czwartek, 23 października 2025

Spod latarni w środku lata, latawica ulotniła się z lotnikiem.

 

Deszcze padają chyba tylko po to, by poskromić suche liście frywolnie fruwające gdzie popadnie. Samochody niczym jednoosobowe kapsuły bezpieczeństwa wywożą ludzi z terenów zagrożonych kataklizmem gdzieś, nie wiem gdzie. Połowa pasażerów w autobusie nerwowo zerka przez przednią szybę, czy dogonimy tramwaj przed nami. Udało się, więc poranna gimnastyka i krótka przebieżka, by jechać dalej.


Jakiś facet pogięty jak spinacz w znudzonych dłoniach, uczepiony wielosmyczy zbiera gówienka z chodnika i usiłuje sięgnąć kubła nie odrywając stóp od ziemi. Groteska. Blondynka przecina niewidzialną chmurę pachnącą gorącym pieczywem, a rudziki krążą pobudzone, jakby chlapnęły kawkę, czy energetyk.


Na ścianie z cegieł tańczą cienie drzew. Drzewa specjalnie ruchliwe nie są, ale robią, co mogą, żeby zrobić wrażenie na tym drugim. Nie przeszkadza im nawet to, że stoją pniami w dwukołowej przyczepie.


Oglądałem mapę wojny. Szczerze? Wygląda mi na konflikt graniczny, gdzie walki toczą się o okrawki terenu. Po niemal trzech latach walki Dawida z Goliatem? Sięgam pamięcią pierwszych dni, kiedy na naszych granicach kolejki uciekinierów umierały z głodu, czekając na swoją kolej do przekroczenia progu. Pamiętam równie oficjalne wiadomości, jakoby trzecia część kazackiej ojczyzny została zaminowana przez ruskich, a na polach minowych masowo giną bawiące się kozackie dzieci – logistycznie nie umiałem i nadal nie potrafię sobie tego wyobrazić. Miny stawia się na terenie opanowanym, a nie przed sobą, więc ruscy na początku wojny musieli zająć pół kraju, zaminować i cofnąć się do dzisiejszego stanu, a Kozacy, zamiast saperów musieliby wysłać dzieci, żeby dokonały rozbrojenia w ramach zbiorowego samobójstwa. No, chyba, że media kłamią. Przydałaby się adnotacja podobna do tej, jaką widać przy wypowiedziach rosyjskich dyplomatów, że wiadomości pochodzące z Kijowa mogą być elementem wojny hybrydowej i nie warto im wierzyć.


    Wracając doszedłem do przystanku i grzecznie stanąłem czekając na transport i oddawałem się ulubionemu zajęciu, czyli podglądaniu rozmaitych ekstrawagancji. Chodnikiem wędrowały trzy pryszczate księżniczki, by beztrosko przydepnąć mój oddech i gaworzyły o swoich potrzebach fizjologicznych, dopiero po fakcie orientując się, że nie spełnię ich. Za plecami, ledwie parę metrów miałem za to miejski szalet. Czynny. Może nie miały na wstęp i liczyły, że im postawię. Nigdy nikomu nie postawiłem kupy, czy siusiu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz