czwartek, 15 listopada 2018

Czytelnicze meandry.


Ponieważ ostatnimi czasy prasówka wydaje się być przerażająco przewidywalna (piersi, piersi, pośladki, wypadek samochodowy, gwałt, inwigilacja, odsłonięcie pomnika, sensacyjna porażka, kurs wymiany, piersi) postanowiłem poranną chwilkę spędzić w towarzystwie literatury wyższego rzędu. W pierwszym czytaniu czytaj: Reklamy. Myśl tak banalna, że aż trąca Cepelią. Owszem niewątpliwie są to dzieła sztuki użytkowej, z subtelnością podkutych butów depczące moje szkaradne ego przed zrozumieniem, jednak dziś z pewną dozą ascetycznego samobiczowania pozbawiłem organizm delicji pierwszoligowej twórczości i oddałem się nieco subtelniejszemu zajęciu, wciąż pozostając w szponach krwiożerczego kapitalizmu.

Padło na ogłoszenia, których kwintesencją powinna być prosta wymiana handlowa, względnie uproszczone negocjacje warunków pomiędzy podmiotami beztrosko przebierającymi nóżkami na huśtawce popytu i podaży dóbr niekoniecznie konsumpcyjnych. Rynek rzeczy wydał mi się trywialny, jako, że nie zamierzałem przystępować do wyrafinowanych licytacji – np. poświadczonego notarialnie dziewictwa połatanego niezwykle dyskretnie w gabinetach kosmetyki odnawialnej, bo sama wiedza z podobnego zakresu mogła sprowadzić moje libido na krawędź mrocznej, zwierzęcej natury, by stamtąd w akcie rozpaczy pogalopować w objęcia depresji, albo nie wszędzie legalnych środków czynnych biologicznie, chemicznie i psychicznie odbijających się nieskończoną czkawką na mózgowiu, wygładzając jego zmarszczki bezpowrotnie, z mocą trzykilowatowego bezprzewodowego żelazka z opcją wytrysków pary wodnej i gwarancją lat 2 (słownie dwa lata bez najmniejszej nawet gwiazdki sugerującej rok świetlny, ruski, czy przestępczy), pod warunkiem korzystania z urządzenia zgodnie z załączoną instrukcją dostępną dla koneserów języka mieszkańców prowincji Syczuan, słownik ilustrowany do nabycia na zaprzyjaźnionej stronie WWW.

Moje, być może nie najczystsze w intencjach zainteresowanie ludźmi, skłoniło mnie do poszukiwań współczesnych wartości cenionych w świecie. Prymitywnie postanowiłem sprawdzić wartość ludzką w walutach wymiernych i wyskalowanych w zrozumiałych jednostkach. Żeby mieć skalę porównawczą z takim chlebem, biletem MPK, czy kosztem zakupu bezludnej dotąd wyspy w archipelagu Lofotów wraz z pozwoleniem na budowę apartamentowca o bezwzględnej wysokości półtora kilometra nad poziom niewzburzonego morza, czyli półtora kilometra budowli bez jednego metra, który to metr zapewni teren istniejący po niwelacji, a przed tsunami i innymi ekscesami Morza Norweskiego.

Historycznie człowiek od dawna występował (jako przedmiot) w obrocie towarowym, zarówno w czasach, kiedy preferowaną formą handlu był barter, jak i w okresie pofenickim, gdy umowne wartości wyrażane były monetą wagowo równoważną wartości metali szanowanych śmiertelnie poważnie (często dosłownie) przez prezesów państw feudalnych, premierów nacji pospiesznie się uprzemysławiających i papieży każdego wyznania oficjalnie negującego doczesność jako wartość oczekiwaną, więc przedkładającą rozwój psychiczny i duchowy ponad siermiężność kapitalizacji dóbr tymczasowych. Masowa i przymusowa emigracja handlowa połowy kontynentu w zamierzchłej przeszłości spowodowała spontaniczny, nieoczekiwany zysk genetyczny w światowej puli genów, gdyż w zasięgu konsumpcjonizmu rynków lokalnych krajów rozwiniętych znalazł się materiał genetyczny tak odległy od przewidywalnego, że rachunek prawdopodobieństwa zamknął oczy i wbrew sobie kłusował na ślepo zarażając przyszłość ewolucyjną rozmaitością rasową na skalę nie przewidzianą żadną z dostępnych mitologii.

Żeby doprecyzować – nie poszukiwałem ciała z zegarkiem w ręku świadczącego usługi prokreacyjne z zerową szansą sukcesu, lecz szukałem wartości gospodarczej, oraz wyceny umiejętności i cech nabytych w trakcie procesu dojrzewania pod przymusem cenzury zwanej oświatą. Trudno spotkać ciało wolne od nacisków i represji sterowanej ustawowo i ustawicznie od chwili poczęcia, a może i jeszcze wcześniej, jednak narybek, zanim trafi na tak zwany rynek pracy jest już zmanierowany, indoktrynowany i zakonserwowany. Omotany słowami i paragrafami, skrępowany wzorem płynącym z góry i leniwym nurtem związanym ze stadną łagodnością podążającą drogą samozagłady w postaci mierzalnego mięsa armatniego trafia na wybieg dla niewolników, choć zamiast żelaznych obręczy i kagańców jest gustownie wyszykowany i spętany polityczno-ideologiczną smyczą potrzeb i oczekiwań społecznych.

Do rzeczy. Znalazłem wirtualną bramę do wszechwiedzy. Z satysfakcją zauważyłem, że oferta jest tak bogata, że mogę rozwinąć się zarówno literacko studiując panegiryki wykreowane przez dynamicznie rozwijające się, prężne zespoły, mogę grzać się w chwale numerów pierwszych, bo inne numery nie śmiały stawać w konkury o pozyskanie świeżego mięsa, jak i zaspokoić ciągoty badawcze dotyczące metek z ceną detaliczną na wieszakach wkrótce wybitnych fachowców, jeśli tylko uda im się przebrnąć z sukcesem przedostatni rok studiów i zyskać aprobatę wodza wszystkich wodzów na firmamencie zawodowego rozwoju, który niechętnie (niechęć stłumiona niedopowiedzeniem) do minimalnej ceny zakupu przewiduje dołożyć pakiety odżywcze, lecznicze, wzmacniające tężyznę fizyczną, umysłową, albo obcojęzyczną ku chwale Najwyższego oczywiście.

Zatarłem ręce. To jest to! Pomyślałem i oddałem się rozpuście, zapominając na chwilę o pokusie gorącej herbaty parującej nieopodal nadaremnie. Ja już w szponach nałogu, już głód wiedzy mnie dopadł, więc bez zwłoki przewijałem listę nieskończonego zapotrzebowania. Asortyment bogatszy od zestawienia wszelkich zawodów świata kusił wachlarzem sztuk tajemnych. Nie sądziłem, że aż takim ignorantem jestem, więc pokornie dokształcałem się nie bacząc na stygnącą herbatę.

Na początek wykryłem zapotrzebowanie na usługi naturalne… Naturystyczne – to może być bliższa definicja owych usług. Poszukiwana była jeszcze-nie-magister-ale-już-prawie do opróżniania popielniczek, mycia kieliszków i sprzątania wymiocin spoza spoconej od martyrologicznego seksu wersalki na ćwierć dniówki za dwie stówki, jednak, z szacunku dla ubóstwa studenterii, strój roboczy należało zostawić w przedpokoju, żeby się nie ubrudził, a zleceniodawca kontemplować zamierzał zarówno postępy prac porządkowych, jak i czystość cielesną zatrudnionej. O cnocie nie wspominajmy, gdyż nie była ona e-numeratywnie wylistowana w propozycji kontraktu.

Dla pań, którym w tańcu rąbek spódnicy przeszkadza i ogólnie mającymi kłopot z utrzymaniem ciała w pionie wykryłem propozycję tańca uwzględniającą tę niepełnosprawność. Parkiet został ograniczony do okręgu o średnicy dwóch metrów z chromowaną rurą wsporczą zakotwiczoną fundamentalnie w centralnym punkcie areny. Ów rąbek grożący katastrofą z wielką pieczołowitością pilnowany jest przez pana, któremu pomieszały się kierunki wzrostu i zamiast rozwijać się w stronę słońca, rozrastał się wszerz i w jego kompetencjach zawodowych pozostaje ojcowska troska o całość i okazałość tancerki, która za zwalczenie w sobie dyskomfortu i beztalencia tanecznego może oczekiwać wynagrodzenia startując z pułapu dziesięciokrotności minimum ustawowego i wektorem wzrostu startującym pionowo w górę z szybkością, o której tylko pomarzyć może nastoletnia erekcja chłostana słowem „cycki”.

Potem pojawiły się utwory wymagające troski o własną wyobraźnię. Nie należy porywać się na dzieła zbyt zaawansowane, bo przecież nie każdy musi „zaliczyć” „Ulissesa”, ani też uzasadnić kwantowe implikacje i konsekwencje wynikające ze stosowania zasady nieoznaczoności Heisenberga. A tymczasem czyhała na mnie informacja, że poszukiwany jest inżynier z wykształceniem średnim. Ratunku! Czyżby powstały szkoły specjalne? Techniczno-politechniczne? Krok dalej wykryłem zapotrzebowanie na kafelki i glazurnika w opcji zlecenie „od zaraz”. No… Tu moja wyobraźnia rozpędziła się jak nieświadomi kierowcy na zakręcie idiotów. Zaraza, obecnie pewnie jest już chorobą nieznaną nauce i figuruje wyłącznie w szkolnych lekturach. Ale zatrudnianie kafelków? Na zlecenie? Że niby mają oszałamiać łazienkę własną urodą 40 godzin w tygodniu? Od siódmej do piętnastej w dni ustawowo i związkowo namaszczone obowiązkiem świadczenia? A potem spakować się i wyjść z glazurnikiem na piwko? Na meczyk z kumplami?

Zanim rozbrykana wyobraźnia wróciła do macierzy, w zasięgu zdumionych oczodołów znalazłem propozycję zatrudnienia całej dzielnicy. Trzy razy przecierałem zmysły, ale stało jak wół: „zatrudnię Dzielnicę” – nie byle jaką, a konkretną (Dzielnica nie płaci mi tantiem za promocję, więc pominę jej imię). Aż poszukałem w donosach GUS, który autorytatywnie twierdził, że dziesięć lat wstecz Dzielnica osiadła na stu kilometrach kwadratowych w obrębie miejskich granic, oficjalnie porastając prawie setką tysięcy legalnych tubylców. Kupiec skromnie zachował anonimowość, jednak chyba czas rzucić okiem na listę Forbes’a i spis aktualnie najbogatszych, żeby sprawdzić, który z nich wycofuje z Rynów aktywa, celem sfinalizowania transakcji. Na taką skalę handel ludźmi? W środku Europy? No… Może nie całkiem w środku, ale na świeczniku. Kolanem upychałem w głowie ciągi dalsze, które wyciągały macki niczym ośmiornica, która zapomniała poprzestać na ośmiu ramionach ze względu na zazdrość wywołaną przez robala chwalącego się setką nóżek.

Kiedy perswazją, hipnozą i przekupstwem skłoniłem wreszcie fantazję do powrotu w mroczne fałdy i bezdroża mózgu trafiłem zapotrzebowanie na raj. Ktoś poszukiwał dla własnego zapewne (?) dziecka nauczyciela języka anielskiego. O małych dzieciach często się mawia, że to aniołki, jednak w procesach edukacyjnych zużywają cechy pozytywne do tego stopnia, że zanim osiągną dojrzałość już przechodzą na ciemną stronę mocy i ich szatańskie ekscesy stanowią powody przedwczesnej zmiany maści sierści ich oficjalnych protoplastów. Być może ktoś przewidująco starał się zadbać o koafiurę własną i chciał dać dziecku narzędzie do długotrwałej komunikacji z ciałem nie wiedzieć czemu nie dysponującym językiem adekwatnym do konwersacji z małoletnimi. Gdyby sztuka się jednak udała, a narybek dysponowałby lingwistycznym talentem na dziecię czekałaby świetlana kariera, gdyż osoby zawodowo uskrzydlone w mowie i piśmie znajdowały się w zasięgu zainteresowania podmiotu starającego się podbić świadomość zaświatów dzięki dźwięcznej dewizie FLOW, którą stara się otulić klientów miękko i czule, a delikatny oddech anielskich skrzydeł ukoi spocone czoła partnerów na wszystkich możliwych krańcach świadomości na chwałę Najwyższego.

Na tym etapie uznałem, że nadmiar emocji może doprowadzić zwoje mózgowe do spontanicznego wyprostowania i przerwałem lekturę. Nie byłem przygotowany na podobne doznania. Nikt i nic mnie na to nie przygotowało. Może nawet godzien nie byłem. Wydawało mi się, że inwigilacja reklam stanowi superligę literacką, jednak tym utworom brakuje rozmachu, jaki spotkałem w ogłoszeniach. Następnym razem będę ostrożniejszy. Przed lekturą zażyję coś uspokajającego, napiszę testament, zostawię namiar ICE i zadbam o ostatnią deskę ratunku - zawiadomię bratnią duszę, że mam nieskonsumowane pojemności w lodówce, z prośbą, aby raczył mi pomóc w ich utylizacji – do takiej roboty mało kto się spóźni. Może mnie odratują…

6 komentarzy:

  1. Witaj, Oko.

    "Gromadzenie wiedzy jest gromadzeniem goryczy."
    ("Miasto Utrapienia" - Jerzy Pilch)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. W ogłoszeniach można znaleźć niesamowite przykłady na to, że wszystko sprzedasz i wszystko kupisz, wystarczy mieć kasę i umieć szukać...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a jaka inwencja twórcza. moja wyobraźnia skamle gdzieś po kątach ze wstydu, że mnie nie potrafi na podobne peryferia rzeczywistości zaprowadzić.

      Usuń
    2. Potrafi, potrafi, tylko potrzeby nie było :-)

      Usuń
    3. tak sądzisz? może trzeba zająć się pisaniem ofert?

      Usuń