W
tyglu trwało zamieszanie, jakie panowało prawdopodobnie we wszechświecie na
moment przed wielkim Big-Bangiem. W każdym bądź razie trwało coś. I ruch był
olbrzymi, który sugerował, że za moment wydarzy się nieodwracalność, o której
nikt nie wie co sądzić, więc rozgląda się na boki szukając kogoś kto wie.
Jakiegoś Boga, który nie jest martwym i ma w sobie empatii wystarczająco, żeby
wesprzeć wyjaśnieniem i konsekwencjami. Nie wiem dlaczego wszystko spoglądało
na mnie trochę z nadzieją, trochę z pogardą, albo z niepokojem i odrazą.
A
przecież tygiel był uczciwie z brązu, mosiądzu, czy też innego stopu odpornego
na rdzę i wcale nie tak delikatny jak szklana retorta. Ba! Nawet go umyłem i
wypolerowałem połą koszuli flanelowej. Takiej roboczej, więc mocnej i odrobinkę
tylko przepoconej zadyszką emocji. Niepokój gęstniał i patrzył na mnie
wyłupiastymi oczami zastanawiając się, czego od niego oczekuję.
Jak
każdy wynalazca pojęcia nie miałem, co się dzieje i nadrabiałem miną tak
bardzo, że niemal z samej miny się już składałem. Że nieogolonym pyskiem
pochylałem się nad teraźniejszością? Udawałem, że to z powodu zaangażowania w
dzieło, że w twórczym szale wzgardziłem higieną i innymi potrzebami natury
osobistej, dla osiągnięcia celu. A ów cel prężył się, wił, podskakiwał, albo
szukał kącika, żeby łkać w samotności nad własną niedolą i niepewną
przyszłością.
- Chyba nie
osiągnąłem masy krytycznej – pomyślałem rezolutnie, widząc, że dno tygla
kotłuje się jak morze północne przy przejściu rozległego frontu, kiedy ten
zatrzymuje się niepewnie, bo dowódca zaginął, więc nie wie – iść dalej, czy
cofnąć się, dlatego kręci się w kółko, lecz nie unosi i nienawiścią nie parska
w oczy.
Wydłubałem
z ucha coś, czego tam nie wkładałem i bezmyślnie wykruszyłem to coś nad tyglem,
pochłonięty dylematem, co też mógłbym jeszcze zrobić dla dzieła stworzenia,
które przed stworzeniem się broni rozpaczliwie i kurczowo trzyma się porowatych
ścian moździerza, żeby nie brać udziału nawet nieświadomie, bo prawo gotowe
potraktować bierność jako entuzjastyczny współudział. Z wnętrza dobiegła mnie
jakaś czkawka, to machinalnie zamieszałem szpatułką równie mosiężną, choć
trochę się bałem, że stworzenie może mieć charakter energetycznie wyskalowany w
kilowoltach i podjąć próbę ucieczki z naczynia w postaci rozproszonych, lecz
gęstą ścieżką zasuwających ładunków ujemnych szlakiem zaczynającym się na obłym
końcu szpatułki, tłuczka, czy jak się nazywa ten koniec, którym dokonałem
inwazji w cielesność nieukształtowanego wciąż płodu mojej myśli… Znaczy mojej
bezmyślności…
Na
wierzchu utworzył się kożuch, co było jawną wskazówką, że dzieło się wstydzi
nagości, że je molestuję swoim wyposzczonym, agresywnym wzrokiem. Może nawet
wykręca już pod pierzyną numer alarmowy, albo w konfesjonale telefonu zaufania
duka własne kompleksy i moją perwersyjną ciekawość obnaża przed usłużną duszą. Pod
przykrywką, w drugim obiegu rosło ciśnienie. Jak w każdym podziemiu frakcje
rewolucyjne usiłowały dojść do głosu i zawłaszczyć ruch społeczny na własne
potrzeby. Aspiracje anarchistyczne, terrorystyczne, sekty, związki i unie
rozpoczęły bezpardonową walkę o wpływy i zerwanie się ze smyczy stwórcy, jak
dzieci pragnące przegryźć pępowinę, gdy tylko poczują powiew wiatru sunący
ścieżką echa soczystego klapsa.
Działalność
twórcza wysysała ze mnie ostatnie siły, bo wenę już dawno pożarła i nawet nie
odbiło się memu dziełu po jej przełknięciu. Szczątki rozsądku podpowiadały,
żeby zostawić. Żeby odpocząć i nabrać entuzjazmu wspomaganego dowolnym bodźcem.
Żeby pozwolić, aby czas dokonał drobnej korekty i wygładził to, co tak
bezwzględnie spłodziłem. Żeby nabrało połysku, smaku i wyrafinowania. Nowalijki
zawsze są podejrzane o to, że są sztucznie pędzone, a nawet szlachectwo,
któremu herb nie zdążył zardzewieć poddane jest ostracyzmowi i pogardzie tak
jawnej, że plwociny agregują się w akweny, żeby podjąć świadomą decyzję
dotyczącą wyboru zlewiska i dołączeniu do jednego z bardziej agresywnych,
dostępnych dorzeczy.
Tygiel
rozgrzany moją dłonią milczał wymownie i ciążyła mi jego obojętność bardzo.
Odepchnąłem od siebie, mrucząc jakieś niedoskonałe słowa poddające w wątpliwość
jakość i talenty materii użytej do eksperymentu, a ona, jeśli usłyszała,
powinna się zawstydzić dziewiczo, albo wybuchnąć zepsuciem. Węch podejrzewał
drugą z opcji, gdyż na osi zapachów aromat dochodzący z tygla plasował
substancję na ujemnej części skali i to w takiej odległości od zera, że dzieło
powinno poćwiczyć sprawność biegacza na dystansie półmaratonu nocnego
przynajmniej. I to szybko, bo kiedy w trakcie treningu dzieło się spoci i
zgrzeje, to zapewne niezbędna będzie korekta lokalizacyjna i start do biegu
przesunie się bliżej ujemnej nieskończoności subtelnie rezygnując z przedrostka
„pół” żeby osiągnąć dojrzałość w pełni ukształtowanego maratonu. Jak zabójczy
jest to bieg najlepiej wie pomysłodawca dyscypliny, który zaakcentował wartość
pomysłu własnym zgonem.
Odsunąłem.
I ściereczką lnianą przykryłem dzieło gasząc światło. Ściereczką, jak się
przykrywa ciasto zarażone bakteriami drożdży, żeby spuchło w ciepełku. A
puchnąć najlepiej jest intymnie. Po ciemku i w ciszy (zgodnie z ideą
propagującą zasadę 3xĆ – cicho, ciemno i ciepło). Wyszedłem na paluszkach
zostawiając niedojrzałe dzieło w tygielku. A sam oddałem się rozpuście, żeby
rozruszać fantazję i przystąpić do odtworzenia skonsumowanej weny. Dzieło
zeżarło ją skwapliwie i nie zostawiło nawet okruszka. Wylizało ją do czysta,
wychłeptało i nawet nie zapytało mnie, czy godzę się na takie zubożenie niematerialnych
wartości prawnych. Znieczuliłem pamięć i pozwalałem mięśniom na regenerację, a
one negocjowały twardo, że noc, to za mało. Sugerowały nawet, że skoro gdzieś
tam w cichości dzieło puchnie, to ja powinienem przystąpić do czynności
odwrotnej, żeby status quo zachować, więc one wyżrą ze mnie słoninkę i złogi
spalą do szczętu, a jeśli zapamiętam się w procesach spoczynkowych, skonsumują
w zakodowanej genetycznie kolejności wszystko, czym moja cielesność zdążyła
zaszczycić teraźniejszość. Taki proces samounicestwienia przez wyjadanie od
środka. Pozwoliłem, bo byłem już energetycznym wrakiem. Rozładowaną baterią
pełną melancholii i złych myśli zroszonych beznadzieją.
