Wieczność mogła wytrwać sto, może aż dwieście lat. Tymczasem minęło już czterysta i nie zanosi się na jakikolwiek koniec, chyba, że kataklizm dotknie tego świata paroksyzmem wstrząsu, jakiego nie pamięta, a nauka zaledwie podejrzewa. Z czystej nienawiści zamknąłeś mnie w obrazie, pośrodku zimy. Głupcze! Zimą w sukni można zamarznąć! Okryłbyś mnie miękkim futrem, mocnym ramieniem mężczyzny, którego również nienawidziłeś do śmierci. Chatą, o której ściany gospodarz oparł wyschłe polana, żeby było na czym gotować strawę.
Mówiłeś najpiękniej na świecie, że kochasz, że pragniesz, a byłeś tylko egoistą, który pożądał mojego ciała. Zanim się zorientowałam twój pędzel już kreślił intymność na szorstkim lnie, a ty łykałeś ślinę myśląc, że nie widzę. Satyr! Mogłabym być twoją już nie córką, lecz wnuczką, a ty wyciągałeś ręce, żeby poprawić pozę, w której tkwiłam dla ciebie. Nikt inny nie widział mnie nagiej. Rozebrałeś mnie słowami, nadzieją na nieśmiertelność. Na urodę, która się nie skończy. Najpierw jednak oswajałeś mnie powoli, snując swoje nikczemne plany, ucząc trwać w bezruchu, pokornej, uległej, reagującej na każdą zachciankę pochodzącą z czubka pędzla. Rozkazy coraz mniej zawoalowane przekształcały się w prostokąty przepełnione farbą cuchnącą tak, że otwierałeś okna. Teraz myślę, że czekałeś aż sutki mi stwardnieją od zimna. A może przyzwyczajałeś mnie do niekończącej się zimy?
Jednocześnie malowałeś mnie w dwóch światach, lecz kazałeś mi tkwić nagiej ciesząc robaczywe zmysły. Gapiłeś się, gdy ja łudziłam się, wierząc w szczerość twoich intencji. Czas mijał, farby układały się coraz grubszą warstwą na płótnie. Moją niewinność na twoim obrazie splamiłeś nie raz. Okradłeś z tajemnicy, z oddechu mimo zgody pełnego lęku, gdy po ciało pierwszy raz sięgnie dłoń ukochanego. Zamiast niej twoje ręce dotykały mnie bez końca, bo źle się ustawiłam, bo światło nie mogło wniknąć miedzy pośladki, bo milion argumentów potrafiłeś znaleźć, by dłonie szorstkie od farb położyć na biodrach. Natchniony cham!
Kiedyś, gdy zmęczony niespełnieniem upiłeś się tanim winem ogrzanym przez słońce, ubierając się poszłam popatrzeć na sztalugi. Dwa obrazy. Jeden poziomy, przedstawiał mnie w sukni stojącą pośród śniegu, a wokół piętrzyła się zima tak niewzruszona, że od samego patrzenia zmarzł mi nos i stopy. Na drugim, ustawionym pionowo stałam naga. Obraz aż kipiał pragnieniem. Kłamał mówiąc patrzącemu, że sięgnąłeś po moją niewinność, a ja odwzajemniłam miłość nie raz. Namalowałeś Lolitę z najbardziej kosmatych snów i dałeś jej moje ciało, lecz nie myśli, nie sumienie. Rozpłakałam się, a łzy otworzyły mi oczy. Widziałeś mnie tanią dziwką, po którą sięgnąłeś pędzlem, rozebrałeś i posiadłeś. Głupią gąskę, bezsilną wobec twojego uroku. Łzy ryły bruzdy na policzkach nienawykłych do takiego traktowania. Chwyciłam ze stołu nóż i zabijałam tę dziwkę z obrazu, a ona wciąż żyła. Zadałam jej chyba setkę ciosów, nim się ocknąłeś z pijackiej drzemki i schwyciłeś moje ręce. Ostatni raz. Ostatni.
Zamachnęłam się nożem i na ciebie, więc puściłeś tylko okamgnienie za późno. Naznaczyłam cię długą szramą przez pierś w dół brzucha. Potem siły we mnie sklęsły i opadłam na kolana wciąż zanosząc się szlochem. Leczyli cię długo i nigdy już nie doszedłeś do pełni sił. Ja wyjechałam przyrzekając sobie, że nikt więcej nie ujrzy mnie tak otwartej, nagiej, ufnej. Poświęciłam życie by cię zapomnieć, lecz nie przewidziałam, jak perfidnym jesteś człowiekiem. Bestią w ludzkiej skórze. Straciłeś jeden z obrazów, lecz drugi niestety pozostał. Gdy tylko odzyskałeś władzę w palcach, tych samych, które pasły się na mojej skórze, dokończyłeś zimową scenę, więżąc mi duszę w niekończącym się chłodzie. Cóż mi z tego, że wkrótce umarłeś, skoro zabrałeś mi wszystko poza skorupą, której uroda gasła coraz szybciej.
Zamierzałam wykupić obraz z niewoli twoich spadkobierców, jednak się spóźniłam. Z chęci zysku błyskawicznie sprzedali obraz. Trafił w ręce bogatego weneckiego kupca, a tam był już dla mnie nieosiągalny. Gasłam z dnia na dzień. Nie rozumiałam, jednak obraz pożerał mnie, wciągał w pułapkę ram, by mnie tam uwięzić na wieki. Wyłam z rozpaczy całe noce, a ludzie zaczynali się odsuwać, uważając za dziwaczkę niespełna rozumu. Snułam się pogrążona w beznadziei jak wiejska wiedźma, zły duch, potwór pojawiający się by straszyć niegrzeczne dzieci. Siły witalne wyssał obraz, a moją śmierć obcy przywitali z ulgą, grzebiąc ciało w pośpiechu pod cmentarnym murem, bez święceń i pamiętnej tablicy. Jedna wiosna wystarczyła, by nad gnijącym pochówkiem bujnie zaczęły kłębić się pokrzywy. Dusza jeszcze walczyła, tłukła się w więzieniu solidnych ram, licząc, że jakoś umknie przeznaczeniu. Rezygnacja z walki zajęła jej dziesiątki lat.
Teraz? Tkwię w więzieniu i nienawistnie skuteczna siła nowoczesnej klimatyzacji sprawia, że nie zdechłam, choć modlę się o to, wątpiąc czy istnieje Bóg, który zechce mnie usłyszeć. Każdego dnia przychodzą mnie oglądać, a ja patrzę na nich z pogardą. Prawie nikt nie patrzy mi w oczy. Niektórzy, chyba potomkowie niegodziwego malarza usiłują mnie rozebrać wzrokiem i nawet gruba warstwa werniksu im nie przeszkadza. Naprzeciw mnie wisi coś nieczytelnego, geometria upośledzona w kolorach, które wywołują we mnie torsje. Ponoć arcydzieło warte więcej niż ja. Z wisielczym humorem zauważam, że wartości nie mam żadnej, jednak ludzie najwyraźniej mają inne zdanie.
A dzisiejszego ranka stanęła przede mną kobieta pusta od uczuć i pozbawiona duszy. Sięgnęła wzrokiem moich oczu zapewne przypadkiem A potem patrzyła i patrzyła, aż wargi zaczęły jej drżeć. Z kącika oczu cichutko wytoczyły się niewielkie perły łez, szybko kryjąc się w dołkach obojczyków. Stała jak manekin, lekceważąc mijających mnie widzów. Milczała, lecz w tym milczeniu więcej było słów, niż w gładkich tyradach przewodników. Ostatnia iskierka nadziei zabłysła we mnie. Może zgodzi się mnie zabić? Spalić, ugodzić nożem, zastrzelić? Między nią, a mną była jedynie pusta przestrzeń okolona rzędem mosiężnych pachołków z grubo plecioną ozdobną liną, na której kołysała się tabliczka z nazwiskiem szubrawca, który mnie uwięził w obrazie, przekłamując pośmiertnie nawet moje imię.
- Nie martw się – szepnęła bezgłośnym ruchem ust – dziś wszystko się skończy.
Ostrożnie rozejrzała się, czy nikt nie widzi. Gdzieś z tyłu powstało drobne zamieszanie. Dziecko przewróciło się i zapłakało tak żałośnie, że skupiło uwagę nawet niewzruszonej zazwyczaj ochrony. Kobieta szybko przeszła nad liną i wyciągnęła rękę.
- Chwyć mnie – szepnęła.
Dotknęłam jej palców. Były ciepłe i miękkie. Pierwsze prawdziwe ciepło od czterystu lat niemal mnie powaliło. Słabłam błyskawicznie. Kręciło mi się w głowie. Nie rozumiałam co się dzieje, lecz moja dusza wiedziała doskonale. Mostem z dwóch dłoni przepłynęła z obrazu w to młode ciało, zostawiając w ramach martwą kobietę. Już nie mnie. Ja zamieszkałam w pięknym ciele besztanym właśnie przez ochroniarzy drących się, jakbym ich żelazem przypiekła. Niech się drą! Ja żyję! Wreszcie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz