wtorek, 6 listopada 2018

Czas odchudzania.


- Pomińmy biblijne żaby i szarańcze leżące pokotem na pustynnych wydmach niczym perski dywan… - zaczął efektownie i od razu złapał mnie na goły haczyk.

Moja ciekawość kwiliła w zaroślach mózgu, a on nie spieszył się. Ładował fajkę czymś, co pachniało czekoladą, wanilią, egzotycznymi owocami macerowanymi dodatkiem zachodniego trunku, któremu bliżej do mistrzostwa marketingowego, niż smakowego. Głodny szczeniak nie potrafi tak wzrokiem żebrać o łakocie, jak ja żebrałem o ciąg dalszy. A przede mną tkwił monument spokoju. Oaza niewzruszonej, nieskończonej cierpliwości celebrowała procedurę nabijania fajeczki z korzenia gruszy. Żałowałem, że to nie machorka, bo tę wetknąłby bez namysłu, ubił kciukiem i zanim spostrzegłbym, że coś się dzieje, już tkwiłby pośród kwaśnego deszczu, który dopiero miał spłynąć z firmamentu i nawiedzić ziemię, gdy chmura otaczająca jego głowę przekroczy punkt krytyczny, nad którym pracował wytrwale, lecz bez pospiechu.

Ja własny punkt krytyczny osiągnąłem i przekroczyłem, niczym Cezar Rubikon, tylko znacznie szybciej. Wzorzec niecierpliwości mógłby się przy mnie zawstydzić własnym, konserwatywnym spokojem. Czekałem chociaż na rozwinięcie, żeby już nie popaść w skrajność i brawurowo nie wytknąć mu, że mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy. Tymczasem on nie zamierzał nawet rozwijać, a co dopiero kończyć. Plunął brunatnie na ziemię, a plwocina skwierczała i kipiała, bo piasek żarł toksyny tak chętnie, że prowokował aż, do skosztowania. Powstrzymałem kolana od ugięcia i zacumowałem wzrok gdzieś poniżej krzaczastych brwi, bo jego oczy zajęte były wypełnianiem dziury cybucha i oddawały się z lubością temu zajęciu. Każda tortura ma jednak kres i błękitny dym popłynął pod niebiosa niosąc wieści indiańskim sposobem. Jego przydatność dla mnie była znikoma, jako, że prędzej Tatara w rodzinnej genealogii potrafiłbym odkopać, niż Apacza więc zaprotestowałem czymś równie trudnym do zrozumienia – jęknąłem po prostu, a on wreszcie przypomniał sobie o mnie i łaskawie zezwolił monologowi popłynąć w nieznane, czyli w moje nie za czyste uszy.

- Starożytne, więc niepewne przekazy mogły nasiąknąć plotką tak, że trudno im dać wiarę, choć historia plag egipskich przypomina dobrze skonstruowaną powieść i nawet morał z niej da się wydłubać, bez szkody dla logiki baśni. Ale na nie machnąć ręką trzeba, żeby nie wprowadzać wątków o małej odporności na krytykę. Jednak współczesność podlega weryfikacji niemal natychmiastowej, łatwo sprawdzalnej, więc poziom zaufania do bieżącej informacji nie powinien stanowić dylematu związanego z zaszeregowaniem wiadomości. Ot – pierwsza z brzegu informacja – fale Eufratu obsiały brzegi nieopodal Bagdadu klątwą karpi. Martwych jednoznacznie i hurtowo.

Tu mnie miał, bo nie słyszałem jeszcze, ale radio wyłączyłem, a prasówką głowy sobie nie zawracałem sądząc, że bezkarnie uda się nią nacieszyć w trakcie poobiedniej sjesty. Moja mina mówiła chyba dosadnie, że pojęcia nie miałem o kataklizmie i niewyartykułowanym jeszcze pytaniu o ciąg dalszy.

- Mogłoby się wydawać, że przypadek, że śledztwo wskaże winnego. Jakieś zakłady zatruwające wodę w górze rzeki, jakiś błąd ludzki powodujący zabójcze skażenie. Ale… - zamyślił się i znowu zaczął odpływać w wewnętrzne światy.

- Ale? – postanowiłem wytrącić go z zadumy

- Ale niestety nie! – podjął wątek, jakby nie dostrzegł przerwy. Nad głową rozpływał się sino-niebieski baranek o zapachu spalonych roślin podsycanych chemicznymi perfumami – Bo niby czemu tylko karpie? I tylko tam? Proszę wspomnieć, że całkiem niedawno w Arkansas spadł deszcz martwych szpaków, Rosjanie nie zdołali ukryć, że u nich z kolei z nieba spadały kaczki i gęsi, a to przecież nie koniec. Bo pszczele populacje ginęły tak masowo, że oficjalnie mówiło się o poziomie 30% zasobów, a przestępczy półświatek przestawiać się zaczął z handlu nieruchomościami, na obrót owadami, co można było poznać po niekończących się doniesieniach o kradzieżach, czy podpaleniach.

Faktycznie. Gdzieś na krawędzi świadomości zabłąkała mi się myśl o masowych samobójstwach popełnianych przez wieloryby, które towarzysko wypływały na plaże i tam kończyły żywot opalając się w niekończącym się szeregu, a piasek do dziś nie potrafi zapomnieć aromatu gnijącego tranu. Jakie jeszcze kataklizmy są ukrywane przez organy państwowe? Lepiej nie wnikać, bo kłopotów można sobie narobić śmiertelnie dużo i to w niektórych krajach dosłownie. Patrzyłem na gawędziarza i zastanawiałem się dokąd zmierza, bo przecież chyba z założenia powinna zostać wysnuta nić wiodąca do tezy, nawet, gdyby nie miała zostać udowodniona, czy choćby uprawdopodobniona. Samo wykrycie zjawiska wydawało się niedopowiedzeniem. Nie poganiałem już człowieka, bo coś mi się tłukło po łbie na temat zagłady raków szlachetnych i zamachu na biedronki europejskiie, jednak może to pomówienie?

- Ta selektywność wydaje się dość intrygująca – kontynuował bez dalszych nacisków – niechybnie dzieje się coś, co wymyka się pojęciu ogółu. Patrz pan, że dorsze stają się towarem deficytowym, gdy jeszcze niedawno były niemalże chwastem i trzeba było dobrze się postarać, żeby ktokolwiek miał na takiego apetyt. Tuńczyk trafia na licytację jako solista i jest oglądany przez koneserów skrupulatniej niż półnagie chudziny z renomowanych wybiegów mody. Krowę najłatwiej zobaczyć w ogrodzie zoologicznym, jak zresztą pozostałe zwierzęta jeszcze niedawno „gospodarskie”. Tylko szczurom powodzi się nieustannie. Te radzą sobie znakomicie, a karaluchy usiłują dotrzymać im tempa inwazji na cywilizację.

Trudno było zaprzeczyć, bo przecież nawet dzisiaj nieomal nadepnąłem szczura z przegryzionym kręgosłupem leżącego wprost na chodniku.

- Zjedliśmy już niemal wszystko, co nadawało się do zjedzenia – ciągnął niestrudzenie, maskując słowa kłębami dymu rozpierzchającymi się niczym rozbrykane jagnięta po nieboskłonie – A to, czegośmy jeszcze nie zjedli, masowo wymiera. I co pan powie?

Wywalił na mnie oczy, jakby oczekiwał, że to ja puentę dorzucę, ale ja byłem na wpół skamieniały od tych jego rewelacji, bo nikt dotąd tak klarownie i bezdusznie mi tego nie uświadamiał. Milczałem i nie było mnie stać na konstruktywną analizę. Lenistwo i przyzwyczajenie do treści zawierających rozwiązanie problemów nie radziłem sobie z samodzielną konkluzją. Chyba to dostrzegł, bo z dezaprobatą pokręcił głową, wstał i zbierał się do odejścia.

- Ech! Chłopie! – nim odszedł sapnął spoza ostatniego obłoku i wytrzepał resztki z fajeczki o krawędź ławki – No pomyśl chwilę. Nie widzisz, że wkrótce przyjdzie na nas czas? To takie trudne do zauważenia? Ludzi coraz więcej, a mięsa coraz mniej. I na dodatek zdycha tajemniczo i masowo. Więc i my zaczniemy tajemniczo i masowo zdychać. Ciekawe kiedy. Wielkiej wojny dawno już nie było, a taka wojna mogłaby odsunąć widmo przeludnienia i niekończącego się głodu…

6 komentarzy:

  1. Wymieranie gatunków, zanieczyszczenia to już niestety nie sf, tylko prawda. Podcinamy skutecznie gałąź, na której siedzimy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czyli ludożerstwo chucha nam już w kark...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jeśli nie, to trzeba zacząć skrupulatniej przyglądać się trawnikom. i zakazać używania kosiarek, bo nie każdy lubi papkę zmieloną.

      Usuń
  3. Ale za to szczawiu i rukoli pod dostatkiem, zmienimy nawyki

    OdpowiedzUsuń