poniedziałek, 6 października 2025

Wyróżnienie wypróżnienia.

 

Jesienna melancholia sięgnęła nieba i ciurka na ziemię drobnymi łzami. Niski facet, dziś bez swojej wysokiej kobiety, skrył się pod wiatą tuż obok Damy Z Zaścianka, która otworzyła czerwony futerał z dostępem do sieci i pogrążyła się w wieściach z szerokiego świata.


Piękno wzięło sobie wolne, na przystankach króluje skisła czerń pełna smutków, nieco porysowana deszczem. Wróżba Na Dzień Dobry w ostatniej chwili dopadła mój autobus (po jej dawno już się rozwiał dym z rury wydechowej), więc może dzień nie do końca będzie straconym. W autobusie na wpół pusto. Są tylko ci, którym zabrakło wymówki by zostać w domu. Pokrzywione twarze, mokre parasolki i nogawice. Dyskretne oszczędności na oświetleniu ulic kładzie się długimi cieniami rozwieszonymi pośród mroków.


Wysoka dziewczyna w dresie khaki zmęczona ustawicznym poprawianiem kosmyków łaskoczących ją w policzki i nijak nie mieszczącymi się za uchem – założyła czapkę definitywnie rozwiązując problem. Przydworcowy kloszard przesiadł się z inwalidzkiego wózka na ławeczkę pod wiatą i śpi snem sprawiedliwego. Ilekroć mijam prywatny zakład lecznictwa o nazwie Enel-Med. z wrodzoną złośliwością przestawiam M na początek, otrzymując Menel-Ed. Chwilę później obserwuję z niegasnącym podziwem organizację ruchu na skrzyżowaniu przed dworcem PKP. Autobusy z lewego pasa przebijają się na prawy, a te z prawego robią manewr odwrotny. Dlaczego nikt im przystanków nie zamienił, tego nie wiem, ale zawirowania w okolicy skrzyżowania każdego poranka powodują zamieszanie. Najwyraźniej obowiązuje jakaś logika wyższego rzędu, której jako przyziemny chłop nie odkryłem. Blada Pulcheryjka wymalowana niczym klaun na obronę magisterki łypie smutno (jak na błazna przystało) oczyskami sponad serdelkowatych ud i podobnych im łydek schwytanych w objęcia kozaków.


Niczym wyrzut sumienia spotykam Nóżkę już na krzyżówce. Haniebnie spóźniony gnam obok nasiąkających wilgocią wron. Na witrynie zakładu produkującego suknie ślubne stoją tak zmarznięte manekiny, że aż im sutki zesztywniały – właściciel pewnie oszczędza na ogrzewaniu, więc marzną bidulki w tiulach na gołe ciało.


    Wracam już ciężko doświadczony przez starszego pana z nerwicą. Siedział dwa krzesełka za mną i bez końca szeleścił czymś w szarym papierku. Przystanek dwa, niezmordowanie miętolił w rękach, wyjmował i wkładał do środka, a potem papierowy worek w papierową torbę i znów wyjmował. Mało się nie ugotowałem od tych szelestów. Mój dobrostan uratowała para nastolatków. Dziewczę w kożuszku wcisnęło się w leginsy brutalnie pogłębiające przedziałek i chichocząc pieściło ukradkiem przyrodzenie chłopca, który gimnastykował się ukrywając podniecenie w śmiechach. Kilkakrotnie musiał się poprawiać poprzez kieszeń, żeby przesadnie nie eksponować swojego szczęścia, albo nie eksplodować.


    Rozbawiony/ucieszony, że świat potrafi tak naturalnie zadbać o to co ważne, zerkam za okno i podglądam wronę z orzechem w dziobie. Stoi na krawężniku buspasa i zerka co jedzie. Zignorowała tramwaj, za to autobus jej się spodobał i celowała, gdzie położyć skorupkę do rozbicia. Na młodym trawniku wyrosło coś fioletowego i nie mogę się zdecydować, czy to malwa, czy hibiskus.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz