Ponieważ
ostatnimi czasy prasówka wydaje się być przerażająco przewidywalna (piersi,
piersi, pośladki, wypadek samochodowy, gwałt, inwigilacja, odsłonięcie pomnika,
sensacyjna porażka, kurs wymiany, piersi) postanowiłem poranną chwilkę spędzić
w towarzystwie literatury wyższego rzędu. W pierwszym czytaniu czytaj: Reklamy.
Myśl tak banalna, że aż trąca Cepelią. Owszem niewątpliwie są to dzieła sztuki
użytkowej, z subtelnością podkutych butów depczące moje szkaradne ego przed
zrozumieniem, jednak dziś z pewną dozą ascetycznego samobiczowania pozbawiłem
organizm delicji pierwszoligowej twórczości i oddałem się nieco subtelniejszemu
zajęciu, wciąż pozostając w szponach krwiożerczego kapitalizmu.
Padło
na ogłoszenia, których kwintesencją powinna być prosta wymiana handlowa,
względnie uproszczone negocjacje warunków pomiędzy podmiotami beztrosko
przebierającymi nóżkami na huśtawce popytu i podaży dóbr niekoniecznie
konsumpcyjnych. Rynek rzeczy wydał mi się trywialny, jako, że nie zamierzałem przystępować
do wyrafinowanych licytacji – np. poświadczonego notarialnie dziewictwa
połatanego niezwykle dyskretnie w gabinetach kosmetyki odnawialnej, bo sama
wiedza z podobnego zakresu mogła sprowadzić moje libido na krawędź mrocznej,
zwierzęcej natury, by stamtąd w akcie rozpaczy pogalopować w objęcia depresji,
albo nie wszędzie legalnych środków czynnych biologicznie, chemicznie i
psychicznie odbijających się nieskończoną czkawką na mózgowiu, wygładzając jego
zmarszczki bezpowrotnie, z mocą trzykilowatowego bezprzewodowego żelazka z
opcją wytrysków pary wodnej i gwarancją lat 2 (słownie dwa lata bez
najmniejszej nawet gwiazdki sugerującej rok świetlny, ruski, czy przestępczy),
pod warunkiem korzystania z urządzenia zgodnie z załączoną instrukcją dostępną
dla koneserów języka mieszkańców prowincji Syczuan, słownik ilustrowany do
nabycia na zaprzyjaźnionej stronie WWW.
Moje,
być może nie najczystsze w intencjach zainteresowanie ludźmi, skłoniło mnie do
poszukiwań współczesnych wartości cenionych w świecie. Prymitywnie postanowiłem
sprawdzić wartość ludzką w walutach wymiernych i wyskalowanych w zrozumiałych
jednostkach. Żeby mieć skalę porównawczą z takim chlebem, biletem MPK, czy
kosztem zakupu bezludnej dotąd wyspy w archipelagu Lofotów wraz z pozwoleniem
na budowę apartamentowca o bezwzględnej wysokości półtora kilometra nad poziom niewzburzonego
morza, czyli półtora kilometra budowli bez jednego metra, który to metr zapewni
teren istniejący po niwelacji, a przed tsunami i innymi ekscesami Morza
Norweskiego.
Historycznie
człowiek od dawna występował (jako przedmiot) w obrocie towarowym, zarówno w
czasach, kiedy preferowaną formą handlu był barter, jak i w okresie pofenickim,
gdy umowne wartości wyrażane były monetą wagowo równoważną wartości metali szanowanych
śmiertelnie poważnie (często dosłownie) przez prezesów państw feudalnych,
premierów nacji pospiesznie się uprzemysławiających i papieży każdego wyznania
oficjalnie negującego doczesność jako wartość oczekiwaną, więc przedkładającą
rozwój psychiczny i duchowy ponad siermiężność kapitalizacji dóbr tymczasowych.
Masowa i przymusowa emigracja handlowa połowy kontynentu w zamierzchłej
przeszłości spowodowała spontaniczny, nieoczekiwany zysk genetyczny w światowej
puli genów, gdyż w zasięgu konsumpcjonizmu rynków lokalnych krajów rozwiniętych
znalazł się materiał genetyczny tak odległy od przewidywalnego, że rachunek
prawdopodobieństwa zamknął oczy i wbrew sobie kłusował na ślepo zarażając
przyszłość ewolucyjną rozmaitością rasową na skalę nie przewidzianą żadną z
dostępnych mitologii.
Żeby
doprecyzować – nie poszukiwałem ciała z zegarkiem w ręku świadczącego usługi
prokreacyjne z zerową szansą sukcesu, lecz szukałem wartości gospodarczej, oraz
wyceny umiejętności i cech nabytych w trakcie procesu dojrzewania pod przymusem
cenzury zwanej oświatą. Trudno spotkać ciało wolne od nacisków i represji
sterowanej ustawowo i ustawicznie od chwili poczęcia, a może i jeszcze
wcześniej, jednak narybek, zanim trafi na tak zwany rynek pracy jest już
zmanierowany, indoktrynowany i zakonserwowany. Omotany słowami i paragrafami,
skrępowany wzorem płynącym z góry i leniwym nurtem związanym ze stadną
łagodnością podążającą drogą samozagłady w postaci mierzalnego mięsa armatniego
trafia na wybieg dla niewolników, choć zamiast żelaznych obręczy i kagańców
jest gustownie wyszykowany i spętany polityczno-ideologiczną smyczą potrzeb i
oczekiwań społecznych.
Do
rzeczy. Znalazłem wirtualną bramę do wszechwiedzy. Z satysfakcją zauważyłem, że
oferta jest tak bogata, że mogę rozwinąć się zarówno literacko studiując
panegiryki wykreowane przez dynamicznie rozwijające się, prężne zespoły, mogę grzać
się w chwale numerów pierwszych, bo inne numery nie śmiały stawać w konkury o
pozyskanie świeżego mięsa, jak i zaspokoić ciągoty badawcze dotyczące metek z
ceną detaliczną na wieszakach wkrótce wybitnych fachowców, jeśli tylko uda im
się przebrnąć z sukcesem przedostatni rok studiów i zyskać aprobatę wodza
wszystkich wodzów na firmamencie zawodowego rozwoju, który niechętnie (niechęć stłumiona
niedopowiedzeniem) do minimalnej ceny zakupu przewiduje dołożyć pakiety
odżywcze, lecznicze, wzmacniające tężyznę fizyczną, umysłową, albo obcojęzyczną
ku chwale Najwyższego oczywiście.
Zatarłem
ręce. To jest to! Pomyślałem i oddałem się rozpuście, zapominając na chwilę o
pokusie gorącej herbaty parującej nieopodal nadaremnie. Ja już w szponach
nałogu, już głód wiedzy mnie dopadł, więc bez zwłoki przewijałem listę
nieskończonego zapotrzebowania. Asortyment bogatszy od zestawienia wszelkich
zawodów świata kusił wachlarzem sztuk tajemnych. Nie sądziłem, że aż takim
ignorantem jestem, więc pokornie dokształcałem się nie bacząc na stygnącą
herbatę.
Na
początek wykryłem zapotrzebowanie na usługi naturalne… Naturystyczne – to może
być bliższa definicja owych usług. Poszukiwana była
jeszcze-nie-magister-ale-już-prawie do opróżniania popielniczek, mycia
kieliszków i sprzątania wymiocin spoza spoconej od martyrologicznego seksu
wersalki na ćwierć dniówki za dwie stówki, jednak, z szacunku dla ubóstwa
studenterii, strój roboczy należało zostawić w przedpokoju, żeby się nie
ubrudził, a zleceniodawca kontemplować zamierzał zarówno postępy prac
porządkowych, jak i czystość cielesną zatrudnionej. O cnocie nie wspominajmy,
gdyż nie była ona e-numeratywnie wylistowana w propozycji kontraktu.
Dla
pań, którym w tańcu rąbek spódnicy przeszkadza i ogólnie mającymi kłopot z
utrzymaniem ciała w pionie wykryłem propozycję tańca uwzględniającą tę
niepełnosprawność. Parkiet został ograniczony do okręgu o średnicy dwóch metrów
z chromowaną rurą wsporczą zakotwiczoną fundamentalnie w centralnym punkcie
areny. Ów rąbek grożący katastrofą z wielką pieczołowitością pilnowany jest
przez pana, któremu pomieszały się kierunki wzrostu i zamiast rozwijać się w
stronę słońca, rozrastał się wszerz i w jego kompetencjach zawodowych pozostaje
ojcowska troska o całość i okazałość tancerki, która za zwalczenie w sobie
dyskomfortu i beztalencia tanecznego może oczekiwać wynagrodzenia startując z
pułapu dziesięciokrotności minimum ustawowego i wektorem wzrostu startującym
pionowo w górę z szybkością, o której tylko pomarzyć może nastoletnia erekcja
chłostana słowem „cycki”.
Potem
pojawiły się utwory wymagające troski o własną wyobraźnię. Nie należy porywać
się na dzieła zbyt zaawansowane, bo przecież nie każdy musi „zaliczyć”
„Ulissesa”, ani też uzasadnić kwantowe implikacje i konsekwencje wynikające ze
stosowania zasady nieoznaczoności Heisenberga. A tymczasem czyhała na mnie
informacja, że poszukiwany jest inżynier z wykształceniem średnim. Ratunku!
Czyżby powstały szkoły specjalne? Techniczno-politechniczne? Krok dalej
wykryłem zapotrzebowanie na kafelki i glazurnika w opcji zlecenie „od zaraz”.
