- Posłuchaj mię uważnie, mój świeżo zaobrączkowany Wężu osobisty! - napoczęła dialog Ślubna, pieszczotliwie zwana Małżowinką – Otóż!...
Nie poradzę, że wykrzykniki od zawsze uwielbiała, a teraz, kiedy już w stanie oficjalnym można było bez grzechu, to błyskawicznie rozwijała talenty, nie bacząc na dobrosąsiedzkie (za przeproszeniem) stosunki, doskonaląc niepokalaną swą mowę na mnie, który już nie tyle Wężem Zaobrączkowanym, ale chyba ledwie Pierścienicą, Denrobeaną Pulchną i Łagodną, z nadzieją na transformację w Głuszca ostał się był w ostępach niedostępnych tym, co pod pantofel ni razu nie zdołali się wśliznąć.
- Napoczynając wątek dramatyczny, zauważyć chciałam, że kartoflów do zalewajki mamy, jak nie przymierzając Kopciuszek strojów bikini od Tiffaniego, czy innego Mercedesa – kontynuowała z całym wachlarzem uczuć mieszczących się na czubku języka u-wagi, a może i u waginy także, gdyby takoważ miała język, albo choć czubek. Więc!…
Zastosowawszy ulubiony swój znak interpunkcyjny, typowy, przewidywalny i niemal oczekiwany, głos zawiesiła, łezki nie roniąc, jednak sugestia hipotetycznego nieszczęścia jęła już wzbierać, nabrzmiewać granatem sinym, niczym kowadło przed oberwaniem chmury. Że też w tak mizernej przestrzeni dziać się zamierzały zjawiska tak wielkie (nie, nie jak moja Małżownika, lecz atmosferycznie upasione) i znaczące.
- Sam rozumiesz… Siła potrawy tkwi w komplecie składników. Bez nich, jak na statku pozbawionym steru – nie pojedziesz. Z szacunku dla nienagannej karnacji, którąż co dnia pielęgnuję dla twej uciechy, nie chciałabym stać się dziewczyną z plakatu, umalowaną na fioletowo mężowską pieszczotą, gdyż „zupka była za słona”. Pójdź no do warzywnego i łupów ku chałupie przytargaj bez liku. Listę (bez przesady, listkę, listeczek zakupiany) już wykaligrafowałam w ojczystym analfabecie, i gdybyś tak pani Basi Z Zieleniaka pod nosek podetknął, to już ci juki wyładuje jak należy, to nie tylko zupiny pochlipiesz, ale i innych smakowitości uszykuję, byś próżnym spać nie szedł i miał co zwalczać, boć jesienna nocka długa. Ech!
Bez wykrzyknienia Połowinka moja rumiana nie była w stanie nawet krzyżówki rozwiązać, czy rachunku za prąd zapłacić, a co dopiero ów dramatycznie jednostronny dialog namaścić znaczeniem. Zwlokłem bezsłownie członki z fotela, gdyż tak dla onych członków ciszej i bezpieczniej, a stóp parę w kierpce wsunąłem niczym dzięcioł jęzor w kornikowe tunele, i jużem był gotów do walki z chwastami, oraz całą tą zielonością, co śmiała nie więdnąć mimo jesieni. Wiedziony doświadczeniem, nim Zielonkowatej Basieńce szort-listę podałem, zerknąłem na wice wersa, a tam zakamuflowane zapotrzebowanie na pieczywo, mięso i (o Allachu, Ostatni Trzeźwy w Kosmosie) pół litra wymalowane równiutko jak się patrzy i to procentowo po sam korek napchane. (Tu i mnie się wykrzyknika zachciało, jednak bez przyzwolenia, nieco onieśmielony, szepnąć go chciałem, ale wykrzyknik szeptem? Toż to byłaby zniewaga, deprecjacja i w ogóle – kto w bezżennym stanie, ten nie zna siły takowego „i w ogóle”, ale ci, którzy doznali, dyskutować nie będą. Więc miast wykrzyknikiem, postanowiłem samowolnie i potajemnie posiłkować się pierwszą lepszą inwektywą, prozaicznie poprzestając na fachu tajemniczo pozbawionym zachwytu nad najpopularniejszym ze światowych sposobów zarabiania na chleb.
Spirytus, nawet nieuk wie, że procentami grzeszy jak sam Belzebub i trza go do mniej szatańskiej mocy rozcieńczyć, żeby nie skrzywdzić śmiertelnie przewodu pokarmowego, a jedynie zmotłoszyć szare komórki i do upojnego zgonu je doprowadzić. Czynność takowa powoduje cudowne rozmnożenie płynu rozrywkowego do dojrzałej miary jednostek cieknących – Pan Litr (Wykrztuśnik, jak uprzednio wymieniony barterem na damską profesję pozbawioną czci i szacunku). Na cóż mojej ślubnej litr płynu szlachetnego, potrafiącego rozcieńczyć wapory, foch i małostkowe uprzedzenia? Czyżbym przegapił rocznicę, miesięcznicę, tygodnicę, albo choć godzinówkę? Na wszelki wypadek, spontanicznie nabyłem kwiecie wonne w nieparzystej ilości sztuk siedmiu (nic mniej w rachubę nie szło, żeby na sknerę i dziada kalwaryjskiego nie wyjść przed Obliczem), po czym strojny w wiecheć, zbrojny we flaszę, dom naszedłem siat warzywnych nie zapominając mimo ogólnego przejęcia możliwym przyjęciem. Przybyłem, zobaczyłem i z wykrzyknikiem wysłali mnie ręce umyć… nim jakiekolwiek wyrazy, czy uszanowania napocznę.
PS. Powiem tylko, że zupka wyszła niemożebna, a spirytus miał leczyć jakieś liszaje, czy inną przypadłość, a o degustacji, czy rozpustnej konsumpcji mowy oczywiście nie było, tylko spore stadko wykrzykników wyfrunęło z ust potrafiących tworzyć je z niczego – jak sam Bóg.
Język Twój kwiecisty niczym pole lawendy unurzanej w słońcu przed jego zachodem w wietrzny dzień, co zewsząd ploteczki przynosi. Ledwom rozchyliła powieki potrząsając rzęsami, by delektować ucho i oko płynnym niczym fala na jeziorze,słowem niosącym dobrą nowinę, że zupka wyszła niemożebnie, a stadko wykrzykników spowiło w niewolę chuć spożycia trunku na liszaje.
OdpowiedzUsuńBogu niech będą dzięki.
alleluja! i niech się dzieje wola nieba. (i ziemi)
UsuńAch te wykrzykniki, ile potrafią wyrazić!
OdpowiedzUsuńa milczenie? to dopiero sugestywny komunikat!
UsuńZauważyłam u siebie okresową tendencję do nadużywania wielokropków. Te to dopiero są obładowane treścią!
OdpowiedzUsuńu siebie dostrzegam nadmiar myślników. może i przecinków?
Usuń