Noc
przegryzała się przez moją melancholię wytrwale, chociaż ta się broniła.
Kopała, wierzgała i pluła. Wbijała głęboko szpony i kontratakowała rozsiewając mgłę
zniechęcenia na polu walki. Pierwsza umarła poduszka i dogorywała na podłodze.
Potem zwiędła kołdra zabita w starciu ze ścianą. Zanim spłynęła po niej,
westchnęła przepraszająco na pożegnanie. Prześcieradło szykowało się do odwrotu
i już się przegrupowało, aby w desperackiej szarży polec lub zwyciężyć, kiedy
zbudziłem się. Z ciekawości się zbudziłem i poszedłem w tę ciemność niczym
księżyc.
W ciemności
trwała cisza. Nie umiem powiedzieć co więcej robiła, bo ciemność pozostawia
wyłącznie domniemania. Wzrok pozbawiony punktów zaczepienia panikuje
ostrzegając rozum, że ciału ktoś oczy ukradkiem wydłubał, słuch rozcapierza
anteny jak tylko może i klnie na zbyt ubogą wiotkość materii użytą do budowy
reflektora i brak przedwzmacniacza z korekcją szumów. Zimno-wilgotne kroki
brzmiały jakbym policzkował podłogę otwartą dłonią metodycznie skandując
kolejne ciosy. Dłonie obmacywały ciemność bezwstydnie i arogancko. Może nawet
chichotała przyzwyczajona do mało wyrafinowanych zachowań prymitywnych gości.
Dzieła nie było…
Trzy
razy weryfikowałem położenie ciała w ciemności, co w żaden sposób nie
przyczyniło się do odnalezienia zguby. Strata popchnęła mnie w desperację –
zapaliłem światło, a ciemność schowała się wstydliwie za drzwiami, żebym nie
dostrzegł jej intymności. Chyba krygowała się, albo mnie kokietowała, bo
przecież ledwie przed chwilą pozwalała mi na znacznie więcej. Dzieła nie było,
pomimo oświecenia. Skandal! Nie było również tygla, ani lnianej szmatki… Może
mi się tylko zdawało? Może dzieło łypało na mnie pragnieniem tylko w obrębie
głowy? Może to pamięć poprzednich pokoleń i alchemicznych doświadczeń na
krawędzi podświadomości przenosząca wspomnienia?
Oczami
duszy widziałem, jak w mroku półsenna szmatka rozprostowuje skrzydła i
błoniastym furkotem odfruwa na parapet, żeby się rozejrzeć za łupem. Tygiel
niczym dzwon zupełnie niemęsko śpiewa lirycznym sopranem arię eunucha z
zapomnianej egipskiej opery, a dzieło pyszniło się i uwijało. Dojrzewało. Smużką
dymu wyrastało tańcem bioder i brzucha, podciągało zbyt luźne jeszcze spodnie i
puszczało pierwszego w życiu bąka przed skokiem z mebla na podłogę. Metan
potrzebuje zabarwienia aromatycznego, gdyż sam nim nie dysponuje, a ja… Czułem
ową swoistą barwę dość intensywnie. Otworzyłbym okno, ale nie chciałem spłoszyć
odpoczywającej tam lnianej szmatki. Dzieło już sobie poszło i nawet buziaka na
pożegnanie nie dostałem. Tylko na podłodze zostawiło ślady.
Duch
Holmesa we mnie wstąpił. A może Apacza? Szedłem świeżym tropem i dotarłem do
łazienki, w której również rozdarłem ciemność elektrycznym ostrzem żarówki.
Szmata więdła w koszu z brudną bielizną, tygiel stanął na głowie i w tej
ekwilibrystycznej pozie brał prysznic, a teraz ocieka niespiesznie. Dzieło
chyba robiło kupę, bo trochę jeszcze było czuć zgniliznę defekacji.
Zmarszczyłem nos. Ciekawe, co teraz porabia dzieło… Dokąd poszło i jak mu się
wiedzie?
