekty, związki i unie rozpoczęły bezpardonową walkę o wpływy i zerwanie się ze smyczy stwórcy, jak dzieci pragnące przegryźć pępowinę, gdy tylko poczują powiew wiatru sunący ścieżką echa soczystego klapsa.

Działalność twórcza wysysała ze mnie ostatnie siły, bo wenę już dawno pożarła i nawet nie odbiło się memu dziełu po jej przełknięciu. Szczątki rozsądku podpowiadały, żeby zostawić. Żeby odpocząć i nabrać entuzjazmu wspomaganego dowolnym bodźcem. Żeby pozwolić, aby czas dokonał drobnej korekty i wygładził to, co tak bezwzględnie spłodziłem. Żeby nabrało połysku, smaku i wyrafinowania. Nowalijki zawsze są podejrzane o to, że są sztucznie pędzone, a nawet szlachectwo, któremu herb nie zdążył zardzewieć poddane jest ostracyzmowi i pogardzie tak jawnej, że plwociny agregują się w akweny, żeby podjąć świadomą decyzję dotyczącą wyboru zlewiska i dołączeniu do jednego z bardziej agresywnych, dostępnych dorzeczy.

Tygiel rozgrzany moją dłonią milczał wymownie i ciążyła mi jego obojętność bardzo. Odepchnąłem od siebie, mrucząc jakieś niedoskonałe słowa poddające w wątpliwość jakość i talenty materii użytej do eksperymentu, a ona, jeśli usłyszała, powinna się zawstydzić dziewiczo, albo wybuchnąć zepsuciem. Węch podejrzewał drugą z opcji, gdyż na osi zapachów aromat dochodzący z tygla plasował substancję na ujemnej części skali i to w takiej odległości od zera, że dzieło powinno poćwiczyć sprawność biegacza na dystansie półmaratonu nocnego przynajmniej. I to szybko, bo kiedy w trakcie treningu dzieło się spoci i zgrzeje, to zapewne niezbędna będzie korekta lokalizacyjna i start do biegu przesunie się bliżej ujemnej nieskończoności subtelnie rezygnując z przedrostka „pół” żeby osiągnąć dojrzałość w pełni ukształtowanego maratonu. Jak zabójczy jest to bieg najlepiej wie pomysłodawca dyscypliny, który zaakcentował wartość pomysłu własnym zgonem.

Odsunąłem. I ściereczką lnianą przykryłem dzieło gasząc światło. Ściereczką, jak się przykrywa ciasto zarażone bakteriami drożdży, żeby spuchło w ciepełku. A puchnąć najlepiej jest intymnie. Po ciemku i w ciszy (zgodnie z ideą propagującą zasadę 3xĆ – cicho, ciemno i ciepło). Wyszedłem na paluszkach zostawiając niedojrzałe dzieło w tygielku. A sam oddałem się rozpuście, żeby rozruszać fantazję i przystąpić do odtworzenia skonsumowanej weny. Dzieło zeżarło ją skwapliwie i nie zostawiło nawet okruszka. Wylizało ją do czysta, wychłeptało i nawet nie zapytało mnie, czy godzę się na takie zubożenie niematerialnych wartości prawnych. Znieczuliłem pamięć i pozwalałem mięśniom na regenerację, a one negocjowały twardo, że noc, to za mało. Sugerowały nawet, że skoro gdzieś tam w cichości dzieło puchnie, to ja powinienem przystąpić do czynności odwrotnej, żeby status quo zachować, więc one wyżrą ze mnie słoninkę i złogi spalą do szczętu, a jeśli zapamiętam się w procesach spoczynkowych, skonsumują w zakodowanej genetycznie kolejności wszystko, czym moja cielesność zdążyła zaszczycić teraźniejszość. Taki proces samounicestwienia przez wyjadanie od środka. Pozwoliłem, bo byłem już energetycznym wrakiem. Rozładowaną baterią pełną melancholii i złych myśli zroszonych beznadzieją.

Noc przegryzała się przez moją melancholię wytrwale, chociaż ta się broniła. Kopała, wierzgała i pluła. Wbijała głęboko szpony i kontratakowała rozsiewając mgłę zniechęcenia na polu walki. Pierwsza umarła poduszka i dogorywała na podłodze. Potem zwiędła kołdra zabita w starciu ze ścianą. Zanim spłynęła po niej, westchnęła przepraszająco na pożegnanie. Prześcieradło szykowało się do odwrotu i już się przegrupowało, aby w desperackiej szarży polec lub zwyciężyć, kiedy zbudziłem się. Z ciekawości się zbudziłem i poszedłem w tę ciemność niczym księżyc.

W ciemności trwała cisza. Nie umiem powiedzieć co więcej robiła, bo ciemność pozostawia wyłącznie domniemania. Wzrok pozbawiony punktów zaczepienia panikuje ostrzegając rozum, że ciału ktoś oczy ukradkiem wydłubał, słuch rozcapierza anteny jak tylko może i klnie na zbyt ubogą wiotkość materii użytą do budowy reflektora i brak przedwzmacniacza z korekcją szumów. Zimno-wilgotne kroki brzmiały jakbym policzkował podłogę otwartą dłonią metodycznie skandując kolejne ciosy. Dłonie obmacywały ciemność bezwstydnie i arogancko. Może nawet chichotała przyzwyczajona do mało wyrafinowanych zachowań prymitywnych gości. Dzieła nie było…

Trzy razy weryfikowałem położenie ciała w ciemności, co w żaden sposób nie przyczyniło się do odnalezienia zguby. Strata popchnęła mnie w desperację – zapaliłem światło, a ciemność schowała się wstydliwie za drzwiami, żebym nie dostrzegł jej intymności. Chyba krygowała się, albo mnie kokietowała, bo przecież ledwie przed chwilą pozwalała mi na znacznie więcej. Dzieła nie było, pomimo oświecenia. Skandal! Nie było również tygla, ani lnianej szmatki… Może mi się tylko zdawało? Może dzieło łypało na mnie pragnieniem tylko w obrębie głowy? Może to pamięć poprzednich pokoleń i alchemicznych doświadczeń na krawędzi podświadomości przenosząca wspomnienia?

Oczami duszy widziałem, jak w mroku półsenna szmatka rozprostowuje skrzydła i błoniastym furkotem odfruwa na parapet, żeby się rozejrzeć za łupem. Tygiel niczym dzwon zupełnie niemęsko śpiewa lirycznym sopranem arię eunucha z zapomnianej egipskiej opery, a dzieło pyszniło się i uwijało. Dojrzewało. Smużką dymu wyrastało tańcem bioder i brzucha, podciągało zbyt luźne jeszcze spodnie i puszczało pierwszego w życiu bąka przed skokiem z mebla na podłogę. Metan potrzebuje zabarwienia aromatycznego, gdyż sam nim nie dysponuje, a ja… Czułem ową swoistą barwę dość intensywnie. Otworzyłbym okno, ale nie chciałem spłoszyć odpoczywającej tam lnianej szmatki. Dzieło już sobie poszło i nawet buziaka na pożegnanie nie dostałem. Tylko na podłodze zostawiło ślady.

Duch Holmesa we mnie wstąpił. A może Apacza? Szedłem świeżym tropem i dotarłem do łazienki, w której również rozdarłem ciemność elektrycznym ostrzem żarówki. Szmata więdła w koszu z brudną bielizną, tygiel stanął na głowie i w tej ekwilibrystycznej pozie brał prysznic, a teraz ocieka niespiesznie. Dzieło chyba robiło kupę, bo trochę jeszcze było czuć zgniliznę defekacji. Zmarszczyłem nos. Ciekawe, co teraz porabia dzieło… Dokąd poszło i jak mu się wiedzie?

- Co tak deliberujesz nad kiblem? – usłyszałem z tyłu zaspany głos – Jeszcze śmierdzi. Nie wiem, coś ty hodował, ale smród czuć było trzy przecznice stąd. Skoro wyprodukowałeś śmierdziela, to trzeba było wywietrzyć i wyrzucić od razu. A nie dojrzewać go pod przykryciem. Dobrze, że szybko wróciłam, to wylałam, zanim smród nauczył się chodzić i ściany poprzegryzał na wylot. A sąsiad się pytał, czy kto nie zdechł w naszym mieszkaniu i na policję chciał już dzwonić. Zajrzyj jutro do niego, żeby ugłaskać jego wyobraźnię, bo patrzył na mnie bardzo podejrzliwie i w zęby zaglądał niemal, czy nie odbije mi się ludziną.

12 komentarzy:

  1. Zaiste, wyobraźnia sąsiadów potrafi wiele złego narobić, nawet eksperymentatorom...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzieło uciekło, bo nie wiedziałeś, co chcesz stworzyć. Wymknęło się. Może nie miałeś odwagi spojrzeć mu w oczy?
    Nazywasz się Viktor Frankenstein? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. może w nocy nauczyło się spacerować.
      zdarzyło mi się kiedyś spotkać wyschnięte jezioro w szklance z kawą "gruntową", zdarzyło mi się znaleźć w szklance życie prymitywne i rozwój penicyliny, czy co się rozwija pośród fusów. porosty? mchy? pajęczyny?
      niedojadki na talerzyku potrafią prowadzić kolorowe i bogate życie. czasami może się coś wymknąć spod kontroli. nawet służbom specjalnym się zdarzają lapsusy.
      Oko, to całkiem dobre imię. oswojone i wystarcza mi na razie.

      Usuń
  3. Dobrze znam owe żyjące talerzyki i kubki. Ale jeśli się o nie nie dba to zazwyczaj prędzej czy później usychają, może zasychają, raczej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. kwestia nawożenia i podlewania.
      wilgoć z powietrza można pić czasami. a (u)twory będą żwawe i ruchliwe. rozpierzchną się i uczynnią sobie ziemię powolną... a może posłuszną? nie pamiętam... poddaną?

      Usuń
  4. Noc niespokojna była, bo zapach się niemal materializował. Eksperymentator katar miał i nic nie czuł? Może w akcie tworzenia założył brzydki zapach?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. zmęczony tworzeniem.
      powołać życie do życia łatwo nie jest - nawet Bóg odpoczywał po skończeniu pracy.

      Usuń
  5. Witaj, Oko.

    "Czy świat zostałby stworzony, gdyby Stwórca bał się narobić kłopotu? Stwarzać życie, to znaczy stwarzać kłopoty. Jest tylko jeden sposób na uniknięcie kłopotów - niszczyć."
    ("Pigmalion" - Bernard Shaw)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. niszczenie jest jakby łatwiejsze... to prawda.

      Usuń
  6. Duch Apacza odważyłby się wniknąć w ciało "z nie ogolonym pyskiem"? O ile dobrze pamiętam zarost u Apaczy nie występuje.
    Fizjologiczne twory dalekie zapachem od woni fiołków, które naruszyły spokój sąsiada, sugerują, że należy wezwać speca od systemu wentylacyjnego ;-).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no widzisz... czyli jednak Holmes... dzięki za wsparcie merytoryczne.
      mam sąsiada, który potrafi wygenerować aromat odczuwalny w całej klatce schodowej a wentylację ma i okna otwarte też. czasami zastanawiam się, czy żyłka eksperymentatora nie bierze w nim góry, bo potrafi mięso gotować cztery godziny. wstaje wyspany, a mięso jest już w połowie skamieniałe i można nim w piecu palić. za to aromat można kroić na plasterki i łatać nim dziury w asfalcie.

      Usuń