Pająk
był jakiś niezdecydowany. A może zestresowany i dlatego szedł krawędzią
dzielącą ścianę od sufitu? Ironizowałem, że gdyby mógł, to szedłby zapewne
krawędzią pomiędzy sufitem, a podłogą, lecz ta krawędź nie była chwilowo
dostępna. Trzymał się blisko krawędzi, żeby w razie niebezpieczeństwa mieć do
wyboru więcej ścieżek, więcej opcji. Tak pomyślałem, kiedy zobaczyłem go po raz
pierwszy. Wahał się długo. Zrobił ze trzy okrążenia prostokątną aureolą
ozdabiając moje myśli i pewnie cmokał coś subtelnie, że nie potrafi na tyłku
usiedzieć, tylko go nosi cygańska dusza. Szuka. Miejsca szuka żeby stanąć
obozem. A może tylko na popas? Na przysłowiowego papieroska, albo garstkę
ploteczek.
Kryjówka
miała się nijak do intymności, o czym uprzedziłem go, brutalnie zapalając górne
światło, ale zignorował ów fakt kompletnie. Może ślepy? Pytań we mnie dostatek
i kwitły sobie beztrosko, dojrzewały w fałdach i muldach szarej masy
wypełniającej zwieńczenie tymczasowo ofiarowane mi przez przodków.
Przechowywałem tę masę starając się nadmiernie jej nie eksploatować, żeby
przekazać następcy w formie nadającej się do dalszego użytkowania, ale czy
rzecz się uda, to sam nie wiem, a masa nie zamierzała mnie uświadamiać i trwała
w błogostanie zajmując się własnymi problemami. Zupełnie tak, jakby wzięła
przykład z Windowsa, który potrafi być samoobsługowy i traktuje własne potrzeby
z wyższym priorytetem niż peryferia w postaci anonimowego użytkownika
analogowego do krwi. Takie perpetuum mobile, co raz w ruch puszczone dotrwa
sądu ostatecznego, śmierci technicznej, albo niebieskiego ekranu, bo w
zależności od mitologii rozwiązania ostateczne różnią się nieco nomenklaturą.
Tymczasem
pająk wąchał wiatr. I przy okazji wąchał przypalające się w kuchni kartofle,
które były uprzejme wrzeć aż nie zredukują przewidywalnej zawartości izotopu
C14 typowej dla ciała żywego do połowy. Taki proces bez żadnego wspomagania
zabiera ponoć niecałe sześć tysięcy lat. To pośrednio tłumaczyło stoicki
spokój, z jakim pająk wybierał lokalizację obozu. Może budować chciał
metropolię i przezorność była kluczowa dla przyszłości autorytetu założyciela? Nie
przeszkadzałem, ale kartoflany kalendarz wyłączyłem, żeby nie drażnić go
aromatem procesu przemiany materii. To potrafiliśmy obaj bez angażowania
kuchenki i garnka. I nikt nam żadnym wziernikiem nie badał zawartości izotopów,
tkanki tłuszczowej, czy preferencji wyznaniowych. Pająk był niewzruszony.
Cóż.
Przy tej ilości nóg mógł sobie pozwolić. Ja, przy moich zaledwie dwóch musiałem
walczyć z grawitacją o stabilizację i równowagę. Psychiczną również. Dlatego
(po cichu śmiejąc się w twarz grawitacji) siedziałem grzecznie na fotelu
korzystając z dodatkowych punktów podparcia, własne oszczędzając na czarną
godzinę. Albo dla bakterii, które ślinią się na mój widok ilekroć przemknę w
zasięgu ich powonienia. Gdybym miał lepszy słuch, zapewne usłyszałbym burczenie
tych mikroskopijnych brzuszków i zobaczyłbym te mordki uśmiechnięte do własnych
marzeń, oblizujące się lubieżnie. Pająk skamieniał gdzieś w ćwierć drogi
krótszego z boków prostokąta. Wyglądał jak pryszcz na czole pomiędzy oczami
okien. Tuż pod grzywką sufitu napęczniał, choć nie widziałem, żeby coś jadł. Na
wszelki wypadek sprawdziłem kartofle, ale te usiłowały ostygnąć, opalone lepiej,
niż kenijski szybkobiegacz dowolnej przynależności państwowej. Bakterie już na
nie czyhały, jednak poparzyły sobie paluszki usiłując zbyt łapczywie dobrać się
do rozpadających się wyżarzonych na węgiel drzewny ziemniaków.
