środa, 29 października 2025

Z innej (nieco) beczki. cz.1


    Będą retrospekcje. Przynajmniej pozornie.

    Jako ta ślepa kura oślepła ze szczęścia znalazłem, choć nie szukałem. Gęstą i niezbyt prostą siecią linek sieciowych dotarłem do pani Ewy Wardawy, która zdecydowała się nadać paru moim opowiadaniom nieco więcej wdzięku i ociosać z co większych głupot. Pisałem o tym tu:

https://w-lustrze.blogspot.com/2025/09/z-ostatniej-chwili.html

    Panią Ewę można zastać pod e.wardawy@wp.pl – jednak negocjować należy już solowo i bez kumoterstwa, czy chowania się oku za plecy (oko pleców raczej nie posiada, a jeśli nawet, to nie wie, jak to sprawdzić).

    Na pierwszy ogień poszła zapomniana mitologia, która wyglądała tak

https://w-lustrze.blogspot.com/2018/11/zapomniana-mitologia.html

    a teraz wygląda jak niżej.


    Zapomniana mitologia


    Za pracą szedłem przez świat, aż na jakimś płocie zobaczyłem ogłoszenie: „Augiasz i synowie – spółka z tradycjami szuka pana do sprzątania. Tuż za płotem”. Poszedłem, w końcu sprzątanie nie należy do zakresów wiedzy tajemnej, i uznałem, że znajduje się w zakresie moich skromnych kompetencji. Faktycznie było niedaleko. Augiasz, choć się wcale tym nie chwalił, miał więcej córek, niż synów. Obejście, jak obejście – zwyczajne, jak to na wsi. Kury pilnowały kurcząt i plotkowały o rudym, nocnym gwałcicielu, który rozkochał się w niosce do obłędu, aż ją wytarmosił w ekstazie tak, że umarła z rozkoszy. Wciąż jej jęzor wisiał na wierzchu, bo amanta spłoszyły burki cierpiące na zapalenie pęcherza. One i pięć razy wstają w nocy, kiedy prostata nie pozwala im spać. Koty, od niechcenia wysiadywały w tym czasie jaja, skrupulatnie unikając ludzkich oczu i pomówień. Chytre bestie – zamiast malutkiego jajeczka liczyły na tłustą gąskę – i z poświęceniem, wylegując się grzały brzuszyskami małą ławicę podebranych cichcem jaj. Chyba miały nadzieję, że się im upiecze i padnie na amanta, że gardło ćwiczył, żeby wydobyć z siebie wysokie C bez konieczności raptownego ściskania jąder.


    Augiasz był trochę schorowany: korzonki, żylaki, skleroza, czarnowidztwo, drżąca rączka i zwapnienie żył. Ale cynikiem był wielkim, bo przypadłość rozwija się z wiekiem bez wstrętu i ograniczeń. Pozwolił, żeby ta najbrzydsza z córek postawiła na stole dzbanek mleka , ale resztę zagonił do roboty, gdzieś za siedmioma górami, żebym nawet myślami nie zdołał drogi odnaleźć. Trzech synów posadził obok, żeby zapewnić sobie liczebną przewagę, chociaż taktyczną miał już zagwarantowaną – w końcu ja za chlebem przyszedłem – a chleb na stole stał i kusił. Trochę bałem się wyciągnąć rękę, ale w końcu pomyślałem, że nie ubiją parobka, zanim zacznie robotę, a głodny robić nie będę. To sięgnąłem po skibkę z brzegu, piętkę tak pachnącą i ciepłą, że chyba córy piekły, bo zapach kobiety przebijał się ponad drożdże. Ośliniłem się, ale Augiasz nie zauważył, bo jemu sztuczna szczęka się nie domykała i wzorem buldoga nosił sople poniżej brody.


