środa, 28 listopada 2018

Gawędziarz.


Uliczka miała chodnik nabity z granitowych ćwieków wypolerowanych idealnie skórzanym butem przez wieki. Nie było podziału na część dla spacerowiczów i powozów konnych, gdyż konie zajęte były pokazywaniem obcokrajowcom bogatszej architektury. Któż chciałby czas marnotrawić dla uliczki tak wąskiej, że całująca się para nastolatków mogłaby spowodować korek. Zadowolonych ludzi, wspominających własne, pierwsze uniesienia. Przez podcienia wędruje już duch malarza, żeby sztalugi rozłożyć i uwiecznić domniemaną chwilę, która komuś będzie dożywotnim wspomnieniem, gdy życie ostatnimi kroplami zacznie wyciekać z klepsydry. Okiennice usiłują schwytać promyk słońca, ale ten kokietuje już zegar słoneczny na ratuszowej ścianie i kwiaciarkom na placu całuje biusty schowane pod trzema swetrami ze strachu przed bezczelnym wiatrem, który i tam wśliznąć się potrafi.

Ściany domów wilgotne od rosy i od niepamiętnych lat, bo słońce nigdy nie ma aż tyle czasu, żeby wejść tu i rozgościć się na dłużej. Barwy przez to stają się intensywniejsze, mniej piaskowe, mniej zakurzone, bo żyją i zarażają się mchem i próchnem nawzajem, a kraty starego więzienia, rdzewieją bezustannie dając nadzieję nieżyjącym już aresztantom. Że przyjdzie taki dzień, kiedy czas dostatecznie przegryzie się przez żelazo i w szczelinach pomiędzy zmurszałymi cegłami pojawi się niepewny skraj ścieżki ku wolności. Południowiec zmęczony domowym upałem spakował patelnie i przywiózł talent i własne tradycje tu, gdzie opowieściami o słońcu może ubarwić dzień głodnemu tubylcowi i pani, która właśnie uciekła z pracy, żeby choć chwilę pozwolić się trzymać frywolnie za rękę, więc czeka w napięciu i na zegarek zerka niecierpliwie, choć dobrze wie, że jeszcze czas, że usta w czerwonym winie zdąży jeszcze zwilżyć, żeby były jak ono nabrzmiałe kolorem, nim przyjdzie… przybiegnie ten, dla którego wagary tak bezwstydnym kłamstwem udało się wymyślić.

Restaurator w białym fartuchu rozkłada stoliki na skrzyżowaniu, żeby zniechęcić do jazdy, a piechotę skusić na chwilę jedną. Na kawę, której kipiąca dusza ulatywać będzie wprost do nieba w tańcu, którego niedościgłym mistrzem jest westchnienie zdmuchniętej świecy. Pani z uśmiechem rozkłada drobne talerzyki na serwecie przypiętej do stolika flakonem kwiatów, które sama chyba rwała, bo przecież nie ma podobnych w pobliskich kwiaciarniach. Może dzień do niej zapukał nieprzyzwoicie wcześnie i zaprosił do tańca boso pośród łąk, żeby zerwać wiecheć nieujarzmionego piękna i przynieść go dziś i dzień komuś umaić. Być może, bo biodra wciąż jej tańczą, a stopy chcą się z bucików wyrwać. Mijam liszaje bezwstydne i wojenne blizny, które choć nie krwawią, to jednak zagoić się nie chcą i nikomu do głowy nie przyjdzie zrobić retusz tych ścian, by ociekały złotem i świeżością. One zbyt już dostojne, żeby się farbować. Wyrosły z blichtru, ze złudzeń. Stać je na szczerość i oszczerstw się nie obawiają.

Drzwi kamienic skromnie pochowane we wnękach wstydzą się odrapanych zdobień spod których drewno zerka. Twardsze od cegieł, poskarży się czasem skrzypieniem zaniedbanego zawiasu, który miał kwitnąć ornamentem, lecz tylko sypie się pokruszoną starością. Szyby zmatowiałe ze starości pilnują intymności mieszkańców, gdzieniegdzie pająk pracowicie wije firany, zasłony haftuje w labirynty nieskończone. Nie sam, choć, gdy go spytasz, to już nie pamięta ile pokoleń te gobeliny tkało. Jego prababka życie poświęciła, żeby drzewo rodowe uwić w oknie piwnicznym, lecz węglarz brutalnie zniweczył dzieło zanim skończyła, więc zmarła z tego nieszczęścia nie zostawiając żadnych wskazówek, a pradziad pamięci już nie miał wcale i z prawnukami dokazywał gulgocząc beztrosko jak one.

Pchnąłem drzwi pomimo skargi. W chłodzie marmurowej mozaiki wystukałem rytm kroków, jakbym ostrzegał, że nadchodzę. Judasze nieliczne, dyskretne zerkały na mnie podejrzliwie, a skrzynki na listy zacięły się w milczeniu. Klatka schodowa wiła się wspinając najwyższe kondygnacje w ażurowych splotach symboli starając się mnie oszołomić niedopowiedzeniem. Półmrok dojrzały, tłuściejszy był niż gęś szykowana na święta, a okna zazdrośnie broniły światłu wstępu, żeby nie upokorzył mroku liżąc go bezwstydnie po twarzy. Zwisająca z sufitu lampa była bardziej szyderstwem niż nadzieją, gdyż powieszona w ramach linczu chyba nie grzeszyła żarówką i głodną paszczą próżnego, niegdyś mlecznego klosza szczerzyła się szczerbato. Pewnie jakiś niedorostek wytłukł jej zęby w ramach przepychanek o prymat w okolicy i podziw dziewcząt, którym z piegów los na parapecie półpiętra wróżył przyszłość albo jej brak.

Kurz podskakiwał w rytm moich kroków wybuchając niczym pole bitwy w trakcie przygotowania artyleryjskiego, a ja doszedłem do drzwi. Zgarbionych, skurczonych, zmęczonych życiem. Łypały na mnie odpryskami farb pamiętających czasy, gdy obecny gospodarz podciągał krótkie spodenki, gdy prosił tatę o miedziaka na bakalie, na chleb świętojański, na makową kostkę z miodem… A kiedy tata nie widział, to i dziadka naciągnął na drugi grosz, żeby z tą czarną Ruzią pójść, bo jej tata nigdy nie dawał…


Dzwonić nie było czym i zdumienie nie przyszło mi nawet do głowy, tylko zapukałem, jak pukali tu wszyscy, którzy nie mieli śmiałości mosiężną klamkę nacisnąć z dumą gospodarza. Zapukałem, a drzewo odpowiedziało drżeniem basowym. Dudniącym. Męskim tak bardzo, że aż mnie zawstydziły, że taki nieśmiały jestem. Drzwi się otworzyły, a Ruzia, choć czerń jej włosów wyblakła całkiem do białości uśmiech miała równie piękny jak wtedy, kiedy jadła wraz z pyzatym chłopcem słodkości w tym wielkim świecie, w który uciekali czasami, żeby go podglądać zachłannie. Świat krynolin i meloników, świat zaprzęgów i gości z dalekich krajów w delegacjach egzotycznych i nadętych po kres dyplomacji. Parady i przedstawienia, występy kuglarzy, małpki kręcącej katarynką, sprzedawców baloników i precli.


Dziś miękkim gestem zaprosiła do pracowni, żebym się rozgościł i poczekał, aż chłopiec zejdzie. Poszła mu pomóc, zapominając o mnie, gdy tylko krok we właściwą stronę zrobiłem. Podłoga krzywiła się i skrzypiała niemiłosiernie, kiedy szedłem. Rozgościć się? Jak miałem to zrobić? Niemal z rozpaczą rozglądałem się widząc kaflowy piec z kaflami pełnymi tańczących, zielonych koni i zwieńczony koroną żeliwnej aureoli, stołami pełnymi pras półkami, kredensami, maszynami tak tajemniczymi, że da Vinci ukląkłby z zachwytu i niedowierzania. Wszędzie piętrzyły się i szczerzyły książki. W tyglach kipiał, lub tężał klej, skóra bezwstydnie układała się lub prężyła po kątach, gdzie tylko dała radę przycupnąć. Na oknie zamiast kwiatów stały kolumny chwiejne książek czekających na pieszczotę gospodarza, na dotyk dłoni umiejętnych, który rany zasklepi i zszyje tak, żeby blizny nie były widoczne. Gilotyny, co ludzkiej krwi zaznały tyle, ile nieostrożności rzemieślniczej, więc niemal dziewicze były, lecz nie pragnęły krwi wcale.

W powietrzu tłoczył się aromat starego papieru, kleju kurzu i historii. Książki chciały opowiadać nie czekając, aż zacznę je czytać. Druk osiadł na szybach dwóch maleńkich okienek i upstrzył je, jakby stado much szukało zemsty na szybach, bo je od wolności powstrzymują. Skóra na grzbietach prężyła się i złoceniami dopominała się zauważenia. Stół trwał niewzruszenie – zaczytany po same uszy, bo jednorazowo pół biblioteki dźwigał na grzbiecie, a nim przyszedłem nikt mu w czytaniu nie przeszkadzał. Rozglądałem się wokół niepewnie z uśmiechem niedowierzania, bo jakże miałem się gościć tu, gdzie miejsca ledwie starczało na książki okaleczone życiem tak, że to pomieszczenie przeciążone było bardziej, niż lazaret po samobójczym szturmie, gdy ciałem własnym głód armat przyszło karmić od świtu po trzeci zmierzch, aby wreszcie nażarły się i pozwoliły zatknąć proporzec zbyt wycieńczony na dumę.

Nieużywane narzędzia podejrzliwie łypały na mnie blaskiem, który nie zmatowiał od ciężkiej pracy, blaszany kubek z niedopitą herbatą przycupnął na brzegu stołu i ze współczuciem zerkał na podłogę, gdzie cierpliwie czekały w kolejce niedobitki, aż trafią na stół. Aż zdolne dłonie reumatyzmem już pokrzywione przywrócą im świetność, może nawet większą od pierwotnej. Cóż - rys szlachetności niejednokrotnie dopiero z czasem się ujawnia. Rozejrzałem się raz jeszcze i choć własną osobą wypchnąłem tyle powietrza, ile zdołałem, to tylko jeden stos książek niezauważalnie drgnął, a miejsca na gościnę wciąż znaleźć nie umiałem.

Kot przyszedł, jak to koty mają w zwyczaju; niepostrzeżenie. Otarł się swoją miękkością o moje nogi i po stopniach poranionych książek wskoczył na parapet. Jak się zmieścił, tego nie wiem, bo trzeba być kotem, żeby w podobnym gąszczu wynaleźć dla siebie łoże godne wszystkich członków i miejsce na demonstracje ogona. Bo ogon kota nie potrafi trwać. Nie umie leżeć martwym bykiem. Ogon jest takim gadułą, że nawet we śnie opowiada historie poprzednich wcieleń. Ten musiał znać ich sporo, bo książki umilkły i słuchały z otwartymi ustami, a drukowany tłok kłębiący się pod sufitem rozsiadał się wygodnie gdzie tylko fragment płaszczyzny znalazł. Nawet klej przestał bulgotać skarcony kilkoma tupnięciami ogona o pstrokatą szybę.

