Uliczka
miała chodnik nabity z granitowych ćwieków wypolerowanych idealnie skórzanym
butem przez wieki. Nie było podziału na część dla spacerowiczów i powozów
konnych, gdyż konie zajęte były pokazywaniem obcokrajowcom bogatszej
architektury. Któż chciałby czas marnotrawić dla uliczki tak wąskiej, że
całująca się para nastolatków mogłaby spowodować korek. Zadowolonych ludzi,
wspominających własne, pierwsze uniesienia. Przez podcienia wędruje już duch
malarza, żeby sztalugi rozłożyć i uwiecznić domniemaną chwilę, która komuś
będzie dożywotnim wspomnieniem, gdy życie ostatnimi kroplami zacznie wyciekać z
klepsydry. Okiennice usiłują schwytać promyk słońca, ale ten kokietuje już
zegar słoneczny na ratuszowej ścianie i kwiaciarkom na placu całuje biusty
schowane pod trzema swetrami ze strachu przed bezczelnym wiatrem, który i tam
wśliznąć się potrafi.
Ściany
domów wilgotne od rosy i od niepamiętnych lat, bo słońce nigdy nie ma aż tyle
czasu, żeby wejść tu i rozgościć się na dłużej. Barwy przez to stają się
intensywniejsze, mniej piaskowe, mniej zakurzone, bo żyją i zarażają się mchem
i próchnem nawzajem, a kraty starego więzienia, rdzewieją bezustannie dając
nadzieję nieżyjącym już aresztantom. Że przyjdzie taki dzień, kiedy czas
dostatecznie przegryzie się przez żelazo i w szczelinach pomiędzy zmurszałymi
cegłami pojawi się niepewny skraj ścieżki ku wolności. Południowiec zmęczony
domowym upałem spakował patelnie i przywiózł talent i własne tradycje tu, gdzie
opowieściami o słońcu może ubarwić dzień głodnemu tubylcowi i pani, która
właśnie uciekła z pracy, żeby choć chwilę pozwolić się trzymać frywolnie za
rękę, więc czeka w napięciu i na zegarek zerka niecierpliwie, choć dobrze wie,
że jeszcze czas, że usta w czerwonym winie zdąży jeszcze zwilżyć, żeby były jak
ono nabrzmiałe kolorem, nim przyjdzie… przybiegnie ten, dla którego wagary tak
bezwstydnym kłamstwem udało się wymyślić.
Restaurator
w białym fartuchu rozkłada stoliki na skrzyżowaniu, żeby zniechęcić do jazdy, a
piechotę skusić na chwilę jedną. Na kawę, której kipiąca dusza ulatywać będzie
wprost do nieba w tańcu, którego niedościgłym mistrzem jest westchnienie zdmuchniętej
świecy. Pani z uśmiechem rozkłada drobne talerzyki na serwecie przypiętej do stolika
flakonem kwiatów, które sama chyba rwała, bo przecież nie ma podobnych w
pobliskich kwiaciarniach. Może dzień do niej zapukał nieprzyzwoicie wcześnie i
zaprosił do tańca boso pośród łąk, żeby zerwać wiecheć nieujarzmionego piękna i
przynieść go dziś i dzień komuś umaić. Być może, bo biodra wciąż jej tańczą, a
stopy chcą się z bucików wyrwać. Mijam liszaje bezwstydne i wojenne blizny,
które choć nie krwawią, to jednak zagoić się nie chcą i nikomu do głowy nie
przyjdzie zrobić retusz tych ścian, by ociekały złotem i świeżością. One zbyt
już dostojne, żeby się farbować. Wyrosły z blichtru, ze złudzeń. Stać je na
szczerość i oszczerstw się nie obawiają.
Drzwi
kamienic skromnie pochowane we wnękach wstydzą się odrapanych zdobień spod
których drewno zerka. Twardsze od cegieł, poskarży się czasem skrzypieniem zaniedbanego
zawiasu, który miał kwitnąć ornamentem, lecz tylko sypie się pokruszoną
starością. Szyby zmatowiałe ze starości pilnują intymności mieszkańców,
gdzieniegdzie pająk pracowicie wije firany, zasłony haftuje w labirynty
nieskończone. Nie sam, choć, gdy go spytasz, to już nie pamięta ile pokoleń te
gobeliny tkało. Jego prababka życie poświęciła, żeby drzewo rodowe uwić w oknie
piwnicznym, lecz węglarz brutalnie zniweczył dzieło zanim skończyła, więc
zmarła z tego nieszczęścia nie zostawiając żadnych wskazówek, a pradziad
pamięci już nie miał wcale i z prawnukami dokazywał gulgocząc beztrosko jak
one.
Pchnąłem
drzwi pomimo skargi. W chłodzie marmurowej mozaiki wystukałem rytm kroków,
jakbym ostrzegał, że nadchodzę. Judasze nieliczne, dyskretne zerkały na mnie
podejrzliwie, a skrzynki na listy zacięły się w milczeniu. Klatka schodowa wiła
się wspinając najwyższe kondygnacje w ażurowych splotach symboli starając się
mnie oszołomić niedopowiedzeniem. Półmrok dojrzały, tłuściejszy był niż gęś
szykowana na święta, a okna zazdrośnie broniły światłu wstępu, żeby nie
upokorzył mroku liżąc go bezwstydnie po twarzy. Zwisająca z sufitu lampa była
bardziej szyderstwem niż nadzieją, gdyż powieszona w ramach linczu chyba nie
grzeszyła żarówką i głodną paszczą próżnego, niegdyś mlecznego klosza
szczerzyła się szczerbato. Pewnie jakiś niedorostek wytłukł jej zęby w ramach
przepychanek o prymat w okolicy i podziw dziewcząt, którym z piegów los na
parapecie półpiętra wróżył przyszłość albo jej brak.
Kurz
podskakiwał w rytm moich kroków wybuchając niczym pole bitwy w trakcie
przygotowania artyleryjskiego, a ja doszedłem do drzwi. Zgarbionych,
skurczonych, zmęczonych życiem. Łypały na mnie odpryskami farb pamiętających
czasy, gdy obecny gospodarz podciągał krótkie spodenki, gdy prosił tatę o
miedziaka na bakalie, na chleb świętojański, na makową kostkę z miodem… A kiedy
tata nie widział, to i dziadka naciągnął na drugi grosz, żeby z tą czarną Ruzią
pójść, bo jej tata nigdy nie dawał…
Dzwonić
nie było czym i zdumienie nie przyszło mi nawet do głowy, tylko zapukałem, jak
pukali tu wszyscy, którzy nie mieli śmiałości mosiężną klamkę nacisnąć z dumą
gospodarza. Zapukałem, a drzewo odpowiedziało drżeniem basowym. Dudniącym.
Męskim tak bardzo, że aż mnie zawstydziły, że taki nieśmiały jestem. Drzwi się
otworzyły, a Ruzia, choć czerń jej włosów wyblakła całkiem do białości uśmiech
miała równie piękny jak wtedy, kiedy jadła wraz z pyzatym chłopcem słodkości w
tym wielkim świecie, w który uciekali czasami, żeby go podglądać zachłannie.
Świat krynolin i meloników, świat zaprzęgów i gości z dalekich krajów w
delegacjach egzotycznych i nadętych po kres dyplomacji. Parady i
przedstawienia, występy kuglarzy, małpki kręcącej katarynką, sprzedawców
baloników i precli.
Dziś
miękkim gestem zaprosiła do pracowni, żebym się rozgościł i poczekał, aż
chłopiec zejdzie. Poszła mu pomóc, zapominając o mnie, gdy tylko krok we
właściwą stronę zrobiłem. Podłoga krzywiła się i skrzypiała niemiłosiernie,
kiedy szedłem. Rozgościć się? Jak miałem to zrobić? Niemal z rozpaczą
rozglądałem się widząc kaflowy piec z kaflami pełnymi tańczących, zielonych
koni i zwieńczony koroną żeliwnej aureoli, stołami pełnymi pras półkami,
kredensami, maszynami tak tajemniczymi, że da Vinci ukląkłby z zachwytu i
niedowierzania. Wszędzie piętrzyły się i szczerzyły książki. W tyglach kipiał,
lub tężał klej, skóra bezwstydnie układała się lub prężyła po kątach, gdzie
tylko dała radę przycupnąć. Na oknie zamiast kwiatów stały kolumny chwiejne
książek czekających na pieszczotę gospodarza, na dotyk dłoni umiejętnych, który
rany zasklepi i zszyje tak, żeby blizny nie były widoczne. Gilotyny, co
ludzkiej krwi zaznały tyle, ile nieostrożności rzemieślniczej, więc niemal
dziewicze były, lecz nie pragnęły krwi wcale.
W
powietrzu tłoczył się aromat starego papieru, kleju kurzu i historii. Książki chciały opowiadać nie czekając, aż zacznę je czytać. Druk osiadł na szybach
dwóch maleńkich okienek i upstrzył je, jakby stado much szukało zemsty na
szybach, bo je od wolności powstrzymują. Skóra na grzbietach prężyła się i
złoceniami dopominała się zauważenia. Stół trwał niewzruszenie – zaczytany po
same uszy, bo jednorazowo pół biblioteki dźwigał na grzbiecie, a nim
przyszedłem nikt mu w czytaniu nie przeszkadzał. Rozglądałem się wokół
niepewnie z uśmiechem niedowierzania, bo jakże miałem się gościć tu, gdzie
miejsca ledwie starczało na książki okaleczone życiem tak, że to pomieszczenie
przeciążone było bardziej, niż lazaret po samobójczym szturmie, gdy ciałem
własnym głód armat przyszło karmić od świtu po trzeci zmierzch, aby wreszcie
nażarły się i pozwoliły zatknąć proporzec zbyt wycieńczony na dumę.
Nieużywane
narzędzia podejrzliwie łypały na mnie blaskiem, który nie zmatowiał od ciężkiej
pracy, blaszany kubek z niedopitą herbatą przycupnął na brzegu stołu i ze
współczuciem zerkał na podłogę, gdzie cierpliwie czekały w kolejce niedobitki,
aż trafią na stół. Aż zdolne dłonie reumatyzmem już pokrzywione przywrócą im świetność,
może nawet większą od pierwotnej. Cóż - rys szlachetności niejednokrotnie
dopiero z czasem się ujawnia. Rozejrzałem się raz jeszcze i choć własną osobą
wypchnąłem tyle powietrza, ile zdołałem, to tylko jeden stos książek
niezauważalnie drgnął, a miejsca na gościnę wciąż znaleźć nie umiałem.
Kot
przyszedł, jak to koty mają w zwyczaju; niepostrzeżenie. Otarł się swoją
miękkością o moje nogi i po stopniach poranionych książek wskoczył na parapet.
Jak się zmieścił, tego nie wiem, bo trzeba być kotem, żeby w podobnym gąszczu
wynaleźć dla siebie łoże godne wszystkich członków i miejsce na demonstracje
ogona. Bo ogon kota nie potrafi trwać. Nie umie leżeć martwym bykiem. Ogon jest
takim gadułą, że nawet we śnie opowiada historie poprzednich wcieleń. Ten
musiał znać ich sporo, bo książki umilkły i słuchały z otwartymi ustami, a
drukowany tłok kłębiący się pod sufitem rozsiadał się wygodnie gdzie tylko
fragment płaszczyzny znalazł. Nawet klej przestał bulgotać skarcony kilkoma
tupnięciami ogona o pstrokatą szybę.
Potem
kot zamknął oczy, a ogon snuł opowieści starsze od gospodarza, który szurając
papuciami szedł prowadzony pod rękę przez swoją Ruzię, która przełożyła kilka
książek i usadziła na reszcie staruszka. Potem wyszła ciszej, niż mgła
wyślizguje się z objęć lasu. Zabrała kubek ze zwietrzałą herbatą i znikła z
drewnianej ramy odrzwi. Pan gestem zaprosił, żebym też usiadł gdzie zechcę, ale
palec na ustach położył, żebym milczał. Żebym nie śpieszył się, żebym oddał się
chwili. Ruzia z głową pobieloną tak, że karty książek wstydziły się własnej
nieczystości weszła, jakby od kotów uczyła się dyskrecji i postawiła przed nami
filiżanki z herbatą… po rosyjsku… Gdy wyszła… Koci ogon podjął opowieść, a
dzień, który dobijał się do okien odszedł jak niepyszny, bo nikt go wpuścić nie
chciał. Gorąca herbata śpiewała pieśń, malując na szybie oddech tak gorący, że
aż intymny, a wokół dojrzewały słowa tkające ciepły, miękki mrok. Noc
nabrzmiewała treścią, a całe wersy siadały mi na kolanach, albo wiły gniazda we
włosach. Osiedlały się stadami na ramionach, albo pchały się w usta, żeby tam
dorosnąć i w świat wyfrunąć. Nie pamiętam już po co przyszedłem. Nie pamiętam,
żebym chciał wychodzić. Książki łasiły się do nóg staruszka, a ten pieścił je
dłońmi pełnymi odcisków. Kot niewzruszoną miękkością prowadził w opowieść bez
końca.
Witaj, Oko.
OdpowiedzUsuńSzwejkiem mi zapachniało:) Jakoś tak:
"Bardzo pięknie oprawiał książki, ale długo, bo najpierw musiał je przeczytać i oprawić zależnie od treści. Gdy dał czarny grzbiet, nikt już nie musiał czytać. Było wiadomo, że ta powieść bardzo źle się kończy. A żeby nie zapomnieć, siadywał i codziennie opowiadał treść wszystkich książek, które mu przynieśli do oprawy."
Pozdrawiam:)
taki Szwejk... myślałby kto, że potrafi. a chłopskiego rozumu miał w sobie na wiadra. i zdumienia więcej niż dziecko.
Usuńchyba już nie ma tego introligatora. zakład umarł wraz z nim.
będąc w Czechach chciałem odwiedzić wspomnienia i zamiast nastroju w stylu starego, "Dobrego cesarza Józefa" zastałem knajpę z lodówkami Schollera i parasolami Carlsberga i szyldem sponsorowanym przez Pepsi. nie chcę sprawdzać, czy zakład istnieje. niech w pamięci pięknieje...
Prawdziwa magia, balsam dla duszy...
OdpowiedzUsuńzawód na wymarciu. prace dyplomowe się jeszcze oprawia chyba, ale tak poza tym, to już chyba nic.
Usuńpewnie w swojej bibliotece znalazłabyś niezłą pakę dla introligatora.
Student: Czy powinienem oprawić swoją pracę?
UsuńProfesor: Nie, to byłby przerost formy nad treścią.
Autentyczne. ;)
cóż... barok jest faktem i do dzisiaj są podziwiane dzieła barokowe. jedno więcej zmieściłoby się na świecie.
Usuń..przycupnęłam sobie w kąciku, słowa tkające ciepło, miękko otulają..
OdpowiedzUsuń.. wspaniale się czyta, Twoje niezykłe opowiadanie..
- pozdrawiam uśmiechem :)
bo miejsce było niezwykłe. a to tylko wizyta u rzemieślnika.
UsuńUrzekła mnie opowieść o kocie, acz pozostała część opowieści jest równie interesująca. Czasami chciałabym być kotem, bo tylko on jest w stanie dosięgnąć szczytu mebli bez pomocy drabinki, co przy gruntownych porządkach jest dość absorbujące.
OdpowiedzUsuńJak ja nie znoszę granitowych chodników, bo to poniżej mojej godności, kiedy nogi rozjeżdżają mi się w przeciwne strony. ;-)
kocie łby, to coś, co na starych uliczkach wydaje się być przewidywalnym standardem. najwyraźniej starożytni nie znali szpilek i łazili w adidasach, albo martensach
Usuń