Zanim
pazerność mikroświata doznała spełnienia pająk zdążył opracować plan
zagospodarowania przestrzennego terenu, przegłosować go jednogłośnie unosząc
wszystkie punkty podparcia w… W jego przypadku w dół… Usłyszałem tylko ciche
„ech kurwa!” gdy grawitował ku podłodze. Ale – nie ma tego złego. Skorzystał z
okazji i podreptał do kuchni. Po ziemniaczka. Na kamień węgielny pod budowę. Kiedy
wracał chciałem go obciążyć kapsułą pamięci. Takim nieśmiertelnikiem na chwałę
własną, bo zamierzałem wprosić się w dzieło stworzenia, jeśli nie jako
architekt, czy budowniczy, to jako inspektor nadzoru, albo krytyk.
Pająk
szedł na czterech… Usiłowałem sobie przypomnieć, czy w lodówce nie zostawiłem
przypadkiem ajerkoniaku, którym masowałem kubki smakowe ostatniego weekendu aż
do ekstazy. Wtedy pamięć straciłem aż do świtu, lecz do chwili obecnej nic się
nie zmieniło. Odlot. Rzecz powinna nazywać się Air-cognac, szczególnie, kiedy
została wyhodowana na wykwintnym spirytusie nasączanym księżycową nocą na
rozstajach odległych od tak zwanych ORGANÓW i jajeczkach od szczęśliwych
zielononóżek… Nie miałem sumienia besztać pająka. Ani sił, żeby sprawdzić, czy
rzeczywiście raczył się trunkiem. Chyba dorosły był? Na pewno… Słownictwo
pająka nie determinowało jego pełnoletniości niestety, jednak uznałem, że
dzieciątko raczej nie dałoby rady wykreślić urbanistycznej idei pomiędzy
zimnymi oczodołami upstrzonych okien. Więc oszczędziłem mu wychowawczego klapsa
i szedł dalej niepewnym krokiem, pozostałymi punktami podparcia masując
korzonki. I to odarło mnie z niepewności. Stary był! Ma reumatyzm. Może
prostata mu doskwiera, albo skleroza?
Wspinał
się posępnie. Z tym spokojem nieuchronnym, który dawał świadomość Syzyfowi, że
nawigacja jest koniecznością, a cel tylko jednym z możliwych, choć mało
prawdopodobnych rozwiązań. Wspinał się znów dwupłaszczyznowo, wybierając styk
dwóch ścian, jakby monotonią płaszczyzny pogardzał. Jakby chciał być początkiem
i końcem jednocześnie. Alfą i Omegą. Dotarł w końcu do sufitu i osadził swój
kamień pod budowę. Dopiero wyszła mądrość planistyczna. Niczym prząśniczka,
szwaczka, szewc, co bez butów chodzi, połatał, fastrygą łącząc sufit ze ścianą.
Za trójkątnie rozpiętym wątkiem miał już zalążek domu rodzinnego. Wypełnił go
osnową, jakby zaciągał zasłony. Noc. Nim nastała miał namiot w bezkresie sufitu
rozłożony, napięty i czujny. Czekający na gości, żeby ozdobili stół i
uświetnili mu życie własną energią, dojrzewając w kokonie przędzy pracowitego
gospodarza.
Potem?
Potem już była codzienność wypełniona żmudną pracą, bo nawet malutki Kraków nie
od razu udało się zbudować, a na suficie zmieściłaby się zapewne cała Atlantyda,
albo ze dwie dzielnice raju. Może nawet wraz z kilkoma kręgami piekieł mogłyby
graniczyć przez ścianę. Cóż – sąsiadów się nie wybiera… Nie zawsze jest aż tak
dostatnio, żeby grymasić. Kurz się zleciał, bo kurz uwielbia architekturę, jak
gołębie uwielbiają parapety i kocie łby na wszystkich rynkach świata. Wypełnił
szczeliny w płótnie, aż stało się nieprzemakalne, aż słońce nie dałoby rady się
przegryźć, choć tu, pod okapem sufitu dom był bezpieczny.
Patrzę
na lokatora… Zameldować? Opodatkować? A może wygnać precz? Co mam zrobić, kiedy
nielegalny uchodźca w dom i chlebem gardzi, bo jest drapieżnikiem i tylko w
mięsie gustuje? Nie przybiję mu słoniny do sufitu. W końcu nie jest sikorką. Do
stołu nie zaproszę, bo jeszcze solniczka się przewróci i nieszczęście gotowe…
Nielegalny
podrapał się chyba po łysej czaszce i widzę, jak dojrzewają mu w głowie
pomysły. Z piekarnika wypływa agresywny wąż kipiący aromatem ciasta. Zygzaki
cynamonu przeplecione potem z jabłek i wanilia w objęciach puszystej babki.
Oczy z goździków trącają już srebrną nić bez początku. Koniec, obciążony
kokonem spływa do mnie z prywatnego nieba. Jeszcze niedawno mojego… Dziś… Już
naszym niebem jest. Zanim szarlotkę da się przełknąć nie kalecząc oparzeliną
gardła dostałem na przystawkę muchę… Niegdyś tłustą, a teraz zmumifikowaną,
opatuloną szczelnie. Zakładam okulary na nos, żeby znaleźć słomkę. Bo przecież
trzeba ją wrazić w to truchło i wypić. Eliksir. Koktajl z muchy. Mięsko w
płynie. Oryginalnie. Egzotycznie. Nietypowo.
- No tak –
przypomniałem sobie – deser, to po obiedzie…
Koktajl z muchy? No, proszę, ale sobie dogadza. Nie zdawałam sobie sprawy, jak interesujące życie wiedzie zwykły pająk.
OdpowiedzUsuńpająki wypijają ofiary, a nie gryzą ich. najpierw wstrzykują coś, co rozkłada mięso na coś obrzydliwego, za to płynnego, a później wypijają takiego drinka. to co zostaje, to wydmuszka. skorupka w kokonie.
UsuńWidzisz jak to miło mieć lokatora
OdpowiedzUsuńNie żałuj sobie jedzonka
A czy to końska ta mucha????
ZAWSZE więcej jej na talerzu😎
wybacz - nie wiem. w kokonie była, nie rozbierałem. a te okulary, to też nie do końca wątpliwości rozwieją.
UsuńJadłeś ubraną muchę? ??
OdpowiedzUsuńW kokonie? ??
Toż to dziecko jeszcze???
kokon, to opakowanie na kształt woreczka foliowego. pakowanie próżniowe, żeby zawartość nabrała aromatu. i wydaje mi się, że zawartość się raczej pije niż je.
Usuńzresztą - sama zobaczysz, jak Cię pająk zaprosi na ucztę.
Zdecydowanie wolę stworzenia, które mają nie więcej niż cztery nogi, ale ten twój pająk wydał mi się nawet sympatyczny. Został z tobą na dłużej? Jeśli tak to teraz twoja kolej go nakarmić. :)
OdpowiedzUsuńradzi sobie. nie wolno okaleczać natury fałszywą łaską. to jak dokarmianie kaczek w lecie. kretyństwo zmieniające zwierzę w kalekę uzależnioną od widzimisię ludzi. a oni nie są zbyt wytrwali i obowiązków nie cierpią.
UsuńAle mnie zbeształeś, Oko. Ale przyznaję ci rację.
OdpowiedzUsuńnie karmię i nie wstydzę się tego. mówię, co myślę, choć parę osób się obraziło. albo obraża cyklicznie.
UsuńJa może nie zawsze mówię, co myślę, ale za to robię, co chcę i często idę pod prąd. Też się obrażają.
OdpowiedzUsuńto chociaż ja się do Ciebie uśmiechnę.
Usuńnie zamierzałem Cię besztać wcale. po prostu napisałem własne zdane na temat karmienia zwierząt. w mieście się tak przyzwyczaiły, że niedługo dietą gołębi będą chipsy, frytki i kawałki hamburgerów. wróble w ogródkach kawiarnianych potrafią się częstować z talerza nie patrząc, że jakiś "ludź" usiłuje pożreć coś, co zamówił. wróblowi to absolutnie nie przeszkadza.
:D
Usuń