No… Tu moja wyobraźnia rozpędziła się jak nieświadomi kierowcy na zakręcie
idiotów. Zaraza, obecnie pewnie jest już chorobą nieznaną nauce i figuruje
wyłącznie w szkolnych lekturach. Ale zatrudnianie kafelków? Na zlecenie? Że
niby mają oszałamiać łazienkę własną urodą 40 godzin w tygodniu? Od siódmej do
piętnastej w dni ustawowo i związkowo namaszczone obowiązkiem świadczenia? A potem
spakować się i wyjść z glazurnikiem na piwko? Na meczyk z kumplami?
Zanim
rozbrykana wyobraźnia wróciła do macierzy, w zasięgu zdumionych oczodołów
znalazłem propozycję zatrudnienia całej dzielnicy. Trzy razy przecierałem
zmysły, ale stało jak wół: „zatrudnię Dzielnicę” – nie byle jaką, a konkretną
(Dzielnica nie płaci mi tantiem za promocję, więc pominę jej imię). Aż poszukałem
w donosach GUS, który autorytatywnie twierdził, że dziesięć lat wstecz Dzielnica
osiadła na stu kilometrach kwadratowych w obrębie miejskich granic, oficjalnie
porastając prawie setką tysięcy legalnych tubylców. Kupiec skromnie zachował
anonimowość, jednak chyba czas rzucić okiem na listę Forbes’a i spis aktualnie
najbogatszych, żeby sprawdzić, który z nich wycofuje z Rynów aktywa, celem sfinalizowania
transakcji. Na taką skalę handel ludźmi? W środku Europy? No… Może nie całkiem
w środku, ale na świeczniku. Kolanem upychałem w głowie ciągi dalsze, które
wyciągały macki niczym ośmiornica, która zapomniała poprzestać na ośmiu
ramionach ze względu na zazdrość wywołaną przez robala chwalącego się setką
nóżek.
Kiedy
perswazją, hipnozą i przekupstwem skłoniłem wreszcie fantazję do powrotu w
mroczne fałdy i bezdroża mózgu trafiłem zapotrzebowanie na raj. Ktoś poszukiwał
dla własnego zapewne (?) dziecka nauczyciela języka anielskiego. O małych
dzieciach często się mawia, że to aniołki, jednak w procesach edukacyjnych
zużywają cechy pozytywne do tego stopnia, że zanim osiągną dojrzałość już
przechodzą na ciemną stronę mocy i ich szatańskie ekscesy stanowią powody
przedwczesnej zmiany maści sierści ich oficjalnych protoplastów. Być może ktoś
przewidująco starał się zadbać o koafiurę własną i chciał dać dziecku narzędzie
do długotrwałej komunikacji z ciałem nie wiedzieć czemu nie dysponującym
językiem adekwatnym do konwersacji z małoletnimi. Gdyby sztuka się jednak udała,
a narybek dysponowałby lingwistycznym talentem na dziecię czekałaby świetlana
kariera, gdyż osoby zawodowo uskrzydlone w mowie i piśmie znajdowały się w
zasięgu zainteresowania podmiotu starającego się podbić świadomość zaświatów
dzięki dźwięcznej dewizie FLOW, którą stara się otulić klientów miękko i czule,
a delikatny oddech anielskich skrzydeł ukoi spocone czoła partnerów na
wszystkich możliwych krańcach świadomości na chwałę Najwyższego.
Na
tym etapie uznałem, że nadmiar emocji może doprowadzić zwoje mózgowe do
spontanicznego wyprostowania i przerwałem lekturę. Nie byłem przygotowany na
podobne doznania. Nikt i nic mnie na to nie przygotowało. Może nawet godzien
nie byłem. Wydawało mi się, że inwigilacja reklam stanowi superligę literacką,
jednak tym utworom brakuje rozmachu, jaki spotkałem w ogłoszeniach. Następnym
razem będę ostrożniejszy. Przed lekturą zażyję coś uspokajającego, napiszę
testament, zostawię namiar ICE i zadbam o ostatnią deskę ratunku - zawiadomię
bratnią duszę, że mam nieskonsumowane pojemności w lodówce, z prośbą, aby raczył
mi pomóc w ich utylizacji – do takiej roboty mało kto się spóźni. Może mnie
odratują…
Witaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"Gromadzenie wiedzy jest gromadzeniem goryczy."
("Miasto Utrapienia" - Jerzy Pilch)
Pozdrawiam:)
no tak... lepiej żyć w nieświadomości.
UsuńW ogłoszeniach można znaleźć niesamowite przykłady na to, że wszystko sprzedasz i wszystko kupisz, wystarczy mieć kasę i umieć szukać...
OdpowiedzUsuńa jaka inwencja twórcza. moja wyobraźnia skamle gdzieś po kątach ze wstydu, że mnie nie potrafi na podobne peryferia rzeczywistości zaprowadzić.
UsuńPotrafi, potrafi, tylko potrzeby nie było :-)
Usuńtak sądzisz? może trzeba zająć się pisaniem ofert?
Usuń