Zanim jeszcze ośmieliły się wykluć pierwsze dinozaury, pewna miła mi istota postanowiła mnie „rozpisać”. Rzecz polegała na tym, by mając podane pojedyncze słowo przerobić je na opowiadanie zajmujące najmarniej stronę gęstą od tekstu. W założeniu treść miała trafić do zamawiającej w postaci surowej - czyli z literówkami, kulawą interpunkcją, czy gramatyką lecz miał być napisany duszą. Powstało tego ze trzysta sztuk (w archiwum, którego nie sprzątam leżą wszystkie bez wyjątku). Jedne lepsze, inne mniej, ale każde zostało przeczytane przez dwie osoby. Czasu na klasyków nieco brakło, więc pogodziłem się z własną ignorancją, z rzadka ubolewając, że pewnie coś mnie ominęło. Za to rozpisany zostałem bezecnie. Teraz potrafię stronę machnąć w pół godziny, a tematy pojawiają się jak pchły na bezpańskim psie.
Jak spora część piszących, zamarzyło mi się większe audytorium, więc swoje dzieła, te najbardziejsze na świecie od lat wysyłałem na rozmaite konkursy literackie, czy takież portale. Byłem gościem na Nowej Fantastyce, T3ksturze, Fantazmatach, Niedobrych Literkach i przede wszystkim zatruwałem przestrzeń wirtualną na blogach od 2002 roku – kto wie, czy to nie z mojej winy w 2015 roku Onet postanowił wygonić brać blogującą, przerażony moją rozpasaną aktywnością (pisywałem tam na własnym blogu, na innym działałem w tandemie z facetem, na kolejnym z kobietą i wreszcie poszedłem na pełną rozpustę - w trójkącie, przekształconym później w czworobok). Zasadniczo – czego nie przeczytałem, to napisałem. Dość powiedzieć że skutku było tyle, co kot napłakał. Wysyłałem i wysyłałem, jakbym w czarną dziurę wrzucał. Dla zagęszczenia liter podejmowałem się rozmaitych ekstrawagancji – pisałem drabble, zawierające się dokładnie w stu słowach, ekstrakty muszące upakować gawędę w trzystu znakach klawiaturowych, treningach wyobraźni z pisaniem na zadany, najczęściej absurdalny temat.
W ramach szpiegowania osiągnięć bliźnich udało mi się niedawno wykryć, że pani Popielarz prowadzi kursy dla korektorów tekstu, a absolwentom chciałaby umożliwić ćwiczenie na żywym (na przykład moim) organizmie – to prawda, wciąż żyję, choć dinozaury już nie bardzo. Zgłosiłem się na ochotnika, bo jak ćwiczyć, to tylko na mnie. Po braku osiągnięć widać, że trzeba się ciężko napracować, żeby z tych moich literek wydłubać cokolwiek sensownego. Zachłannie poprosiłem o wsparcie dwutorowe i pojawiły się dwie panie gotowe posprzątać ów przedsionek piekła, a przynajmniej małą paczkę ważącą maksymalnie 40 tys. znaków klawiaturowych. Przyznam się, że w trosce o nieznany mi status światopoglądu obu pań wybrałem teksty z krainy jeśli nie łagodności, to przynajmniej z ich okolic, żeby trwale nie zdeformować subtelnych umysłów. Zjawisko trwa i trwa mać (jak mawiali w jakimś kabarecie).
Tymczasem pojawił się konkurs ogłoszony przez bibliotekę publiczną w Rawiczu na utwór nie przekraczający pięciuset słów, na którym postanowiłem wypróbować swą nową, wcale nie tajną broń. Orężem stała się pani Ania Niewiadomska, która błyskawicznie wysprzątała tekst ze śmieci i bełkotu, zostawiając to, co mogło pójść do ludzi i nie wstydzić się zanadto. Moje zdumienie nadal trwa, gdyż odebrałem telefon z nieznanego numeru, zapraszający mnie do udziału, w którym ja miałem być nie tym, co otwiera drzwi innym, lecz stając na czerwonym dywanie, gdy piękne hostessy będą dzielić się ze mną kwiatami i uśmiechami. Z lekkim niedowierzaniem pojechałem na galę, bo może to jakaś podpucha, cyniczny żart hejtera, ale blisko być miało, więc podatek od złudzeń postanowiłem zapłacić, gdyby galowanie okazało się mrzonką. Wstyd się przyznać, ale galowania nie uczonym, więc pewnie wyjdę na pierwotniaka, człowieka lasu i jaskiń w których rysunki staną się czytelne dla nauki dopiero po rozpasanym spożyciu.
Na miejscu okazało się, że na ubitej ziemi stanęło 239 twórców, a każdy szarpnął się na arcydzieło. W kategorii młodych i pięknych zwyciężyła pani lat góra piętnaście. W kategorii – pozostali zwycięstwo padło moim łupem. Po raz pierwszy w życiu. Jury przyznało, że wybór był jednogłośny, choć w trzy głosy wysłowiony, a trójca, jak wiadomo jest doskonałością. Dowiedziałem się niejako przy okazji, że Panie oceniające nauczyły się rozpoznawać dzieła sztucznej inteligencji i nie dopuściły takowych do konkursu (pewnie w trosce o zdrowie psychiczne SI, bo nie wiadomo, czy nie wpadłaby w depresję, przegrywając z organizmem biologicznym kompletnie niebinarnym).
Poniżej tekst zwycięski po oczyszczeniu z pleśni i innych pstrokacizn – podejrzewam, że najwytrwalsi czytacze mogą pamiętać ów tekst z wersji nieoczyszczonej.
Bez złych intencji chwyciłem Tolerancję za mankiet koszuli i pociągnąłem do siebie. Nim się zorientowałem, materiał zatrzeszczał i został mi w dłoni. Urwałem cały rękaw! Koszula musiała być zrobiona z jakiejś tandety, z resztek, z materiału, który zbyt długo przeleżał w wilgotnym magazynie, a potem podłą nicią został uformowany. Tolerancja stała teraz półnaga, a ja się jej przyglądałem. Bezwstydnie? Nie. Zawstydzony byłem tak bardzo, że w nieświadomym geście otarłem pot z czoła własnoręcznie urwanym rękawem. Rozebrałem ją. Niechcący, ale jednak. Cisnąłem szmatkę w gardziel ulicznego kubełka. Patrzyłem na wystraszoną obdartuskę przypominającą wyglądem ofiarę burdy w podrzędnej dyskotece.
Nie moja ona przecież ta... Tolerancja. Dziwna. Patrzyła mokrymi, okrągłymi oczyma i właśnie zamierzała mnie spytać dlaczego, gdy na mojej twarzy zrodziło się zdumienie, że taka chuda… Zagłodzona? A może głupio upierała się przy restrykcyjnej diecie dziewczyn z wybiegów modowych? Osłoniłbym jej wątłe ciało, żeby nie świeciło bladością, ale czym? Odziać ją w egoizm? We własne świata pojmowanie? Dumałem, drapałem się po głowie, lecz tylko łupież sypał mi się z włosów, gdy ona drżała, łykając powietrze szeroko rozwartymi ustami, jakby to był jej pierwszy posiłek dzisiaj.
Wyciągnąłem rękę i szarpnąłem ponownie. Za drugi mankiet, bo skażony zostałem symetrią przymusowo wykładaną w szkole na lekcjach geometrii. Szarpnąłem niezbyt mocno – skoro jeden rękaw zlazł lekko, to drugi także powinien. Przecież nie zamierzałem jej krzywdzić. Usiłowałem jedynie wprowadzić w ten strój odrobinę harmonii, sugestię celowości i uratować zniszczoną kreację, by ślicznotka mogła udawać, że tak miało być – w końcu dziewczęta z dumą chodzą w podartych dżinsach. Nie minęła nawet chwila, a już trzymałem w ręku drugi rękaw. Ten również rzuciłem w ślad za pierwszym. Popatrzyłem na Tolerancję niczym projektant awangardowej odzieży, a ona wciąż milczała zdziwiona.
Krzywo się udarło. Bardzo krzywo, bo jej jedną pierś odsłoniłem niezamierzenie. Co teraz? Drzeć dalej? No przecież do naga ją wydrę… Skrupuły? Brak zdecydowania? Grzebałem w pamięci – widywałem na miejskich deptakach dziewczęta odziane i w taki sposób. Tolerancja łzy miała w oczach, czyli nie spodobała jej się ta przebieranka. Może wystarczy? Popatrzyłem krytycznym wzrokiem na nią. I na jej białą, obdartą koszulinę, za długą, bez rękawów i niedoskonale okrywającą pierś. Okrążyłem bidulkę dwa razy, popatrzyłem i obie poły złapałem od dołu, urywając je po kolei, żeby skrócić. Lato przecież, więc nie musi takich długich połów na sobie nosić… Czy pół? Nieważne. Ważne, że nie musi. I nie będą się za nią ciągnęły, a wiatr, zamiast je rozwiewać, będzie pieścił to ciało blade, żeby zarazić je elegancką opalenizną.
Chyba lepiej. Wdzianko zrobiło się nowoczesne i młodzieżowe. Potarłem dłonią po brodzie, zaszeleściłem twardym zarostem, a ona gapiła się na mnie wylękniona. Udrapowałem jej na ramionach resztki materii, kierując się własną estetyką. Może przydałby się jakiś dodatek? Ale żadnego nie miałem…
A ona nadal milczy i patrzy na mnie. Patrzy i ślinę łyka, zbierając w sobie odwagę, lecz w oczach wciąż tkwi niepewność. Patrzy niemo, przechyla głowę i usta otwiera, by zapytać:
– I co? Teraz jestem już twoja?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz