Stał
na brzegu fosy i ziarno sypał. Czasem chleb. Czasem kartofle nadgniłe, wyzbierane
ze śmietników stojących w oficynach w pobliżu warzywniaków. Płaszcz przetykany
kurzem śmierdział tak obficie, że niemal dźwięków nie przepuszczał, bo zmysły
chciały się zamknąć szczelnie pod czaszką i czekać, aż minie atak
niejednokrotnie używanej biologii.
A
ja z jakąś chorą fascynacją patrzyłem, jak sypie do wody jedzenie, choć żadne z
tych zwierząt mogących po nie przyjść nie potrzebowało go wcale. A przypływały.
Ryby, kaczki, łabędzie, wodne szczury, nawet porzucone żółwie, kiedy przestały
cieszyć dzieci obdarowane bezmyślnie z okazji braku rozumu ponoć dorosłych.
Siedzący koło niego pies zdawał się być ucharakteryzowany na wzór właściciela. Kołtuny
posklejanej sierści, zakurzona całość tak, że zaniedbany chodnik mógł go
zamaskować lepiej, niż nową płytkę betonową. Pies szukał wzroku pana, bo psy są
niewolnikami, chociaż głośno tego nikt im nie powie. Lubią pochlebstwa, więc
można je ułagodzić słowem nie do końca szczerym, bo nie rozróżniają intencji.
Są uroczo naiwne i biorą wszystko za dobrą monetę. Ten też. Wysprzątał już
ogonem asfaltową ścieżkę za sobą z radości, że wolno mu siedzieć i patrzyć, jak
jego pan karmi kaczki. Pan wyjmował z kieszeni ziarno, ale nie wszystkie
wrzucał w wodę, bo część sam zjadał, albo psa częstował. Ten wąchał nieufnie,
jednak odór plątał mu instynkty, gdyż pozwalał się skusić i przeżuwał z miną
krowy podejrzewającej, że coś w życiu ją omija.
Kiedy
odchodzili… W wodzie spontanicznie uformował się pochód i w takiej asyście
odeszli zapominając odczepić cumy wątpliwego aromatu. Pewnie byli już daleko,
gdy naciągnięty poza granice wytrzymałości smród w końcu odkleił się od
nabrzeża i leniwie podążył za swoim stwórcą. Ja zostałem i wreszcie mogłem się
rozkoszować niepokalanym smogiem, w którym było więcej chemii niż natury. A z
chemią organizm nawykły od kołyski radził sobie zdecydowanie lepiej.
Zapomniałem o zdarzeniu oddając się niekontrolowanej ingerencji słonecznej, bo
ławka zapewniała minimum komfortu wystarczającego do drzemki. Działalność ludzi
koncentrowała decybele po drugiej stronie fosy, a odległość łaskawie
rozpraszała gwar do pomruków typowych dla jelit oddających się procesom
trawiennym przy znacznym niedoborze materiału wsadowego.
Zapomniałbym,
jednak widzenie powtórzyło się kilka dni później, gdy skuszony kosmiczną
promocją taszczyłem wór ziemniaków z gwarancją producenta, że zanim skończę
konsumpcję, to już się oszczenią i młodymi się będę raczył bezapelacyjnie. Siedziałem
na ławeczce, żeby zbalansować oddech i mięśniom pozwolić na odprężenie. Wyjąłem
z plecaka kefir z terminem przydatności adekwatnym do planowanych zbiorów młodych
ziemniaków, bo one lubią koperek, skisłe mleko i rozmnażające się chaotycznie
bakterie. Ale mój organizm natychmiastowo dopominał się wsparcia biologicznie
czynnej substancji, żeby udźwignąć dość trudny tego dnia życiorys, więc
raczyłem się i delektowałem, a bakteriom pozwoliłem na wszelkie możliwe
szaleństwa we mnie nie czekając cudownego rozmnożenia bulw.
Zwierzęta
mają instynkt i zmysły. Jeszcze. Bo ludzie robią wszystko, żeby je ogłuszyć,
ogłupić i skłonić do rezygnacji z nich na rzecz lenistwa i cywilizacji.
Cykliczność, pedanteria i promowanie adaptacji do ludzkich przyzwyczajeń mogą
wytępić instynkty i zastąpić je zegarkiem. Fosą ciągnął kilwater, choć nie było
widać żadnej jednostki, która mogłaby go wytworzyć. Patrzyłem nieco zdziwiony,
bo akwen nie był przystosowany dla jednostek podwodnych – płytki, zamulony i
pełen gnijącej zieloności snującej się bezpańsko z wiatrem. Nurt zachowywał się
jak puszczony od tyłu film uświetniający samobójstwo kamienia skaczącego w głębinę.
Wielowątkową drgawką sunął w kierunku brzegu jak niewielkie tsunami. Od strony
lądu, kolizyjnym kursem ciągnęło epicentrum wszystkich możliwych woni
skondensowanych na przygarbionej kubaturze okrytej płaszczem utkanym na osnowie
z potu, moczu i tego, co zdążyło uciec z ust tuż przed agonią. A kiedy już
instynkty spotkały się z wonnym dobroczyńcą, pies posadził własną melancholię
na brzegu i usiłował ogonem rozproszyć resztki radości sprzątając asfalt za
sobą. Osobnik, którego mogłem podejrzewać o wiele, lecz nie o zasobność materialną
dzielił się z fauną tym, co wypełniało mu kieszenie. Łaską własną dzielił się
nie zważając na urodę i pochodzenie dzieci. Ojciec natury.
Trzecim
razem… Kiedy znów mnie nogi poniosły w te okolice, a koncentrat przepracowanych
zapachów przepychał się niestrudzenie w kierunku wody, nie zdzierżyłem i
podszedłem. Przebiłem się przez aromatyczny pęcherz pławny broniący dostępu do
zestawu pan-plus-pies i choć nie bez kłopotu, podszedłem. Pies wachlował asfalt
niewzruszenie i mi zbyt wiele uwagi poświęcić nie raczył, a jego pan tylko odrobinę
się skrzywił, kiedy się zbliżyłem. Trochę mi było wstyd, bo spontanicznie
podszedłem i z pustymi rękami, a wypadałoby jakiś drobiazg powitalny chociaż. Taką
tradycyjną sól i chleb na srebrnej tacy. Miętowe cukierki miałem, więc z tej
rozpaczy wręczyłem je, jak bukiet kwiatów pani domu, albo przysłowiową butelczynę
dla gospodarza. Patrzył na mnie spod brwi zarośniętych gęstym buszem, ale wziął
miętówki. Jedną psa poczęstował, drugą sobie wrzucił w otchłań pełną wspomnień o
zdrowych zębach. Nie powiem, że aromat złagodniał, bo mięta nie stanowi
jakiegoś antidotum dla tak zaawansowanego bukietu, a co najwyżej potrafi go
podkreślić i wyeksponować. Zupełnie, jakby była porcelanowym talerzem, na
którym wdzięczyć się mogło wyrafinowane dzieło sztuki kulinarnej. Psu, to się
nawet odbiło, jakby chciał mnie przestrzec przed rozcieńczaniem tego, co ich
łączy więzią mocniejszą od porozumienia.
Pan
uzewnętrzniał zawartość kieszeni płaszcza i futrował zwierzaki, do niektórych
niemal po imieniu się zwracając, a one gulgały, gruchały, cmoktały i wydawały
szereg innych dźwięków na chwałę pańską i apetyt własny. Pod baldachimem
aromatu byłem w pełni bezpieczny i nieosiągalny dla zewnętrza, choć patrol
straży miejskiej dotknął mnie kilkakrotnie służbowym wzrokiem, zanim się
oddalił. Płaszcz miał więcej kieszeni niż płaszcza, więc opróżnianie go zajęło
sporą chwilkę, jednak zwierzyniec wydawał się mieć nieskończony apetyt i
zerkał, czyhając na kolejne smakołyki. A te sypały się z niedopałkami, ze
śmieciami, resztkami liści, czy bliżej niesprecyzowanymi drobiazgami w
ulubionym kolorze dojrzałego kurzu.
- Głodny jesteś?
– zapytał, a ja obejrzałem się na psa, aż się zaśmiał ochryple – nie on. Ty.
On, to na pewno jest głodny i co do tego złudzeń nie ma żadnych. Pytałem, czy
ty jesteś głodny.
Odmówiłem
patrząc na jego ręce wysypujące resztki z ostatniej już chyba kieszeni i
obcierające się o ten płaszcz. Nie miałem pojęcia, czy chciał mnie ziarnem
nakarmić, czy może rękę dać mi do oblizania. Na wszelki wypadek grzecznie
odparłem, że jestem po sutym obiedzie, więc niech nie przejmuje się mną, bo jemu
zapewne gorzej się powodzi. Znowu mi śmiechem odpowiedział, aż psu ogon
roztańczył się do tego stopnia, że istniało ryzyko wytarcia go do gołej skóry.
Ręką mnie zaprosił, żebym z nim usiadł na brzegu.
- Śmietniki w
mieście są pełne jedzenia. Warzywa trochę tylko miękkie lub podwiędnięte z
braku wody, owoce ledwie nadpsute, ale wciąż zdatne do jedzenia. Ludzie
wyrzucają tyle chleba, że musiałbym wózkiem tutaj go wozić, bo po kieszeniach
nie zmieściłbym. Wszystko, czego nie daję rady zjeść przynoszę tym głodomorom.
Niech pojedzą trochę, skoro ma się zepsuć.
Zdumiałem
się, że taki z niego samarytanin, ale znowu mnie wyprostował i z naiwności
wyleczył.
- W kuble można
znaleźć wszystko. Tylko nie mięso, bo te zeżrą szczury, choćby usiłowało
uciekać. Albo wrony. To co one zostawią potrafi zabić, rozpuścić żeliwny kociołek
i przepalić szkło na wylot. Nie ruszam. Przychodzę tu. Dzisiaj też przyszedłem,
żeby coś do garnka zabrać. Rosołu mi się zachciało, bo ten wiatr wieczorem
potrafi przeciągnąć do kości aż. Więc dzisiaj kaczuszce łeb ukręcę i pójdzie do
zupy. One wiedzą. I widzą, bo nie ukrywam tego. Na miejscu zabijam i patroszę.
Oddaję wodzie wszystko, czego sam nie zużyję. Wnętrzności, pióra, łuski, biorę
tylko to, co zamierzam zjeść. Razem z psem. Patrz, jeśli cię to interesuje.
Wyciągnął
z kieszeni jeszcze garść jakichś ziaren i rękę nad wodę wyciągnął. Podpłynęły
kaczki i łabędź, gołębie na brzegu oburzały się basowo, a on karmił ptactwo z
ręki, a drugą głaskał, sprawdzając, czy warte zachodu. W końcu wybrał, za szyję
z wody wyjął, płynnym ruchem łeb ukręcając bez cienia wahania. Reszta
zafalowała skrzydłami, coś poskrzeczała, ale wciąż czekała na ziarno. Pogłaskał
na pożegnanie jakąś kaczkę i wstał pokazując truchło.
- Teraz trzeba
oczyścić i wypatroszyć. Jeśli jesteś głodny, to mów, bo dla trzech jedna
kaczuszka, to będzie mało…
Jestem pewna, że nie powinno się podchodzić do woniejących na odległość osobników. Taki sielski obrazek faceta, który sam nie ma, a ptactwo karmi, zepsuć?
OdpowiedzUsuńok. postaram się zapamiętać. i nie zakłócać.
UsuńTak ewa2 ma rację - taki smutny koniec. Dlaczego?
OdpowiedzUsuńPsy nie są takie jak piszesz. Psy akceptują człowieka takim jakim jest, nie udają, nie oszukują. I chcą, żeby człowiek też taki był. One nie są ani głupie, ani poddane, ani nie tracą siebie, żeby przypodobać się człowiekowi. One wybierają człowieka i chcą z nim być. To nie są poddani, to są towarzysze, przyjaciele, albo partnerzy. Na tym polega przyjaźń. Merdający ogon i mądre psie oczy potrafią zmienić nie jednego człowieka, pod warunkiem, że to człowiek, a nie bestia. Ze mną zawsze był pies, i zawsze będzie.
wg mnie koniec jest po prostu prawdziwy. pewnie, że szlachetność i dobre uczynki są łatwiejsze do oglądania, ale żołądek takich ograniczeń nie toleruje. nie zależy mi na kształtowaniu ideałów do których świat zbyt często nie dorasta.
Usuńpsów obrażać nie zamierzałem. to ludzie są nienormalni, bo pies kocha bezwzględnie. nie wiem jak dalece jest się w stanie posunąć z tym uczuciem w obliczu głodu/pragnienia, ale pewnie dalej niż człowiek. pies z opowiadania miał mieć imię - kojarzące się z żelazną rezerwą, suchym prowiantem, czy racją żywnościową. taki żywy sucharek wędrujący za głodomorem jako ostatnia deska ratunku. chyba zapomniałem o tym pisząc. ale nie martw się - miejskie śmietniki są wciąż pełne jedzenia.
Dobrze wiem, gdzie jest żarcie - mój pies jest tam pierwszy. Pewnego razu patrzę, gdzie moja psina kochana się podziała, patrzę w okół przestraszonym wzrokiem. JEST! Buszuje w trawie wśród gołębi, kto pierwszy wciągnie chleb. ;)
UsuńProza życia, syty zachwyci się obrazkiem sielskim, karmienie kaczek dla ich urody...ale syty głodnego nie zrozumie.
OdpowiedzUsuńświat jest piękny - ale dopiero po obiedzie.
UsuńLudzie wypuszczają żółwie w Polsce??!! Przecież to pewna śmierć.
OdpowiedzUsuńw miejskiej fosie pływają ich całe stada. nawet wysepka niegdyś nieoficjalnie nazwana wysepką miłości jest wyspą lęgową i to zasiedloną. nie ma dnia, żeby nie zobaczyć pływających żółwi. ciekawe, co jeszcze można spotkać w fosie.
UsuńOko - no powiedz, to jest żart. Prawda? Chociaż sama już nie wiem, podobno w Stanach krokodyle mieszkają w kanałach, bo ludziom z domów pouciekały.
Usuńnie jest to żart. w fosie miejskiej żółwie pływają co najmniej od kilku lat. latem wylegują się na kamieniach małych wysepek lęgowych, pływają sobie swobodnie po całej fosie. nie wiem, co jeszcze w niej pływa, ale wiem, że ryby o długościach powyżej pół metra można zliczać na pęczki - widziałem też ryby-albinosy. zwierzyniec chętnie gromadzi się w pobliżu kładek i przejść ulicznych, bo tam najłatwiej o jedzenie.
UsuńA co z żółwiami dzieje się zimą?
Usuńnie zapytałem, kiedy przepływały. Fosa zasilana jest jakimś ciepłym ściekiem, bo nie zamarza tak do końca, więc zapewne mają takie lokalne termy. a może zmutowały i pod skorupą mają już ciepłe kalesony, albo nawet futra naturalne?
Usuń