    Jeden z synów chciał już zagaić, widząc, że ojciec popadł w melancholię, albo że w pamięci poemat w pięciu aktach wierszem cyzeluje, ale Augiasz go powstrzymał gestem, jakim Kopernik słońce wstrzymywał. Senior miał mieć posłuch i pierwszeństwo przy wyjadaniu skwarek z miski. Szczeniaki na wsi mores znają i syn zmilczał ojcowską reprymendę. Ja mogłem milczeć jeszcze ze dwa miliony lat, dopóki mleko i chleb na stole. Tylko żołądek mi burczał – może za wolno przeżuwam – jakbym był statecznym wołem, a nie rozpaczliwie głodnym obdartusem. I jak takiemu wytłumaczyć, że w gościach, to półgębkiem, ukradkiem, że trzeba się delektować i udawać, że się je z roztargnienia i z ciekawości, a głód został ukrzyżowany dwadzieścia lat temu i skóra z niego ozdabiała fotel na werandzie, albo się prężyła na wojennym bębnie.


    Sielanka niestety nie trwała długo – jakieś cztery zwrotki trzynastozgłoskowca i zaledwie dwie marne skibki – ech, rozmarzyłem się i oczy powlekła mi wizja, w której ręka tej, co chleb kroiła, pot mi z czoła odgarnia i na czole nie poprzestaje, lecz wygrywa na skórze pełen koncert pośród miękkości intymnego siana. Chleb pachniał obietnicą raju i piekła naraz, aż przytulał się do mnie i szeptał bezeceństwa w jej imieniu. Augiasz podrapał oba ośrodki odpowiedzialne za podejmowanie decyzji, czyli łysinę i rozporek – kolejność przypadkowa – po czym przystąpiliśmy do negocjacji warunków umowy. Chytrość z niego biła, jakby miał szkockie pochodzenie, albo przynajmniej na Małopolsce spędzał każde wakacje. Parobek się zapodział, który stajnie im sprzątał od wieków – jakieś smoki obecnie oswajał, czy zapasy z wężami uprawiał – nieważne. Ważne, że mu sukcesy do głowy uderzyły i nad mierzwą pochylać się nie chce, żeby mu manicure się nie pokruszył i aureola nie przesiąkła aromatem odległym od boskich perfum.


    Twardo na zadzie siedział Augiasz, a ja na początek standardowo pół królestwa chciałem i tę córuchnę od chleba, bo te stajnie, to ponoć końca nie widać, i było ryzyko, że jak wrócę, to już żadna na mnie starego nie spojrzy. Zgarbiony, śmierdzący drań, co się ze stajni wynurzył po wieki wieków amen… Gryzłem chleb niespiesznie i tych jego synów liczyłem. Wiedziałem, że kutwa, i nie da królestwa, ale córę? I opierunek może, bo ktoś mi śniadanie do pracy zrobić chyba musi. Własnej córze spać w stajni raczej nie pozwoli, więc niech myśli, póki jeszcze ma czym. Głowa zdezelowana, zużyta niemal do cna i nie ma co regenerować, ona już dogorywa. Nie ma czego żałować. Naradzić się chcieli z synami i wysłali mnie gdzieś pod jabłonkę, a ta brzydka mi wody chłodnej przyniosła i ukradkiem w rękę wsunęła liścik pachnący znajomo.


    – Ech! Na wiele ustępstw już byłem gotów, byle tę dłoń ucałować i nie poprzestać. Nim smaku całego ciała nie wyssam do szpiku. Dłoń w kilku zaledwie słowach spisała baśnie Szeherezady w wersji dla dorosłych, bez jednego znaku zapytania, czy wielokropka. I tak uroczo wyrażała się podkreślając słowo MY…


    Negocjacje zakończyły się w czasie niewiele krótszym niż wojna trojańska i obyło się bez perfidnych podstępów. Przynajmniej mam taką nadzieję. Ten sęp Augiasz, siedział taki zadowolony, jakby surową wątrobę wyżerał każdego ranka jakiemuś nieszczęśnikowi. O pieniądzach dżentelmeni mówić nie mogą, a poufność umowy pod karą Sądu Ostatecznego nie pozwala Augiaszowi przechwalać się po knajpach, jak to parobka naraił za grosze, ale ja swoje wiem. On nie wierzył, że wrócę, bo był dość spolegliwy. Nim pod bronią stanąłem u wierzei stajennych, skubnąłem z talerza jeszcze dwie skibki i mlekiem wprost z dzbanka popiłem. Splunęliśmy w dłonie i w ten sposób przypieczętowaliśmy umowę. Zostawiłem oślinionego buldoga z narybkiem przy stole letnim, a sam poszedłem w bój.


    W środku nawet stały jakieś konie, a smród niósł się już chyba pod sam Panteon. Konie najprawdopodobniej wytrzymać nie mogły i aż rwały się do pomocy, żeby uwolnić je od aromatu, który nadawał się do krojenia i wysyłania na eksport w plasterkach, serwetkach wycinanych na kurpiowską, czy łowicką modłę, i rozścielania na polach zamiast nawozów mineralnych. Oparłem się o łopatę, bo to najlepsza rzecz, jaką potrafi ona zaoferować kolaborantowi. Zamiast głupio na robotę rzucić się i skonać, poddałem rzecz analizie. Przyjemnie się duma kiedy w kieszeni dwie skibki świeżutkie, a pod nogami dzban zimnego, pysznego mleka, które chytrze zabrałem ze sobą. Wzorem Augiasza miałem już zamiar ośrodki decyzyjne pobudzić do działania, kiedy się okazało, że jeden z nich jest właśnie ożywiany spontanicznie i bliżej nieznaną energią. Muszę przyznać, że zostałem poddany indoktrynacji tak fachowej, że przymierzałem się do dziękczynnej arii, kiedy ów siła spontaniczna zamknęła mi usta, żebym Augiasza snów nie ubarwił. Dłoń pachniała chlebem, piekłem i rajem. A kiedy już niewyśpiewana aria dobiegła końca usłyszałem w uszach obietnicę czegoś więcej, niż to drobne, improwizowane preludium, kiedy już z pracy do domu wróciłem.


    – O Bogowie! – wrzasnąłem mentalnie przepojony miłością i pożądaniem.


    – Co?! – odwrzasnęli równie mentalnie i gromadnie Bogowie, wytrąceni z drzemki poobiedniej i lenistwa odwiecznego.


    – Piekło mi stygnie i niebo się schładza, czekając aż mierzwę wygarnę gdzieś, gdzie nie skaleczy boskich nozdrzy. A Augiasz w sen zimowy zapadł, choć słońce wysoko na firmamencie i gotów skrystalizować na tym taborecie, zanim go hemoroidy na brzuszek obrócą.


    – Aha… – mruknęła nieokreślona boskość z góry – Daj nam momencik, bo sprawa jest poważna, żadnych półśrodków, tylko na chwałę niebios, problem trzeba rozwiązać. Niech trąci doskonałością, bo partactwem na Panteonie zajmować się nikt nie zamierza. A przy okazji – Pegaz gdzieś się nam zapodział – gdybyś był łaskaw zerknąć po boksach, czy gdzie tam za klaczką płochą nie poleciał drapichrust, to byłoby miło…


    – Przysługa za przysługę – pomyślałem. Uczciwy układ. Gumofilce może siedmiomilowe nie były, jednak na spacer po stajni wydawały się w sam raz. Ale tylko sprawiały takie wrażenie, bo kiedy pierwszy krok w mierzwę wykonałem, to ona połknęła stylowe obuwie wraz z łyżką, którą w bucie trzymałem na wypadek spotkania z zupą, czego nie wykluczałem nawet w chorobie i we śnie. Nawet się jej nie odbiło. Bogom zupełnie nie w smak to było, że boski posłaniec w gównie był gotów utonąć szukając ichniej zguby. Rwetes się wielki uczynił. Chmury zgęstniały i srogość nad światem zakwitła w granacie tak ciemnym, że prawie czerń zawstydził swą intensywnością. Spółka z nieograniczoną nieodpowiedzialnością zawiązała się ad hoc, w świat poszły wici, że torf małoletni za drobną opłatą odmłodzi owoce na drzewie, które mogą nawet starym członkom odświeżyć wspomnienia i wieczorom przywrócić pożądaną temperaturę. Za jedyne trzy dolce od taczki – załadunek, transport, cła i ubezpieczenia podróżne po stronie zamawiającego.


    Kolejka stanęła nim niebo wyblakło, a całodobowa obsługa wymagała pozyskania personelu. Na pierwszy ogień zaangażowałem augiaszowe nieroby. Pierwszy raz w życiu gumofilce przymierzali z zachwytem i niedowierzaniem. Następnie przyszły córy, po cichu i na paluszkach, żeby się tata nie obudził, lecz on popierdywał radośnie i beztrosko pod jakąś sosenką , a żywice pachniały mu niczym kamfora, bo czymś trzeba zagłuszać skutki przemiany materii. Nim nadciągnęli na zakupy łajna trzej królowie z mieszkiem złota, już trzeba było otworzyć pierwszą linię kolejową, żeby transportować urobek w dalekie landy. I Pegaz się odnalazł, ale z jęzorem na brodzie uczył kolejną samotną klacz latania, a ta oczami przewracała, zachwycona samczyka talentami. Mruknął tylko, że przyjdzie, jak tylko pragnienie reszty dziewcząt ugasi i za kieliszeczkiem ambrozji zatęskni, więc niech mu tam na Panteonie już w koryto zaczną nalewkę dozować, bo koniec stajenki niczym światełko w tunelu łypie żółtym oczkiem parowozu.


    Córy w administracji sprawdzały się nad podziw dobrze, kasując równo wielmożów i chudopachołków, a szafy pancerne podstawiano, gdy tylko poprzednie zaczynały trzeszczeć przesytem niczym przykuse biustonosze podczas przeglądu oręża. Chłopaki na przodku nabrali wigoru i oczy im błyszczały, choć kufajki przeszły koniną. Apollo przyglądał się w milczeniu, ale przy pierwszej konfrontacji topless odpadł w przedbiegach, popadł w kompleksy i płakał pod drzwiami stajni czekając na wakat. Dzikie baby były tak zachwycone krzepką jędrnością młodzieży, że podwoiły pojemność biustów, żeby się chłopaki w obfitości mogły zanurzyć po fajrancie. Po wszystkich krzakach śpiew syreniego szczęścia niósł się zbiorowo aż nad ocean, gdzie wściekłość porzuconych połowic kobiecych musiała przed namiętnością wydrzą i kocią ukrywać w milczeniu rybie zakończenie. Córeczki wybrednie selekcjonowały promenujących z niedbałą nonszalancją gachów i amantów, jednak oczy wznosiły do góry, jakby czekały na gwiazdkę… a raczej gwiazdora… No… Jeśli nie Boga samego, to przynajmniej półboga, Herosa, Erosa, ochłap, ale z pańskiego stołu, z Panteonu, bo na ambrozję zakusy im rosły szybciej niż gachom zawartość rozporków.


    Wreszcie Augiasz się wyspał, bo w tym czasie wyspać mógłby się nawet kamień i dno oceanu. Oczy przetarł niedowierzając, że jego synowie paradują w gumiaczkach, a za nimi jak winogrona całe kiście stęsknionych białogłów błagających o konsumpcję. Już miał nóżką chromą tupać na swoje córeczki, kiedy zobaczył mizdrzących się adoratorów nieśmiało meandrujących po trawnikach, niczym winniczki po deszczu. Zerknął na mnie podejrzliwie, ale ta brzydka, własną piersią mnie przed ojcowskim wzrokiem broniła, więc odpuścił. Podciągnął gacie i do stajni uderzył, jak rozpędzony peleton zmierzający do górskiej premii. Konserwatywny był bardzo, więc pociąg do przewozu mierzwy zignorował i nie pozwolił własnym członkom na prawie borowinową rozpustę, i poszedł pieszo. W te czeluści niezmierzone, w drogę, która końca chyba nie miała. Jedyna nadzieja, że go Pegaz zabierze, kiedy już pobryka do woli. Może go w pysku jak szczeniaka przytarga… Dobrze by było, bo ta… Ta brzydka…


    Kiedy już tatuś zaginął w otmętach barokowej stajni – uciekł bez zapłaty świntuch jeden – to mnie po policzku pogłaskała… Jej dłonie…


    – O Bogowie! – wrzasnąłem mentalnie przepojony miłością i pożądaniem.


    – Co znowu?! – odwrzasnęli równie mentalnie i gromadnie Bogowie, wytrąceni z drzemki poobiedniej i lenistwa odwiecznego…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz