Pan
postanowił uwolnić samotność ode mnie i czynił to z niebywałą determinacją. Prawie
niezauważalny błąd taktyczny spowodował, że odrobinę mu nie wyszło na początek,
gdyż nim się przysiadł, samotność podkuliła ogon i piszcząc cichutko umykała
szybciej, niż ja byłbym w stanie uczynić. Zdawało mi się, że wskoczyła mimochodem
na kolana starszej pani dwa stoliki dalej i głowę zwiesiła jej na piersiach
chlipiąc żałośnie. Pan, niczym nie zrażony absolutnie, ze świętym spokojem kontynuował
misję uwalniania samotności ode mnie i chyba nie spostrzegł, że zadanie
zakończyło się spektakularnym sukcesem nim rozpętał wyrafinowaną ofensywę.
Pani
tymczasem chyłkiem strąciła samotność na tak zwany „zbity pysk”, czyli na
podłogę, a jej partner wracający nieprzypadkiem z toalety, poprawiając bogatą
zawartość spodni, nadepnął jej na ogon, zupełnie nieświadomy dramatu
rozgrywającego się poniżej jego prężących się walorów natury… hmm… naturalnej. Szykanowana
i lekceważona samotność piszcząc w niebogłosy pobiegła dalej, aż schowała się w
kieszonce marynarki pana, którego ciało ominęło miękkim łukiem nawet sugestię
prężenia się czegokolwiek, wykonując niespiesznie skomplikowaną etiudę ku czci
lekceważonej nieważkości przy barze, pod wpływem której butelki wypełniające
ścianę zdawały się ulegać cudownemu rozmnożeniu, choć ściany nie przybyło ani o
centymetr kwadratowy. Barman dopiero oswajał się z myślą, że barowy stołek jest
okupowany przez kobrę pozbawioną jakiegokolwiek kręgosłupa i ta kobra (obecnie
wspierana żywo przez samotność) usiłuje go zahipnotyzować nie czekając na
dźwięki fletu.
Samotność
źle się czuje bez towarzystwa, a panu przy barze było ze wszystkimi po drodze i
z doskonałą obojętnością skonkludował z kim popełni kolejny, nieostatni dziś
toast, zanim zaprosi samotność na nocleg w jakiejś perfumowanej uryną przechodniej
bramie, albo zgoła na łonie natury, gdzie ułożą swoje członki rozkoszując się
delikatnością wypielęgnowanego, parkowego trawnika przetykanego czarnymi
perłami powołanymi do życia energią psiej przemiany materii. Dostałem
ironicznego buziaka na pożegnanie, a potem samotność totalnie mnie już
ignorując założyła nogę na nogę i poczęła wdzięczyć się do chwilowego
narzeczonego krygując się z lekka, gdy przyszło wybierać pośród rozmnożonych
nieoczekiwanie butelek drinka z obowiązkową słomką, parasolką, oliwką,
wisienką, albo kostką lodu.
Nie
poradzę, że mam taki talent uboczny, nienachalny, łatwo pomijalny nawet przy namolnej
i bezwstydnej autokreacji. Jestem łatwo znajdowalny, przysiadalny, jakbym był
przeciwnym biegunem, czy też mityczną, drugą połówką jabłka. Rozsiewam feromony
towarzyskie i wysyłam zaproszenia do wszystkich osób, które potrafiły nawilżyć
własną elokwencję do tego stopnia, że posługują się językiem z lekkością
motyla, a słowa trzepoczą im w ustach, nie chcąc opuszczać bezpiecznej
przystani i dopiero soczyste przekleństwo potrafi oderwać ich pazurki od kubków
smakowych pokalanych przez gospodarza środkami dezynfekującymi nawet te rany,
które mogą się pojawić następnego ranka. Zastanawiające, że feromony nie
dosięgają płci przeciwnej, jakbym miał skazę, albo ukryte preferencje
mniejszościowe.
Pan
drżał niczym swobodny elektron, który wykrył w mojej powłoce walencyjnej zgodę
na niego, a może tylko brak protestu i usiłował się wpasować na orbitę, żeby
nie wytrącić z niej zbyt wiele okruchów, co mogłoby się zakończyć reakcją
łańcuchową, zakończoną wykopem bramkarskim w zaułek pamiętający już tak wiele
parad, że potrafił aproksymować krzywą balistyczną i z wrodzoną chyba
złośliwością zaproponować lądowanie na kant krawężnika, lub wyszczerbiony na
ostro ząb z kociego łba, wkładając ów pod tkanki dotąd miękkie. Językiem
przeprowadził błyskawiczną inspekcję uzębienia i najwyraźniej
usatysfakcjonowany wynikiem zaproponował mi uśmiech, przy którym gwiazdy bledły
ze wstydu i mizerii. Jak się okazało później język stanowił narzędzie poznawcze
wyspecjalizowane nawet bardziej niż u węży. Demonstracja stomatologiczna, jako
preludium do pieśni powitalnej, nie była najgorszym z możliwych rozwiązań, a
moje przeświadczenie o nieuchronności ciągu dalszego rosło w siłę. Jak nie
wierzyć w determinizm zdarzeń, skoro życie hojną ręką sieje wciąż nowe wariacje
na temat mojej społecznej użyteczności. Szalet miejski i śmietnik na deptaku
cieszyły się równie nieustającym szacunkiem ludzkości.
Jakkolwiek
nie nazwałbym owego interludium, pan po wymianie wrażeń rozpoznawczo-zaczepnych,
przystąpił do zmasowanej szarży na komplet moich domniemanych „miękko dodatnich”
cech charakteru. Zanim zdążyłem zaburzyć jego dobre samopoczucie z
przedstawionego mi obrazu wyidealizowanych na potrzeby chwili zalet i empatii
rozciągniętej niczym błony na stelażu nietoperza, pan wygenerował koncert
życzeń wykazując się z własnej strony wielką wyrozumiałością. Zimne piwko,
względnie kieliszeczek czegoś nieskażonego kolorem, żeby nie nadwyrężać
portfela, bo plastik otwierający ścieżkę bankowego sezamu mógłby się wypaczyć
od tych wymyślnych historii posiadających nieco barw kosztem procentów. W tym
momencie dopiero zdążyłem zaistnieć w dialogu, a i to niebyt efektownie. Może
nie jestem zbyt elastyczny i stąd moja spóźniona riposta, więc oszołomiony
złotoustym słowem zdołałem jedynie pokręcić przecząco głową.
Pan,
niczym wytrawny poliglota dysponował znajomością właściwego dla mojego miejsca
osiedlenia dialektu języka gestów – błyskawicznie przeredagował oczekiwania i
zaproponował wersję minimalistyczną, opatrzoną tak malutkim znakiem zapytania,
że niemal domyślnym zaledwie. Osiedliśmy na mieliźnie poziomu dwóch złotych,
która to kwota miała zostać beztrosko wyasygnowana przeze mnie w celach
konsumpcyjnych, które zostaną zmaterializowane w pobliskim dyskoncie. Cóż… Moje
wyperfumowane wieńcem laurowym pochwał zmysły miały kłopot ze zlokalizowaniem
we mnie cech przypisywanych mi tak szerokim wachlarzem. Aż sapnęły, gdy musiały
po kolei wykreślać całą listę, łącznie z niedopowiedzeniami. Niemal sobie
współczułem i już miałem zaproponować, żeby pan postarał się wygenerować listę
rezerwową cech umożliwiając sobie spieniężenie takowej za wartość oczekiwaną,
jednak bałem się, że organizm napasiony wtórnym bukietem nie poprzestanie na
drugiej liście i będzie chciał się ogrzać listą trzecią, a może i dziewiętnastą.
Pan w tym czasie sprawdzał językiem, czy klimat globalny się nie zmienia, czy
nie nadciąga trzęsienie ziemi, inna zaraza, albo konkurencja.
Zalążek
porozumienia czaił się gdzieś na synapsach znajdujących się gdzieś blisko
peryferiów granicznych, jednak wciąż brakowało tej iskry, która mogłaby
zapoczątkować reakcję. Zapewne moja bierność stanowiła barierę zbyt wysokim
murem stojąc na ścieżce jego łaskawości, gdy zakwitał przede mną jako ta róża
na ugorze, kiedy ja cynicznym cieniem wisiałem nad jego przyszłością niepewną.
Ściana parodiowała kształt mojego nosa bawiąc się świetnie, gdy świeczka
kłaniała się przeciągom. Tylko czekałem, aż parsknie śmiechem, przy bardziej
udanej parodii. Osiągnęliśmy patową sytuację, z której żaden wycofać się nie
chciał, bo oddać pole, to dyshonor, a słowa udawały, że się skończyły, mają
wolne, albo poszły wygrzać się na egzotycznej plaży. Pan co prawda usiłował coś
urodzić językiem, ale ten poruszał się jak młody zaskroniec na powierzchni
stawu – szybko, lecz bezgłośnie.
Czułem
się trochę matowy z powodu ograniczonych środków własnych i już pobieżna
analiza wykazała, że łaskawość znajduje się poza zasięgiem ekonomii i czas
najwyższy przekierować zewnętrzną łaskę gdzieś, gdzie będzie się realizowała
skuteczniej. Wskazałem wzrokiem kobrę, która właśnie hipnotyzowała coś
błękitnego i z dawna nie eksploatowanego, bo butelka pokryła się szacownym
mchem kurzu. Pan, który w końcu zainwestował we mnie tyle dobrych słów obejrzał
się niechętnie, jakby moje towarzystwo stanowiło dla niego bezpieczny atol
pośród gniewu oceanu. Pomimo wszystko wysłał język na zwiad. A kiedy język
wrócił donosząc, że wiatry przychylne wieją i czas napełnić ładownie aż po kres
wyporności, burknął coś przygotowując kolejną wiązankę dobra, tym razem już nie
dla mnie. Kiedy się zbliżał czułem narastającą synchronizację, więc rezonans
był najbardziej prawdopodobnym ciągiem dalszym. Widziałem, jak samotność
zeskoczyła z kolan kobry i marynarskim krokiem szła w moją stronę. Nic, że na
czterech. Ale szła. Chyba nawet coś podśpiewywała.
Szkoda, że nie można wysłać oczu, uszu na zwiady na przykład w czasie choroby, gdy tęskno za niektórymi widokami...
OdpowiedzUsuńa próbowałaś?
UsuńPróbowałam rozkręcić wyobraźnię, ale to nie to samo...
Usuńpoczątki są trudne - nie poddawaj się. z każdą próbą będzie łatwiej
Usuń..zapewne dość zabawnie wyglądała 'samotność' na takim dobrym rauszu? ;)
OdpowiedzUsuńprzydałby się kronikarz, żeby uwiecznił. o ile nie uległby pokusie.
Usuń..niestety nie ma kronikarza, więc przekonać się nie można? a pokusy czają się i zastawiają swoje pułapki..
OdpowiedzUsuńnie będę za plecami podśmiewywał się z kobiecinki . bo to jej jednej się zdarzyło na czterech wracać?
UsuńAch - ta samotność, powraca w twoich tekstach. Ale lubię o niej myśleć jak o osobie. Tylko ta twoja jakaś taka marna, chudziutka i pijana. Jakby nie pewna siebie. Moja jest inna. Dobrze odżywiona i piękna bardzo. ;)
OdpowiedzUsuńzabiedzona. i dobrze. niech pości.
UsuńNie dręcz jej. Oddaj ją komuś innemu, kto ją doceni i dopieści. ;)
OdpowiedzUsuńpomyślę nad ogłoszeniem: zaniedbaną, mało używaną i lekceważoną samotność sprzedam, wynajmę lub zamienię na elektryczną hulajnogę, względnie fotel na biegunach.
Usuń:D
OdpowiedzUsuń