Potem kot zamknął oczy, a ogon snuł opowieści starsze od gospodarza, który szurając papuciami szedł prowadzony pod rękę przez swoją Ruzię, która przełożyła kilka książek i usadziła na reszcie staruszka. Potem wyszła ciszej, niż mgła wyślizguje się z objęć lasu. Zabrała kubek ze zwietrzałą herbatą i znikła z drewnianej ramy odrzwi. Pan gestem zaprosił, żebym też usiadł gdzie zechcę, ale palec na ustach położył, żebym milczał. Żebym nie śpieszył się, żebym oddał się chwili. Ruzia z głową pobieloną tak, że karty książek wstydziły się własnej nieczystości weszła, jakby od kotów uczyła się dyskrecji i postawiła przed nami filiżanki z herbatą… po rosyjsku… Gdy wyszła… Koci ogon podjął opowieść, a dzień, który dobijał się do okien odszedł jak niepyszny, bo nikt go wpuścić nie chciał. Gorąca herbata śpiewała pieśń, malując na szybie oddech tak gorący, że aż intymny, a wokół dojrzewały słowa tkające ciepły, miękki mrok. Noc nabrzmiewała treścią, a całe wersy siadały mi na kolanach, albo wiły gniazda we włosach. Osiedlały się stadami na ramionach, albo pchały się w usta, żeby tam dorosnąć i w świat wyfrunąć. Nie pamiętam już po co przyszedłem. Nie pamiętam, żebym chciał wychodzić. Książki łasiły się do nóg staruszka, a ten pieścił je dłońmi pełnymi odcisków. Kot niewzruszoną miękkością prowadził w opowieść bez końca.

10 komentarzy:

  1. Witaj, Oko.

    Szwejkiem mi zapachniało:) Jakoś tak:

    "Bardzo pięknie oprawiał książki, ale długo, bo najpierw musiał je przeczytać i oprawić zależnie od treści. Gdy dał czarny grzbiet, nikt już nie musiał czytać. Było wiadomo, że ta powieść bardzo źle się kończy. A żeby nie zapomnieć, siadywał i codziennie opowiadał treść wszystkich książek, które mu przynieśli do oprawy."

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. taki Szwejk... myślałby kto, że potrafi. a chłopskiego rozumu miał w sobie na wiadra. i zdumienia więcej niż dziecko.
      chyba już nie ma tego introligatora. zakład umarł wraz z nim.
      będąc w Czechach chciałem odwiedzić wspomnienia i zamiast nastroju w stylu starego, "Dobrego cesarza Józefa" zastałem knajpę z lodówkami Schollera i parasolami Carlsberga i szyldem sponsorowanym przez Pepsi. nie chcę sprawdzać, czy zakład istnieje. niech w pamięci pięknieje...

      Usuń
  2. Prawdziwa magia, balsam dla duszy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. zawód na wymarciu. prace dyplomowe się jeszcze oprawia chyba, ale tak poza tym, to już chyba nic.
      pewnie w swojej bibliotece znalazłabyś niezłą pakę dla introligatora.

      Usuń
    2. Student: Czy powinienem oprawić swoją pracę?
      Profesor: Nie, to byłby przerost formy nad treścią.

      Autentyczne. ;)

      Usuń
    3. cóż... barok jest faktem i do dzisiaj są podziwiane dzieła barokowe. jedno więcej zmieściłoby się na świecie.

      Usuń
  3. ..przycupnęłam sobie w kąciku, słowa tkające ciepło, miękko otulają..
    .. wspaniale się czyta, Twoje niezykłe opowiadanie..

    - pozdrawiam uśmiechem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. bo miejsce było niezwykłe. a to tylko wizyta u rzemieślnika.

      Usuń
  4. Urzekła mnie opowieść o kocie, acz pozostała część opowieści jest równie interesująca. Czasami chciałabym być kotem, bo tylko on jest w stanie dosięgnąć szczytu mebli bez pomocy drabinki, co przy gruntownych porządkach jest dość absorbujące.

    Jak ja nie znoszę granitowych chodników, bo to poniżej mojej godności, kiedy nogi rozjeżdżają mi się w przeciwne strony. ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. kocie łby, to coś, co na starych uliczkach wydaje się być przewidywalnym standardem. najwyraźniej starożytni nie znali szpilek i łazili w adidasach, albo martensach

      Usuń