- Co tak
deliberujesz nad kiblem? – usłyszałem z tyłu zaspany głos – Jeszcze śmierdzi.
Nie wiem, coś ty hodował, ale smród czuć było trzy przecznice stąd. Skoro
wyprodukowałeś śmierdziela, to trzeba było wywietrzyć i wyrzucić od razu. A nie
dojrzewać go pod przykryciem. Dobrze, że szybko wróciłam, to wylałam, zanim
smród nauczył się chodzić i ściany poprzegryzał na wylot. A sąsiad się pytał,
czy kto nie zdechł w naszym mieszkaniu i na policję chciał już dzwonić. Zajrzyj
jutro do niego, żeby ugłaskać jego wyobraźnię, bo patrzył na mnie bardzo
podejrzliwie i w zęby zaglądał niemal, czy nie odbije mi się ludziną.
Zaiste, wyobraźnia sąsiadów potrafi wiele złego narobić, nawet eksperymentatorom...
OdpowiedzUsuńmoże po prostu mają węch?
UsuńDzieło uciekło, bo nie wiedziałeś, co chcesz stworzyć. Wymknęło się. Może nie miałeś odwagi spojrzeć mu w oczy?
OdpowiedzUsuńNazywasz się Viktor Frankenstein? ;)
może w nocy nauczyło się spacerować.
Usuńzdarzyło mi się kiedyś spotkać wyschnięte jezioro w szklance z kawą "gruntową", zdarzyło mi się znaleźć w szklance życie prymitywne i rozwój penicyliny, czy co się rozwija pośród fusów. porosty? mchy? pajęczyny?
niedojadki na talerzyku potrafią prowadzić kolorowe i bogate życie. czasami może się coś wymknąć spod kontroli. nawet służbom specjalnym się zdarzają lapsusy.
Oko, to całkiem dobre imię. oswojone i wystarcza mi na razie.
Dobrze znam owe żyjące talerzyki i kubki. Ale jeśli się o nie nie dba to zazwyczaj prędzej czy później usychają, może zasychają, raczej.
OdpowiedzUsuńkwestia nawożenia i podlewania.
Usuńwilgoć z powietrza można pić czasami. a (u)twory będą żwawe i ruchliwe. rozpierzchną się i uczynnią sobie ziemię powolną... a może posłuszną? nie pamiętam... poddaną?
Noc niespokojna była, bo zapach się niemal materializował. Eksperymentator katar miał i nic nie czuł? Może w akcie tworzenia założył brzydki zapach?
OdpowiedzUsuńzmęczony tworzeniem.
Usuńpowołać życie do życia łatwo nie jest - nawet Bóg odpoczywał po skończeniu pracy.
Witaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"Czy świat zostałby stworzony, gdyby Stwórca bał się narobić kłopotu? Stwarzać życie, to znaczy stwarzać kłopoty. Jest tylko jeden sposób na uniknięcie kłopotów - niszczyć."
("Pigmalion" - Bernard Shaw)
Pozdrawiam:)
niszczenie jest jakby łatwiejsze... to prawda.
UsuńDuch Apacza odważyłby się wniknąć w ciało "z nie ogolonym pyskiem"? O ile dobrze pamiętam zarost u Apaczy nie występuje.
OdpowiedzUsuńFizjologiczne twory dalekie zapachem od woni fiołków, które naruszyły spokój sąsiada, sugerują, że należy wezwać speca od systemu wentylacyjnego ;-).
no widzisz... czyli jednak Holmes... dzięki za wsparcie merytoryczne.
Usuńmam sąsiada, który potrafi wygenerować aromat odczuwalny w całej klatce schodowej a wentylację ma i okna otwarte też. czasami zastanawiam się, czy żyłka eksperymentatora nie bierze w nim góry, bo potrafi mięso gotować cztery godziny. wstaje wyspany, a mięso jest już w połowie skamieniałe i można nim w piecu palić. za to aromat można kroić na plasterki i łatać nim dziury w asfalcie.