Kupiłem
jej zamek. Jak dla prawdziwej księżniczki. Stary, obrośnięty legendami i
położony pośród krajobrazu tak, żeby trudno się go było pozbyć. Górował nad
otoczeniem, jak ona górowała nade mną. Wystarczyło, że się skrzywiła, a już
pełen niepokoju stawałem do rachunku sumienia, wytykając sobie nawet
nieistniejące przewiny. A kiedy potrafiła się na pięcie zakręcić i prychnąć na
mnie z wściekłością, dzień zaczynał podejrzewać mnie o sympatię z diabłem i
inkwizycyjny stos szykowało mi zachodzące w samotności słońce.
Kupiłem
jej zamek. Warowny i zbrojny grubym, kamiennym murem, otoczony fosą, w której
wciąż rozpuszczała się krew napastników, choć wiele stuleci minęło od chwili,
gdy ostatni beznadziejnie usiłował tu wtargnąć wbrew woli właściciela. Z
wielkim donżonem, z miedzą wzdłuż krenelażu, z piwnicą pełną niedopowiedzeń
pachnących dębowymi beczkami, arrasami pajęczyn, stęchłymi od uścisku historii
meblami i tajnym, podziemnym szlakiem wilgotnej, kamienistej ucieczki wprost na
płynącą przez las rzekę.
Kupiłem
jej zamek. Z dziedzińcem wysadzanym kocimi łbami, ze studnią, która szepcze
niespełnione modlitwy łypiąc zimnym okiem w niebiosa, z krużgankami i arkadami,
jakby to pałac wystawny miał być, a nie forteca. Może tłusty, rozzuchwalony
powodzeniem władca rozkoszować się chciał, widząc daremność obcych inwazji i
tuczył własny hedonizm wypełniając barbarzyńską skorupę smakiem. Zupełnie, jak
małże wypełniające skorodowane, obrośnięte wodorostami muszle perłami.
Kupiłem
jej zamek. Bo cóż to za mężczyzna, który swojej wybrance nie potrafi zapewnić
oprawy i schronienia? Najbardziej wyrozumiała, raczej wcześniej niż później,
odwróci się od takiego, którego nie stać aby mogła rozkwitać pośród piękna i
dostatku, pośród wszystkiego, co chciałoby choć zbliżyć się do jej urody. Facet
nie musi być piękny. Nawet mądrość nie zawsze będzie zaletą. Ale bieda odziera
go z zalet skrupulatnie i do nagości. Do śmieszności wręcz. Do pożegnalnego trzasku
suchej dłoni na nieogolonym policzku, jeśli nie fizycznie, to przynajmniej
mentalnie. Piecze taki policzek w nieskończoność, do łez, które kapią wewnątrz,
których nie widać, bo nikt się nimi nie chwali, a pierwsza ze skarg spotka się
ze zbiorową odrazą otoczenia, które odsunie się od nieudacznika przynajmniej o
jeden horyzont, żeby się nie zarazić.
Kupiłem
jej zamek. Z ogrodnikiem, który pielęgnował róże pamiętające dłonie płochych królewien
i cynicznych heroin z przeszłości, ogrodem, gdzie ścieżki pieszczot i
namiętności zakazanych wciąż wiją się z niecierpliwości pośród milczących drzew,
z fontanną zdobną w stada marmurowych aniołów zbyt biednych, żeby je było stać
na ubrania, choć może rzeźbiarzowi materiału zabrakło i poświęcił suknie, żeby
na skrzydła im wystarczyło? Z kucharzem, który przyprawiał z francuska, choć
dumny bywał z angielska, a fantazję, to miał całkiem polską i tańczył po włosku
z pokojową, której pełne piersi potrafiły wnieść ciepło do najzimniejszej
sypialni i ogrzać wodę nawet w górskim strumieniu. Z lojalnym konsjerżem
odpornym na kurz, który potrafił obronić mieszkańców przed atakiem nuklearnym i
osłodzić drogę do salonu mile widzianym gościom. Z szoferem tak dyskretnym,
jakby języka go ktoś pozbawił i wzroku.
Kupiłem
jej zamek. Chmara architektonicznych mrówek uwijała się jak w ukropie przez rok
chyba cały, zanim wypielęgnowali, dopieścili, odrestaurowali i uzupełnili
ubytki. Nie wszędzie, bo kazałem dla niej zostawić dziewiczą garść tajemnic.
Lochy, piwnice, kamienne schody na szczyt krytego łupkiem oktagonu, strychy na
które wejść mogła wyłącznie ona. Zbudowałem gniazdo, w którym splotła się
historia przeszła z tą, co się rodzić dopiero zamierza. Yin yang. Wczoraj i
dziś. Dwie siły na jednej huśtawce siedzące. Platany omszałe ze starości i wdzięczne,
dygające jacarandy o kolczykach zebranych w fioletowe grona omdlewająco
tańczące na wietrze. Butelki wina, których nie zdążył wypić jakiś przedwcześnie
martwy cesarz i te, które zaledwie pięć lat temu mołdawskie winnice zwiedzały.
Witraże wypolerowane słońcem grały w kolorowego berka na posadzkach układanych
w mozaiki, a plafony pod girlandami kryształowych żyrandoli wtórowały im echem
spod bezpiecznego nieba. Tylko nietykalne przestrzenie mruczały skrzypiąc
deskami podłóg i murszejącą zaprawą plotki, że przyszło nowe mające dla
starości szacunek.
Kupiłem
jej zamek. A kiedy już poszli wszyscy i zostaliśmy sami. Kiedy lokaj uświetnił
wieczór licznymi dygresjami kucharskiej fantazji, kiedy pokojowa wygładziła
nieskazitelność pościeli i obok lampki nocnej zostawiła bukiecik kwiatów,
zebranych za fosą ledwie chwilę wcześniej, żeby pełnią zapachu ozdobiły mrok
nocy… Nie… Nie opowiada się takich historii, bo stają się kiczem. Wulgarną,
bezmyślną przechwałką. Noc… Noc jest milczeniem i dyskrecją otoczona, jak
muślinową moskitierą. Noc – wystarczy, że była. Pierwsza i nieostatnia… Oby…
Kupiłem
jej zamek. A kiedy wstawać miałem, bo słońce drapało zasłony i dopominało się o
„dzień dobry” – przyszła do mnie. Przyszła i mruczała, łasiła się z
wdzięczności. Otoczyła mnie swoim ciepłem i wtuliła się we mnie, jakbym był tym
jedynym. I byłem. Wtedy poczułem to mocniej niż kiedykolwiek. Byłem. A ona… Nie czekając na służbę przyniosła mi do łóżka śniadanie. Ciepłe jeszcze,
wyrafinowane… Tłustą, szarą mysz.
Ale zaskoczenie....
OdpowiedzUsuńA nie wystarczyło tylko tej kotce buty kupić???
księżniczkom buty nie wystarczają...
Usuńtak sądzę...
nie wypada oszczędzać na żywej istocie.
A Ty, rozumiem, myszy nie jadasz?
OdpowiedzUsuńmięsko jadam, jednak bez futerka. i za podrobami nie przepadam...
UsuńRozrzutny jesteś niemożebnie, przecież jej by wystarczyło miejsce na twoich kolanach. Prawdziwe przywiązanie, bez względu jak je nazwiemy: przyjaźń, tęsknota czy może przestarzale: miłość jest wtedy, kiedy nie musimy nic udowadniać.
OdpowiedzUsuńA tę mysz powinieneś był zjeść, żeby nie robić jej przykrości. Zedrzeć futerko i wypruć flaki, jeśli ci niemiłe. ;)
dzięki za dobre rady.
Usuńnastępnym razem przyjdę na konsultacje... jeśli pozwolisz...
To jakaś zła "królowa".
OdpowiedzUsuńa czemu?
UsuńJa wierzę, że Ty taki zamek kupić mogłeś, i to niejeden!
OdpowiedzUsuńWszak jesteś Królem w Królestwie Słów.
Twoje teksty rządzą...
Pozdrawiam (jak zawsze z podziwem).
przyznam się, że nie umiem śnić. budzę się z pustą głową i nawet mgły nie zostają we mnie po nocy.
Usuńdużo lepiej idzie mi na jawie. przynajmniej tak sobie pochlebiam.
Chyba do końca się nie zrozumieliśmy?
OdpowiedzUsuńChodziło mi o Króla Słów, a nie Króla Snów. ;)
ależ zrozumieliśmy się.
Usuńnie potrafię śnić, więc musiałem znaleźć dla tych utraconych snów miejsce w słowach. i usiłuję im nadać tyle kolorów, ile mogłyby mieć w obrazach sennych. i ciągle staram się dołożyć choć troszeczkę więcej niż minimum. żeby nabrały kształtu, smaku i znaczenia. może kiedyś się uda, lecz na razie - poligon i nieustające próby
a za dobre słowo pięknie dziękuję.
Tak, zrozumieliśmy się. :) Teraz to czuję.
OdpowiedzUsuńPiszesz: "może kiedyś się uda" - i tu się nie zgodzę, bo JUŻ się udaje.
Jest smak, kształt, znaczenie, kolor...
Jest wszystko, co trzeba, by uwieść czytelnika.
By go zachwycić, zadziwić, oczarować...
Pozdrawiam z uśmiechem. :)
cieszę się, jeśli udała się taka sztuka.
Usuń