Orion pochylił się nad osiedlem, jakby zamierzał polować na nas-dzikusów, korzystając ze świateł lamp i niespełna połowy księżyca. Zaściankowa Dama elegancka w ruchach i postawie skromnie skryła się pod wiatą, by nie stać się celem rozbuchanych nadziei Myśliwego. W autobusie natychmiast dostrzegam panią o owalnej urodzie w asyście równie krągłego pana. Pasowali do siebie jak dwie kulki od tiki-taki. Bardzo zadowolone kulki.
Niezdeterminowany płciowo rudzielec odgrodził się od świata zewnętrznego wielkimi słuchawkami, odprowadzany wzrokiem pełnym rozmaitych uczuć Archeopana. W przypływie humoru zastanawiam się, czy wysprzątany dom jest domem-bardziej, jeśli w ogóle ktoś wymyśli stopień wyższy dla domu. A może dom-bardziej, to taki z wyraźnymi oznakami zasiedzenia – skarpetki pod nadgryzionym przez czas fotelem, pajęczyny w kącie za komodą i niedopita kawa na parapecie obok wybujałej anginki? W ramach jesiennych porządków zniknęło pogorzelisko po altanie stojącej niegdyś po niewłaściwej stronie muru dzielącego ogródki działkowe od pasa drogowego. I ta altana na pewno jest już altaną-mniej, albo nawet altaną-wcale zlokalizowaną co najwyżej w czasie zużytym.
Na przystanku stała dziewczyna w długim płaszczu i wyglądała jak pionek do chińczyka. Chyba granatowy. W środku pani w buraczkowych rajtuzach i żółtej (musztardowej?) czapce zadzierała dżinsową spódnicę, żeby sprawdzić, czy tam, wyżej, rajtuzki są równie bordowe. Były, więc wysiadła bez wstydu. Monitory wewnątrz reklamowały profilaktykę piersi, a ja przypominam sobie, że najdoskonalszym narzędziem badawczym są zakochane dłonie.
Wraz z Niezbywalnie Opaloną (dziś znów w płaszczu bez rękawów) przesiadam się na tramwaj. Jedziemy podskakując na wybojach(?), choć od wiosny na tym odcinku prowadzone były ponoć skutecznie remonty torowiska. Blondynka o włosach jak sprężynki ręcznie formatowała chusteczki, by pasowały i do noska i do kieszeni. Słońce okrada mrok i ubiera kształty w płonące cienie.
Kobieta u progu emerytury, wsparłszy się nieco o świątynną ścianę, uniosła wysoko nogę zginając ją w kolanie, by zawiązać but. Młódce plotkującej nieopodal z dżinsów wystawała bielizna wspinając się gdzieś wysoko, zupełnie, jakby intymność do okrycia stanowiły nerki, a nie pupa. Na dworzec biegł współczesny mężczyzna. W spodniach z krokiem na kolanach, które najwyraźniej grawitacja chciała przywłaszczyć. Musiał się zatrzymać, żeby je nieco podciągnąć na wątłe, męskie biodra, gdyż bez tego karambol i estetyczna katastrofa stałyby się nieuchronne po kilku kolejnych krokach.
Jeśli dobrze odcyfrowałem napis, to głosił on MANIE ŁOMA. Manie mienia zawsze mnie urzekało, więc i tu się udało. Szkoda tylko, że na elewacji.
Chyba druga opcja domu zasiedziałego jest właściwa, bo taki sterylny i grzeczny, to jakby mniej kochany...
OdpowiedzUsuń